Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.
„Moja młodość, ze wszystkimi zaletami i wadami tamtego okresu, skończyła się w Bośni, gdy obryzgały mnie kawałki ludzkiego mózgu. Miałam wtedy 23 lata”. Przeczytałam twoją wypowiedź i nie mogłam się otrząsnąć. Co się musi stać, żeby dwudziestolatka zrezygnowała z wygodnego życia i pojechała w miejsca, gdzie śmierć jest codziennością?
Wszystko zaczęło się w Kosowie. To było moje pierwsze tak silne doświadczenie – konfrontacja ze światem zewnętrznym innym niż europejski, zachodni. Pojechałam tam jako pracownik ambasady, a moja praca polegała na tym, że miałam odmawiać przyznania wizy. Budynek był dwupiętrowy. Ja pracowałam na parterze. Odbierałam telefony, po czym mówiłam, że numer jest niewłaściwy. Podawałam inny. Do biura na pierwszym piętrze, ale tam nikogo nie było. I tak w kółko. Szaleństwo. Mój przełożony widział, że czuję się w tej sytuacji wyjątkowo niekomfortowo. I miał tylko jedną radę: „Wejdź rano do biura, zamknij drzwi i już ich nie otwieraj. Zapomnij o tym, co się dzieje na zewnątrz”.
Nie mogłam. Musiałam podjąć decyzję – gdzie chcę być, po której stronie drzwi. Zdałam sobie sprawę, że ponoszę odpowiedzialność za to, co się tam dzieje, za tych ludzi. Dla mnie stało się oczywiste – muszę zmienić pracę, wyjść z budynku ambasady. Tak doszło do mojej konfrontacji z rzeczywistością – wojenną i powojenną.
Zapadła decyzja. Otworzyłaś drzwi. Zrobiłaś krok w kierunku linii ognia.
To nie jest kwestia podjęcia decyzji. To się dzieje. Nagle jesteś na wojnie. W centrum konfliktu. Tak jak to się stało w wypadku Syrii. Pojechałam tam, by relacjonować rewolucję, pokojowe demonstracje. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Agresywna reakcja rządu, wojna, z każdym kolejnym dniem było coraz gorzej. W takiej sytuacji można poczuć się jak w pułapce. W pułapce wojny. Ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, że już nie ma odwrotu. Nie można zlekceważyć tego, co się zobaczyło. Bo jeśli raz coś się zobaczy, to nie da się udawać, że tego nie ma. To kwestia odpowiedzialności. Oczywiście możesz oszukiwać siebie i innych, ale zawsze to będzie kwestia twojej osobistej odpowiedzialności za to, czego jesteś świadkiem.
To nie jest kwestia podjęcia decyzji. To się dzieje. Nagle jesteś na wojnie. W centrum konfliktu.
W twoim wypadku to była odpowiedzialność dziennikarska.
Tak. Podam ci przykład z Syrii. Najtrudniejszy moment, jaki tam przeżyłam, zdarzył się podczas ataku z użyciem bomb beczkowych. Byłam jedyną dziennikarką obecną w tym czasie na miejscu. Zdałam relację ze zdarzenia. Mam świadków. I kto wie – może przyda się to kiedyś historykom, może zostanie wykorzystane podczas procesów sądowych. Ważne jest to, że jeśli jest się jedyną osobą, która może coś zrobić, to nie wolno schować głowy w piach.
Francesca, ale przecież obie wiemy, że wykonujesz krok, który może cię kosztować życie, i to bez żadnej gwarancji, że to ma sens. Wychodzisz z tego cało, piszesz relację, a wydawca gazety może ci powiedzieć: „Za mało krwi”. Albo chcesz pokazać coś więcej niż atak bombowy, szerszy kontekst, a słyszysz, że ich interesuje tylko krew – powierzchowny opis sytuacji.
I tak się dzieje. Dlatego gazety upadają. Rozmawiamy o kondycji mediów, o ich coraz niższym poziomie, ale ostatecznie to nie ma sensu. Wydawcy w większości nie są zbyt inteligentnymi ludźmi. Większość z nich nigdy nie była na wojnie. Ich jedynym osiągnięciem była walka, którą stoczyli o wysoki stołek w newsroomie. Oni nie wiedzą nic o dziennikarstwie wojennym. Siedzą przed ekranem komputera i nie mają pojęcia, nie mogą mieć pojęcia o tym, co się dzieje w miejscu, w którym ja jestem. Mają do dyspozycji tylko relacje. Najlepiej to było widać na przykładzie Ukrainy. Dziennikarz zakleszczony między propagandą Stanów Zjednoczonych, Rosji i Ukrainy, który nigdy nie był na miejscu, nie mógł mieć właściwego oglądu sytuacji. To samo dzieje się teraz. Nagle się okazało, że mamy samych ekspertów od problemu migracji. Co oni mogą wiedzieć, jeśli przez lata ignorowali ten temat, a teraz widzą tylko wycinek problemu, który narasta od lat?
Dokładnie. To jest pytanie, które zadaję sobie od czasu, gdy sama spotkałam uchodźców na swojej drodze. Jak to możliwe, że wojna w Syrii trwa od ponad czterech lat, a dziennikarze i politycy w Europie reagują dopiero wtedy, gdy konflikt – w pewnym sensie – dociera do granic Europy? To zresztą nie dotyczy tylko Syrii. W Afryce prowadzi się wojny, które trwają latami. Ludzie umierają. Ale my tego nie widzimy. Nie przykładamy do tego wystarczająco dużej uwagi.
Pierwsi dżihadyści pojawili się w Syrii w październiku 2012 r. I nikt się tym nie przejął. Dziennikarze – ci lepsi ode mnie, ja w tym czasie nie miałam jeszcze doświadczenia – zapowiadali, że to początek wielkiego chaosu. Ale nikt w Europie się tym nie zajął. I dla mnie jako dziennikarki to bardzo frustrujące. My jesteśmy w terenie. Widzimy pewne rzeczy u samego początku. Możemy zareagować, zanim będzie za późno. Ale nie wszyscy chcą nas słuchać. O pierwszych uchodźcach, którzy docierali do Europy, narażając swoje życie, wiedzieliśmy już w roku 2012. Kontaktowaliśmy się między innymi z Al-Dżazirą z pytaniem, czy możemy towarzyszyć uchodźcom? Nie odpowiedzieli. Teraz wszyscy chcą takich relacji.
Są wyjątki. Jeśli uda ci się wygrać walkę z wydawcą i przekonać go do opublikowania tego, na czym ci zależy, to zazwyczaj te teksty najlepiej się sprzedają. I być może to jest szansa dla dziennikarstwa. Może przyszłością mediów drukowanych są dłuższe, pogłębione analizy, dla tych, którzy są gotowi kupić gazetę i chcą przeczytać coś więcej niż krótką informację powszechnie dostępną w internecie.
Ostatecznie, gdy patrzysz na to, co się stało w Syrii, masz poczucie, że dziennikarze i dziennikarstwo przegrało? Zawiedliśmy?
Tak. Zdecydowanie. Większość dziennikarzy chce po prostu zarobić pieniądze. Nie chcą za bardzo angażować się w konkretną historię. Tych, którzy to robią, jest niewielu.
Podam ci przykład. Poproszono mnie, żebym zajęła się uchodźcami. Nie chciałam tego robić, bo wiem, że we Włoszech są dziennikarze, którzy z racji tego, że nasz kraj jest szczególnie narażony na problem migracji, zajmują się tym tematem od dawna. Miałam poczucie, że oni powinni to zrobić. Zdecydowałam się tylko na relację z Węgier o uchodźcach i z Grecji o kryzysie. Bo czułam, że muszę. Że ze swoim doświadczeniem z Syrii powinnam się tym zająć. Dokonałam wyboru. Tymczasem wielu dziennikarzy po prostu skacze po tematach. To przerażające. Wpadają w epicentrum problemu – do Gazy albo do Aleppo – bez żadnego przygotowania. Z tego powodu nie mogą liczyć na wsparcie lokalnych społeczności. A potem znikają.
Większość dziennikarzy chce po prostu zarobić pieniądze. Nie chcą za bardzo angażować się w konkretną historię. Tych, którzy to robią, jest niewielu.
À propos zniknięć. W jednym z twoich artykułów, który napisałaś dla „The Guardian”, przeczytałam, że w Syrii zostało porwanych około 300 dziennikarzy. Co się z nimi dzieje? Dlaczego nie słyszymy o ich zniknięciach?
Większość tych dziennikarzy została porwana przez własną głupotę. Przez swoją naiwność. To zazwyczaj młodzi freelancerzy, którzy nie przestrzegają podstawowych zasad bezpieczeństwa. Ale także wina dziennikarzy, którzy zlecają im napisanie artykułu. Właśnie im, młodym freelancerom, bo tylko oni zrobią to, czego nie chcą zrobić etatowi dziennikarze – ci, którzy wolą bezpieczne newsroomy. Dla grup przestępczych to okazja. Jednocześnie warto zaznaczyć, że tak naprawdę na niebezpieczeństwo bardziej narażeni są dziennikarze lokalni.
Dlaczego?
Dlatego, że korespondent zagraniczny ma wsparcie swojego rządu i może wrócić do kraju. Tymczasem lokalni dziennikarze są zabijani i nikt o tym nie wie. Nikt się tym nie przejmuje.
Ty też jesteś freelancerką. Też zaczynałaś jako osoba niedoświadczona i to od razu w tych najbardziej niebezpiecznych miejscach.
Ja szybko zrozumiałam, że najlepszą ochronę są w stanie zapewnić sami Syryjczycy, zwykłe osoby. W moim wypadku to były kobiety. Żeby stać się jedną z nich, nosiłam hidżab. Oczywiście łatwo można było mnie zdemaskować. Bo nawet jeśli mam ciemne oczy, to są szczegóły, które mnie zdradzają. Jestem wyższa od przeciętnej Syryjki i drobniejsza. Zdradza mnie sposób, w jakim chodzę. Patrzę odważnie przed siebie. Oni czują, że jestem z innego porządku, ze świata Zachodu. Nawet moje dłonie zdradzają pochodzenie. Kiedyś moja syryjska opiekunka przedstawiła mnie jako swoją kuzynkę. Byłyśmy w grupie Syryjek. Przyglądało mi się małe dziecko, po czym pobiegło do mamy, mówiąc: „Ona nie jest jej kuzynką. Spójrz na dłonie”. Ale to właśnie kobiety mają w sobie ciekawość. Jak już mnie zdemaskują, to chociaż nie znam arabskiego, otaczają mnie, mówią do mnie. I cała sytuacja zatacza koło. Dżihadysta obserwujący taką sytuację – mnie wśród innych kobiet traktujących mnie jak swoją – myśli, że jestem Syryjką.
Mówisz o Syryjczykach z bardzo dużą sympatią. Dali ci bezpieczeństwo, ale też doprowadzili do sytuacji, w której tyle osób ginie. I ty też byłaś zagrożona.
We Włoszech jest taka bardzo popularna książka dotycząca Syrii – „Il paese del male…” (Kraj zła). Napisał ją dziennikarz, który został porwany w Syrii – Domenico Quirico. Uważam, że to jest propaganda rasizmu. Nie można tak mówić Syryjczykach. Tak jak o Włoszech nie można mówić tylko przez pryzmat mafii. Ci ludzie są ofiarami. Znajdują się w pułapce między reżimem, rebeliantami i ISIS. Ci, którzy walczą, w większości nie są Syryjczykami. Nawet jeśli jutro zostanę porwana, to nie chciałabym, by ktoś napisał, że Syria to kraj zła.
Bardzo ich bronisz. Masz do tego prawo, bo ich poznałaś, bo byłaś w ich kraju. Dlatego ciekawi mnie twoja opinia na temat uchodźców, którzy zmierzają do Europy lub już w niej są. Ja poznałam zaledwie kilka rodzin. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie, bardzo dobre zresztą. Ale jednocześnie rozumiem strach przed innym. Szczególnie w kontekście terroryzmu, którym jesteśmy straszeni od lat.
Prawda jest taka, że my w Europie nie wiemy nic o islamie. Ja sama niewiele wiedziałam, gdy pierwszy raz pojechałam na Bliski Wschód. Zaczęłam w Palestynie, po drugiej intifadzie. Słyszałam o samobójczych atakach, o terrorystach. Dotarłam na miejsce i okazało się, że moje wyobrażenia o tym, co tam zastanę, znacznie różniły się od tego, o czym wcześniej słyszałam. To samo jest z kulturą arabską.
Pod wieloma względami kultura arabska jest lepsza od naszej. Dla mnie idea, że społeczność jest ważniejsza od jednostki, że jesteś tym, kim jesteś, bo wpływ mają na ciebie twoi przyjaciele, rodzina, to coś wyjątkowego.
Ja i ty, nawet jeśli nie jesteśmy osobami wierzącymi, wyrosłyśmy z kultury chrześcijańskiej, nie możemy powiedzieć, że nie jesteśmy chrześcijankami. To jest w nas – czy tego chcesz, czy nie. Ale konfrontacja z inną kulturą i religią to coś niezwykłego. Chrześcijaństwo to religia winnych. Tymczasem islam jest zupełnie inny. To religia radości. Dżihad jako idea to walka o wartości. I w tej walce nie należy się poddawać. To daje siłę. Spójrz, jak wytrwałe są te uchodźcze rodziny. Spójrz na młodych. Na arabską wiosnę. Oni potrafią walczyć o swoje. A my? Ja nie mam umowy o pracę. Nie mam nic. Młodych ludzi w Europie zabezpieczają rodzice. I nic z tym nie robimy. Nie buntujemy się. Oni mają odwagę, której nam brakuje.
Pod wieloma względami kultura arabska jest lepsza od naszej. Dla mnie idea, że społeczność jest ważniejsza od jednostki, że jesteś tym, kim jesteś, bo wpływ mają na ciebie twoi przyjaciele, rodzina, to coś wyjątkowego.
Z pewnością są w nich siła, determinacja i swoista radość. Ale spójrz na to, co się dzieje. Na jak długo im tej energii wystarczy? Przybywają – po pokonaniu morderczej drogi – do Europy i liczą, że czeka na nich lepsze życie. A tymczasem są mury, druty kolczaste, obozy. I nawet gdy przejdą ten trudny etap, to nie mogą liczyć na luksusy. Dlatego należy się spodziewać wielkiego rozczarowania i pewnie złości. Należy się spodziewać problemów.
Zgadzam się. Ich oczekiwania nie zostaną w Europie zaspokojone. To na pewno. Ale problemy mogą się pojawić wraz z drugą generacją uchodźców. Ci, którzy uciekają teraz, mają świadomość, że to jedyna szansa na przeżycie. Że za sobą zostawiają zgliszcza i wojnę. Mają w sobie dużo pokory. Syryjczycy są inni od imigrantów na przykład z Afryki. W Syrii przed wojną standard życia nie różnił się bardzo od standardów, do których my jesteśmy przyzwyczajeni. Oni nie przyjeżdżają z biednego kraju. Większość z nich to muzułmanie niewierzący. Większość z nich ma wyższe wykształcenie. Oczywiście ich poziom się różni. Inaczej wyedukowany jest inżynier w Syrii, inaczej w Europie. I na pewno syryjski inżynier nie może się spodziewać, że szybko znajdzie zatrudnienie poza swoim krajem. Na pewno nie będzie mieszkał w najlepszej dzielnicy Berlina. Uchodźcy trafią na przedmieścia. I z pewnością będą rozczarowani. Tym bardziej że większość z nich przyjeżdża z dziećmi. Nie jednym, dwoma, ale kilkoma. Utrzymać tak dużą rodzinę jest trudno nawet dobrze zarabiającym Europejczykom. Z trudem wyobrażam sobie to, co się stanie w najbliższym czasie. Najbardziej obawiam się radykalizacji wśród Europejczyków.
Zgadza się. Chwilę przed naszym wywiadem znalazłam dane, z których wynika, że 56 proc. Niemców uważa, że nie należy przyjmować więcej uchodźców. To o 10 punktów procentowych więcej niż miesiąc temu. We wrześniu z kolei tylko 28 proc. sprzeciwiało się otwieraniu granic dla Syryjczyków. Dlatego obawiam się, że fala uchodźców z Syrii wywoła ruchy nacjonalistyczne.
Teraz wszystko zależy od nas. Od tego, czy zrozumiemy, że uchodźcy w konsekwencji przyniosą nam wzrost gospodarczy. Bo Europa go potrzebuje, jest przecież w kryzysie. Ale biedni Europejczycy właśnie uchodźcom mogą zacząć przypisywać winę za swoją sytuację. Ponieważ w miejscu, w którym mieszkają, przepaść między biednymi i bogatymi jest ogromna.
Ta przepaść może zostać zagospodarowana przez rasistów i ich propagandę.
Tego się obawiam. I to już – moim zdaniem – widać. Dlatego gdy zostałam poproszona o zdanie relacji z tego, jak hojnie Europejczycy przyjmują uchodźców, odmówiłam. Media trochę przesadziły. Oczywiście, zwykli ludzie zachowują się lepiej niż politycy, ale najwięcej gestów sympatii widziałam w tych krajach, w których uchodźcy byli tylko przejazdem.
Widziałam to samo. W Serbii i na Węgrzech koce i jedzenie zostawiali zwykli przechodnie. Rząd za to podstawiał autobusy, pociągi. Po co? Po to, by odsunąć od siebie tych ludzi. Ten gest dostrzegłam, zanim jeszcze wszystkie media zwróciły się w stronę Węgier. I teraz mam dylemat. Czytam wstrząsające ludzkie historie – i to jest jedna strona problemu. Druga strona to rozwijająca się propaganda przeciwko uchodźcom. Brakuje mi miejsca pośrodku.
Widzę to podobnie. Nie chcę, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale zastanawiam się, ile łzawych historii jest w stanie przeczytać zwykły czytelnik. Jedną, dwie, trzy? Dlaczego wydawcy nie chcą pokazać problemu w szerszym kontekście? Chociażby wyjaśnić, dlaczego oni uciekają właśnie teraz? Chciałabym poznać ludzi, którzy pomagają, oraz ich intencje. Ale wydawcy tego nie chcą. Dlaczego? Bo w te tematy wkracza polityka. Podam ci przykład. W Bagdadzie od lipca trwają demonstracje zsekularyzowanych Irakijczyków. Od lipca! Zgłosiłam kilka tematów do różnych mediów i nikt nie chce się tym zająć. Bo to temat polityczny! Bo według nich demonstranci nie reprezentują większości Irakijczyków. To absurd. Oni przecież wypełniają place Bagdadu! Ale o Irakijczykach wygodniej jest myśleć, że wszyscy są szyitami. Dlatego dziennikarze powinni mieć odwagę o tym pisać. Przemycać informacje niewygodne dla głównych mediów.
Dlaczego wydawcy nie chcą pokazać problemu w szerszym kontekście? Chociażby wyjaśnić, dlaczego oni uciekają właśnie teraz?
Wierzysz w taką dziennikarską solidarność?
Nie. Ale muszę wykonywać swój zawód i robić to najlepiej, jak potrafię. Nie wiem, czy jako dziennikarka, czy pisarka. Znajdę sposób. Na razie wracam do Syrii. Tam jest teraz moje miejsce