W czerwcu 2004 roku odbyły się pierwsze wybory do Parlamentu Europejskiego w Polsce. Zagłosowało wówczas około sześciu milionów Polaków. Tyle samo Belgów oddało swój głos. Polacy wybrali 54 posłów, a Belgowie o trzydziestu mniej. Tym samym okazało się, że jeden głos oddany w Polsce miał ponaddwukrotnie większe znaczenie od głosu oddanego przez Belga. Do czasu.
Kilka tygodni później nowowybrani posłowie zasiedli w wielkiej sali Parlamentu Europejskiego w Strasburgu na pierwszej sesji. Zgrupowali się wówczas w grupy parlamentarne. W PE nie zasiada się w grupach narodowych, jak to często się w Polsce przedstawia (Oj! Niemcy znów przegłosowali Polaków…), ale w grupach partyjnych. I tak są trzy podstawowe grupy: konserwatywno-chadecka, socjalistyczna oraz liberalna. Oprócz nich funkcjonują mniej istotne grupy: komunistyczna, zielonych oraz enigmatyczna Unia na rzecz Europy Narodów (UEN). Tę ostatnią pozwoliłem sobie tak określić, bo choć w Polsce przedstawia się ją jako konserwatywno-narodową (skoro zasiadają w niej posłowie PiS oraz niektórzy posłowie Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin), to w jej skład wchodzą także m.in partia liberalna z Irlandii, separatystyczna partia z (północnych) Włoch, duńska partia antyeuropejska, czy litewska partia chłopska.
I tak podczas pierwszego lipcowego spotkania okazało się, że około połowa z tych niewielu Polaków, którzy pofatygowali się na wybory miesiąc wcześniej (ok. 20%) zmarnowała swój głos. Stało się tak, ponieważ jedynie 31 spośród 54 Polaków znalazło się w którejś z głównych grup parlamentarnych. Tym samym jedynie oni mogli mieć realny wpływ na proces decyzyjny w Unii Europejskiej. Warto także przypomnieć, że ta grupa pomniejszyła się w trakcie kadencji do 30 po tym jak trzech posłów PSL opuściło grupę chadecką, a w zamian dwóch posłów Samoobrony dołączyło do grup socjalistycznej i liberalnej.
Czemu pozostali posłowie to „zmarnowana szansa”? Dzieje się tak, ponieważ w Parlamencie Europejskim, inaczej niż w parlamentach narodowych, nie konstruuje się większości parlamentarnej według filozofii „my-oni”, „rządzący-opozycja”. Tutaj próbuje się integrować poglądy jak największej liczby posłów tak, by stanowisko Parlamentu wobec Komisji i Rady zrzeszającej rządy państw członkowskich było jak najmocniejsze. Tym samym chadecy szukają kompromisu (jako największe ugrupowanie) z socjalistami, a następnie z liberałami. Taka większość jest przytłaczająca i pozostałe grupy w zasadzie albo się przyłączą do wspólnego stanowiska największych, albo będą przegłosowane. Jedyne co mogą zrobić to krzyczeć.
Istnieją jednak sytuacje gdy mniejsze grupy mogą się wykazać. Po pierwsze, jeśli taka mała grupa jest zwarta i w przekonywujący sposób przedstawi swoje racje innym europosłom, wówczas ma szanse osiągnąć wyznaczone cele. Takie przełożenie na rzeczywistość ma grupa Zielonych w sprawach związanych ze zmianami klimatycznymi. Po drugie, mniejsze partie mogą mieć znaczenie w sytuacjach gdy największe partie nie są w stanie wypracować konsensusu. To zdarza się od czasu do czasu, ale nawet wówczas to raczej socjaliści byli w stanie budować koalicje z liberałami, zielonymi i partiami komunistycznymi, a nie chadecy z UEN-em i liberałami, choć matematycznie taka koalicja miałaby większość.
Tym samym obecność posłów w grupach innych niż EPP-ED (chadecy), PES (socjaliści) i ALDE (liberałowie) to w zasadzie zmarnowanie głosu. W kończącej się kadencji posłowie PiS-u byli w stanie osiągnąć kilka ważnych sukcesów (np. poseł Libicki był przewodniczącym Komisji Petycji, a poseł Szymański był sprawozdawcą ważnego raportu na temat Polityki Sąsiedztwa), jednak gdyby zasiadali w innej grupie, sukcesów tych na pewno byłoby więcej.
Dla przykładu warto wspomnieć Węgrów, których jest w Parlamencie o ponad połowę mniej niż Polaków. Jednak 24 Węgrów ma podobne przełożenie na prace PE jak dużo liczniejsza grupa Polaków. Dzieje się tak ponieważ w EPP-ED jest 13 Węgrów i 15 Polaków, w PES jest po 9 Węgrów i Polaków, a w ALDE obok szóstki Polaków zasiada także dwóch Węgrów. Tym samym Węgrzy nie „zmarnowali” ani jednego miejsca na żadną inną grupę i do końca 2008 roku byli autorami 25 raportów w procedurze współdecydowania (najważniejsza miara wpływu na proces decyzyjny w PE), podczas gdy Polacy przygotowali 21 raportów. Wśród najskuteczniejszych posłów z Polski należy zatem uznać (oprócz wspomnianego posła Szymańskiego) poseł Lidię Geringer de Oedenberg z SLD (zasiada w grupie PES), która opracowała 10 spośród „polskich” raportów oraz posła Jerzego Buzka (PO, zasiada w grupie EPP-ED), który opracował dwa bardzo ważne raporty na temat Siódmego Programu Ramowego Wspólnot Europejskich. Poseł Buzek jest także jednym z nielicznych posłów z nowych państw członkowskich, którzy zyskali sobie duże uznanie w Parlamencie (zwłaszcza w sprawach energetycznych oraz badań naukowych). Wśród innych posłów o wypracowanej reputacji należy wymienić posłów Saryusza-Wolskiego (PO, EPP-ED, polityka zagraniczna), Lewandowskiego (PO, EPP-ED, budżet), Olbrychta (PO, EPP-ED, rozwój regionalny), Liberadzkiego (SLD, PES, kontrola budżetowa) oraz Rosatiego (PdP, PES, gospodarka).
Kończąca się kadencja Parlamentu Europejskiego to także wielka lekcja dla polityków zasiadających po raz pierwszy w tej izbie. Na początku nikt ich nie prowadził za rękę i wszystkich procedur, sztuczek i gier musieli uczyć się w biegu. I tak, nikt nie zwrócił uwagi jak istotną rolę w Parlamencie Europejskim sprawują koordynatorzy grup w komisjach parlamentarnych. Tym samym w trzech najważniejszych grupach są zaledwie dwie koordynatorki ze wszystkich nowych państw (posłanki Bauer ze Słowacji koordynuje prace EPP-ED w komisji ds. kobiet oraz Dobolyi z Węgier w komisji petycji koordynuje prace grupy socjalistycznej).
W 2009 polskie partie znów stają w szranki wyborcze. Na kogo głosować, by nie zmarnować głosu, a Polacy mieli maksymalny wpływ na prace w Parlamencie? Głos oddany przede wszyskim na partie zasiadające w którejś z podstawowych grup (EPP, PES lub ALDE) nie jest głosem zmarnowym. A jako że w Polsce nie startuje w tym roku żadna partia należąca do grupy liberalnej, należy rozważyć oddanie głosu na PO, PSL (obie w EPP), SLD lub Porozumienie dla Przyszłości (obie w PES, na listach PdP także kandydaci do grup liberlanej i zielonych).
Czy głos oddany na Prawo i Sprawiedliwość znów będzie głosem zmarnowanym? Odpowiedź na takie pytanie nie jest prosta, jako że sytuacja polityczna w Parlamencie Europejskim skomplikowała się po opuszczeniu przez brytyjską Partię Konserwatywną grupy chadeckiej. Brytyjscy Torysi chcą założyć nową grupę. Przy dobrych wynikach w kilku państwach (zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i Polsce) możliwe jest zebranie nawet ok. 70 posłów. Taka grupa byłaby porównywalna z grupą liberalną i miałaby potencjał włączenia się do głównego nurtu polityki europejskiej. Problemem takiej grupy najprawdopodobniej pozostanie spójność światopoglądowa: brytyjscy konserwatyści są bardziej liberalni w sprawach gospodarczych od Prawa i Sprawiedliwości; różnią te partie także kwestie związków zawodowych; PiS jest także w większości przychylny Traktatowi z Lizbony (a Torysi chcą zorganizować referendum w jego sprawie w Wielkiej Brytanii, będą nawoływać do głosowania na „nie”).
Jeżeli Platforma Obywatelska zrealizuje swoje cele (25 posłów), a PSL przekroczy próg wyborczy (4 posłów), wówcz
as Polacy będą stanowić ważną część grupy chadeckiej. W takiej sytuacji niewykluczone jest objęcie przez Jerzego Buzka stanowiska przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, kolejnych 2-3 Polaków mogłoby stanąć na czele istotnych komisji (choć np. komisja spraw zagranicznych dla Jacka Saryusza-Wolskiego wydaje się mało prawdopodobna), wreszcie kolejnych kilkoro mogłoby objąć funkcje koordynatorów w komisjach. Niezwykle istotne będzie także sprawowanie funkcji w grupie chadeckiej – stanowisko przewodniczącego grupy EPP-ED jest obecnie prawdopodobnie najbardziej istotne spośród wszystkich stanowisk parlamentarnych, w tym samego przewodniczącego izby.
W grupie socjalistycznej Polaków prawdopodobnie nie będzie wciąż zbyt wielu (ok. 8), ale oni także mogą się zacząć liczyć; zwłaszcza ci, którzy zasiądą w Parlamencie po raz drugi. Doświadczenie w tym parlamencie jest o wiele bardziej istotne niż w parlamentach narodowych.
Kończąc, należy uporać się jeszcze z dwoma mitami powszechnymi wśród niektórych polskich parlamentarzystów. Pierwszy mit to aktywność na mównicy. Prawdopodobnie nie ma bardziej zmarnowanego czasu w Parlamencie Europejskim, niż koncentrowanie się na zabieraniu głosu dla samego faktu. Jeden z polskich posłów szczyci się, że przemawiał ponad 250 razy na posiedzeniu plenarnym. Ten sam poseł jest dosyć szeroko uznawany przez polskie media za jednego z najlepszych polskich posłów do PE. Jednocześnie nie przygotował ani jednego raportu, ani w procedurze własnej inicjatywy, ani współdecydowania, ani nawet z konsultacji.
Drugi mit dotyczy szczególnego znaczenia, jakie w Polsce niektórzy politycy wydają się przykładać do stanowiska wiceprzewodniczącego Parlamentu. Czterech Polaków pełniło tę funkcję. Przez pierwsze dwa i pół roku poseł Onyszkiewicz (PdP, ALDE) i Saryusz-Wolski, a od stycznia 2007 funkcję tę sprawują posłowie Bielan (PIS, UEN) i Siwiec (SLD, PES). Otóż za każdym razem jest jednocześnie czternastu wiceprzewodniczących o niewielkich uprawnieniach. Jeżeli na dodatek jeden z nich wybiera uczestniczenie w polityce krajowej kosztem spotkań Biura Parlamentu – dostajemy obraz, gdzie osoby sprawujące te funkcje częściej robią to dla własnej pychy (choć nie wszyscy), niż z racjonalnego wyboru najbardziej korzystnej opcji dla własnej partii czy kraju.