Żyjemy w dość spokojnych i szczęśliwych czasach. Na pierwszy rzut oka tak nam się wydaje. Mamy problemy, z którymi musimy się borykać, a to kryzys gospodarczy, a to jakieś tam prawdopodobieństwo zamachu terrorystycznego na nas osobiście, które rośnie, jeśli pojedziemy na koncert do Londynu, zakupy do Paryża czy mecz do Berlina. No tak, była też IV RP. Jednak w 70 rocznicę wybuchu II wojny światowej, a krótko po 20. rocznicy końca PRL i bloku sowieckiego, musimy sobie uświadomić, że warunki życia, którymi się cieszymy nie są złe i mamy sporo szczęścia, którego pokolenia naszych ojców, dziadków i pradziadków zwyczajnie nie miały.
Ale jak to się potocznie mawia, nie wszystko złoto, co się świeci. Uświadomiłem to sobie dziś, gdy myślałem o pewnej krótkiej rozmowie, którą toczyłem wczoraj i gdy na moment się zadumałem.
Moja mama jest człowiekiem swojego pokolenia. Ma pięćdziesiąt kilka lat, była zaangażowana w pierwszą Solidarność, podobnie zresztą jak mój ojciec, tyle że w małym środowisku niewielkiego miasta, z dala od „głównego nurtu wydarzeń”. Jej mama, a moja babcia natomiast, jako mieszkanka Gdyni była w czasie wojny poddana niemieckim represjom w postaci pracy przymusowej. Z oczywistych przyczyn nie pałała nigdy potem sympatią do Niemców i pewną dozę bardzo dobrze zrozumiałej niechęci pod ich adresem przekazała swojej córce. Moja mama nadal Niemców nie lubi i niekiedy w emocjach daje temu wyraz. Oprócz doświadczeń rodzinnych, wpływ na nią musiało mieć jednak także osobiste doświadczenie. Spójrzmy na to, kiedy kształtował się jej światopogląd. Były to zasadniczo lata 60. i początek lat 70. Czas sprzed upadku Brandta na kolana w Warszawie, normalizacji stosunków z RFN. Czas gomułkowskiej propagandy, która selektywnie Niemców z RFN oskarżała o resentymenty postnazistowskie, zaś z podejrzenia tego zwalniała druhów z NRD. Czasy powielania zdjęcia Adenauera w stroju krzyżackiego zakonnika i wielkiej popularyzacji mającej niewiele wspólnego z faktami powieści Sienkiewicza, czas hucznych obchodów 550. rocznicy bitwy pod Grunwaldem, tak jakby ktokolwiek w 1410 roku, na długo przed paskudnym wynalazkiem nacjonalizmu, na tamtym polu walki myślał w kategoriach Polak?Niemiec. Czasy formułowania pomysłów, aby słowo „Niemiec” pisać w polskim przez małe „n”. Czasy brutalnego ataku na polski Kościół za gest wobec niemieckiego kleru, a pośrednio całego narodu. Młodzi ludzie w tamtych latach, nawet jeśli u nich w domu otwarcie krytykowano komunistów, nie mogli uciec od tej propagandy, której głównym celem nie była budowa patriotyzmu. Jednak zawsze widziałem różnicę w podejściu do Niemców pomiędzy moimi rodzicami, choć byli rówieśnikami z tego samego rocznika. Dziadkowie ze strony ojca przybyli do Gdańska z dzisiejszej Litwy i mieli głównie doświadczenie okupacji sowieckiej. Choć ojciec także był poddany gomułkowskiej propagandzie, to jednak inne doświadczenie rodzinne spowodowało dużo słabszy charakter negatywnych emocji wobec Niemców. Było to widać jak na dłoni w rodzinnych rozmowach na tematy historyczne.
Ja zaś, rocznik 1979, miałem już inne doświadczenia osobiste, kształtujące mój światopogląd. Należało do nich oczywiście odzyskanie przez Polskę niepodległości, Okrągły Stół i wybory kontraktowe. Podziw dla liderów komitetów obywatelskich, którzy przekształcił się już wkrótce w charakterystyczne dla młodego człowieka bojowe poparcie, w moim przypadku dla Unii Demokratycznej i gazety Adama Michnika. Ale lata 1989-90 to była też normalizacja stosunków z Niemcami i ich zjednoczenie. Mazowiecki w potężnych ramionach Kohla. Zaangażowanie Niemiec na rzecz polskiego wstąpienia do NATO i UE, o czym przez lata marzyliśmy. Doszedł do tego fakt, że niemieckiego uczono mnie od lat przedszkolnych i w kontakcie z niemiecką telewizją satelitarną osiągnąłem wysoki poziom kompetencji w tym języku. W końcu… piłka nożna. Już w 1988 roku jakoś tak się stało, że spodobała mi się gra niemieckiej reprezentacji i zacząłem jej kibicować. Potem przyszła fascynacja klubowym futbolem, a Borussią Dortmund w szczególności. Kibolski fanatyzm. Można rzec, stałem się polskim germanofilem. Zupełnie inaczej niż mama.
W ostatnich latach uległo to trochę pewnej relatywizacji. Niemcy w wielu sprawach politycznie są w błędzie. Aż trudno w to uwierzyć, zaledwie dwa lata po idiotycznej polityce niemieckiej ekipy IV RP, ale coraz częściej to oni, a nie my, błądzimy we wzajemnych stosunkach. Niemieckie błędy wydają się mieć dwa źródła: naiwny i ślepy stosunek do Moskwy oraz anachroniczny pacyfizm, który nie pozwala im stawić czoła terrorystom w Afganistanie na miarę faktycznych możliwości ich kraju.
Nie mniej jednak, nie trudno przewidzieć, że między mamą a mną pojawił się w tym zakresie pewien dysonans. Różne doświadczenia osobiste i pokoleniowe, mimo różnicy wieku tylko 28 lat, spowodowały, że nie mogła ona pojąć, skąd wzięło się moje ciepłe podejście do Niemców. Dlaczego cieszą mnie gole dla Dortmundu, nawet jak gra z Widzewem Łódź (w roku 1996 się zdarzyło)? Dlaczego tak łatwo i chętnie nawiązuję z nimi przyjaźnie i znajomości, dlaczego czują się w ich gronie swobodnie? Gdy posłano mnie na niemiecki w wieku pięciu lat, była w rodzinie teoria, że „na wszelki wypadek warto znać język wroga”. Tymczasem, świat między 1985 a 1995 rokiem się zmienił i znajomość języka otwarła mi szeroki dostęp do niemieckiej kultury i mediów. A to zbliża człowieka do danego narodu, nawet jeśli tego nie chce. Ja ze swej strony zaś nie mogłem zrozumieć, skąd u mojej mamy ta niechęć, przecież od wydarzeń, które ją spowodowały tak wiele się zmieniło, świat poszedł do przodu. Dziś niechęć narodowościowa, skierowana ryczałtowo wobec wszystkich przedstawicieli narodu przez wzgląd na czyny konkretnych jednostek, jest passé. Jest niemodna, nie przystoi. W końcu, jest nieliberalna. Poza tym, „żyjemy w szczęśliwszych czasach”.
Wczoraj zrozumiałem, że czasy czasami, ale jesteśmy nadal takimi samymi ludźmi. I także we mnie tkwi podobna niechęć. Tyle że do Rosjan. Moje pokoleniowe doświadczenie jest bowiem takie, że to spod ich okupacji wyzwalaliśmy się w 1989, że nadal są wobec nas wrodzy i pragną przywrócić swoją kontrolę nad nami, że nie możemy im ufać, że są niebezpieczni i skłonni użyć siły przeciwko nam, że gdyby nie nasze mocne sojusze, to być może już potraktowaliby nas jak Gruzję. Że nas lekceważą i są wobec nas protekcjonalni, zgłaszają pretensje i są nieszczerzy.
Wczoraj rozmawiałem krótko z wicekonsulem Rosji w Gdańsku. Zupełnie przypadkowo. Młody chłopak przyjaźnie zagadnął mnie łamanym, ale niezłym polskim. Trybik w machinie swojego państwa, ale w końcu jego urzędowy reprezentant. Zapewne żaden aktywista demokratycznej opozycji, bo by go tu nie było w tej roli. Mówił mi, że chciałby się poduczyć polskiego, mówił o tym, ile osób pracuje w jego konsulacie, opowiadał jeszcze trochę innych rzeczy, których nie kojarzę. Patrzyłem bowiem na niego i myślałem sobie: Gruzja, Litwinow, Chodorkowski, zwalczanie demokratów, manipulacje wokół Katynia. Przyszło mi do głowy, że oto stoi przede mną mój wróg. On konkretnie i mój osobisty.
Coś z tym będę musiał zrobić, bo zdaję sobie sprawę z tego, że jest to niesprawiedliwe i niekonstruktywne. Ale na razie jestem rusofobem. Mea culpa.