Planowałem RPA i Mozambik na przełomie lutego i marca. Kolega się wykruszył, bo urodził mu się syn, więc postanowiłem namówić innego. Kurs do Tomaszowa, krótka bajerka i okazuje się, że on nie może, ma już bilet do Indonezji. Wylot za kilka dni.
Jest styczeń i mój budżet nie jest, niestety, jeszcze spięty. „Dawaj ze mną, pożyczę ci na bilet” – tak brzmi propozycja nie do odrzucenia.
Lubię południowo-wschodnią Azję, a Borneo było zawsze jednym z moich wymarzonych celów odkładanych na później. Decyzja zapadła niemal natychmiast: kupuj, odrobię w polu. Ekspresowe ogarnianie wszystkiego i kilka dni później lotnisko.
Podróż, jak zawsze, z przygodami: tym razem awaria windy w Istambule, skutkująca spięciem z ochroną i odlotem naszego rejsowego środka transportu. Po burzliwej dyskusji jednak wszyscy są zadowoleni – my nie domagamy się kontaktu z ambasadą, panowie z ochrony mają swoje 50 dolarów na naprawę porysowanych drzwi w windzie, a w ramach przeprosin za nerwy lecimy biznes klasą do Dżakarty, więc podróż upłynie nam w komfortowych warunkach, mimo paru siniaków.
Dżakarta – wedle tutejszych szacunków około 40 milionów mieszkańców, czyli cała Polska w jednym mieście. Jak powiedział mi jeden miejscowy, tak naprawdę nikt nie wie, ile ludzi tu mieszka, ale wszyscy się zgadzają, że za dużo. Moloch robi wrażenie nawet z okna samolotu. Lądujemy w nocy, spóźnieni po przygodach w Istambule. Ostatni samolot do Pontianac już odleciał, więc czeka nas noc na lotnisku, a rano przejazd na drugie, obsługujące loty wewnątrz Indonezji. Gorączka i duchota obezwładniają po naszym styczniowym przymrozku, 30° z okładem w cieniu i standardowa w tym regionie wilgotność powietrza potrafią dać w kość. Papieros (rzuciłem, ale w podróży daję sobie dyspensę) łagodzi trochę duchotę i pozwala na integrację z lokalsami. Trzy papierosy później mamy już podwózkę na lotnisko za free i nowego znajomego na fejsie, zaproszenie na Sumatrę oczywiście też. Kiedyś się powinno przydać.
Krótki lot i witaj Borneo, a właściwie Kalimantan – bo tak nazywa się wyspa po indonezyjsku. Kolega, który już tu był rok temu, organizuje nam znajomego z podwózką do wypożyczalni samochodów, a tam auto. Na specjalnych zasadach możemy je wynająć bez kierowcy, co znacznie obniża koszty i daje większą mobilność; przecież nie ma górki czy krawężnika, pod które auto z wypożyczalni nie podjedzie. Ruch lewostronny, przepisy niby są, ale stosunek do nich jest dosyć liberalny. „Motodiabły” osaczają auto na każdym skrzyżowaniu, ale jakoś to działa – przez miesiąc nie widzieliśmy żadnego wypadku. Rodzice w kaskach i dzieci z gołymi głowami jako pasażerowie motocykla to standard. Choć przyznać trzeba, że na tle Kambodży inwencja motocyklistów i specjalistów od „azjatyckiego tuningu” jest mniejsza. Tutaj zaledwie 5 osób na raz mieści się na skuterku, nikomu nie przyszło do głowy, by zamiast siodła przykręcić dłuuuugą dechę i niemal podwoić ładowność maszyny. Przy odbiorze auta okazuje się, że w bagażniku naszego rumaka brakuje trójkąta awaryjnego, ale właściciel doradza nam zrobienie go w razie potrzeby z bambusa czy innego zielska – taka lokalna innowacja, sprawdzone i działa. Nasz dom na następny miesiąc ma klimę – to najważniejsze – więc przygodę czas zacząć.
Kilka słów wyjaśnienia, co nas właściwie sprowadza w takie nieucywilizowane miejsca. Umówmy się, Borneo nie jest turystycznym „musisz tu być”. Wypoczynek tutaj ma specyficzny charakter. Każdy ma nietypowe upodobania, a nas – poza seksem, sportem i polityką – kręcą robale: wszystko co ma więcej niż dwie nogi i da się dogonić. A jak jest pająkiem, to już bajka. Lubimy do tego spędzać czas na łonie natury ekstremalnie: im pierwotniejsza, tym piękniejsza, choć tutaj naprawdę potrafi być groźna; ale o to przecież też trochę nam chodzi. Dla nas Borneo to raj, jeden z ostatnich i ginący na naszych oczach, więc pośpiech jest wskazany – nie tylko przy łapaniu pcheł.
Co trzeba wiedzieć o Indonezji, a o Borneo w szczególności? Blisko trzynaście tysięcy wysp i wysepek, ćwierć miliarda ludzi z górką, z czego połowa chce mieszkać na Jawie, a z nich aż jedna trzecia w stolicy – Dżakarcie, ale o tym już było. Indonezja to republika demokratyczna, wybory prezydenckie i parlamentarne odbywają się co 5 lat i mimo specyficznych i trudnych z różnych powodów warunków to działa, co samo w sobie jest budujące. W końcu tak jak Pan Churchill powiedział: demokracja jest do niczego, ale nic lepszego do dziś nie wymyśliliśmy. Izba liczy pięciuset delegatów, z czego stu pochodzi z prezydenckiego mianowania. Władza sądownicza leży w gestii Sądu Najwyższego, którego członków wyznacza prezydent. Szczęśliwie nie mają swojego POPiSu i system sprawnie działa.
Indonezja jest najludniejszym muzułmańskim państwem na świecie, jednak tutejszy islam nie jest – nie wiem jak to określić – tak zaborczy, tak opresyjny. Dziewczyny chodzą owinięte od stóp po samą głowę, ale paznokcie wszystkie są wymalowane, a makijaż nie ustępuje europejskim standardom. Oczywiście są też regiony, w których obowiązuje szariat, ale akurat Borneo to nie dotyczy.
Na samym Kalimantanie żyje około ośmiu, a być może już dziesięciu milionów chrześcijan (głównie Dajakowie – niegdysiejsi słynni łowcy głów, ale historia tego ludu zasługuje na osobną opowieść) i obecnie nie ma tu jakiś większych napięć na tle religijnym czy etnicznym. Nie było tak zawsze: ostatnie walki i pogromy miały miejsce na początku lat 90. ubiegłego wieku i nikt nie jest w stanie policzyć ofiar. Dżungla szybko zaciera ślady, a po tutejszej – można by powiedzieć – bardzo ekologicznej zabudowie nie ma specjalnie śladu po sezonie czy dwóch. Więc nikt się o „kamienice” z bambusu i blachy falistej nie będzie upominać.
Kalimantan zamieszkuje kilka grup etnicznych (całą Indonezję kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset – zależy jaki klucz przyjąć). Połowę mieszkańców Borneo stanowią Dajakowie – chrześcijańska mniejszość, kiedyś walcząca o swoje prawa dmuchawkami i maczetami, dziś organizująca się na Facebooku i wkraczająca do lokalnej polityki. Mają co poprawiać w swojej sytuacji – mimo że stanowią niemal połowę mieszkańców wyspy, to piastują tylko około 20% funkcji publicznych w administracji.
Każda wieś posiada na wjeździe oznaczenie mówiące o tym, jaka religia jest w niej wyznawana. Pozwala to uniknąć nieporozumień i kłopotliwych sytuacji przy – na przykład – próbach nabycia i wspólnej konsumpcji lokalnej gorzałki z gorliwym wyznawcą proroka. Arak, bo tak się nazywa indonezyjski samogon, to znów kolejna i osobna historia: kto pędzi, jak to się robi, kto handluje, jak smakuje, no i czemu jest taki dobry. Kiedyś muszę napisać więcej o tradycjach bimbrowniczych w południowo-wschodniej Azji; kilka kuchni już zwiedziłem, z niejednej beczki zacier próbowałem… Generalnie turystom się tu nie poleca nabywania alkoholu (nie ma go w sklepach, a pędzenie bimbru jest oczywiście nielegalne), zaś miejscowi są bardzo dyskretni. Dość napisać, że policja zwalcza proceder nawet przy pomocy lotnictwa, bo teren jest trudno dostępny, a kucharze czujni i z lasem obeznani.
Las to dla mnie słowo klucz do Borneo. Roślinność tutaj jest wszechobecna, a jej bujność i gwałtowność w wegetacji – oszołamiająca. Słońce, wilgotność i temperatura robią swoje – poranna kałuża wieczorem jest tętniącym życiem bajorkiem z zarośniętym lustrem wody, a następnego dnia już cała kwitnie wabiąc motyle i ważki. Las zarasta w ciągu kilu dni ludzkiej nieobecności, ścieżki „za domem” trzeba więc przechodzić i karczować co trzy dni maksymalnie, bo czwartego dnia można już mieć problem z ich odnalezieniem.
Dżungla dostarcza wszystkiego, co niezbędne do życia. Każde drzewo, które rodzi jadalne owoce, ma swojego właściciela, a każde białko zwierzęce jest cenne i jadalne. Wąż i małpa czy też lokalna wiewiórka-szczur to w wielu regionach wyspy najłatwiej dostępne – poza psim – mięso i ceniona przez myśliwych zdobycz. Bambus ma sto zastosowań, a ryż i papryka urosną niemal wszędzie. Powszechnym modelem uprawy – zwłaszcza tam, gdzie nie występują rozległe plantacje palm, choć i one nie są monokulturami – jest swoisty wariant rolnictwa permakulturowego. Można go określić jako „las, który karmi”, ale o ryżu, palmach i leśnych owocach napiszę więcej następnym razem.
No i o KUPU KUPU LABA LABA oczywiście też.