W pejzażu współczesnej publicystyki, przy dramatycznych spadkach czytelnictwa gazet codziennych, na znaczeniu zyskują pisma takie jak „Liberté!”, „Krytyka Polityczna”, a nawet „Pressje”, ponieważ ogniskują na sobie debatę ideową, często nieobecną w mediach masowych. Takich czasopism jest coraz więcej. W prowadzonym przez naszą redakcję – redakcję „Res Publiki” – programie „Partnerstwo Wolnego Słowa” zgromadziliśmy piętnaście takich czasopism i liczymy na kolejne.
W Pałacu Prezydenckim w ramach debat „Idee Nowego Wieku” naliczyłem kilka nowych redakcji, a podczas nieformalnych spotkań Fundacji im. Roberta Schumana sporo było także tych mniej znanych, ale nie mniej ciekawych tytułów.
Kiedy Jacek Michałowski, szef Kancelarii Prezydenta Rzeczpospolitej, otwierał debaty z udziałem Francisa Fukuyamy czy Henry’ego Kissingera, przedstawiał grono składające się w dużej mierze z przedstawicieli tych środowisk jako przyszłą elitę polityczną. Dlaczego więc nie chce się wierzyć, że są to słowa prorocze, lecz raczej ironiczny zabieg pozwalający młodym wierzyć, że będzie tak jak ze starymi – że przejdą od idei do praktyki politycznej niczym Tadeusz Mazowiecki, Donald Tusk lub Jarosław Kaczyński? Jak na razie mogą traktować ich jak idoli, obserwując politykę bezczynnie i czekając na obiecane spełnienie.
Postawię pytanie nieco inaczej: czego trzeba, aby te środowiska, nie tracąc przywiązania do idei, weszły w świat polityki i by spróbowały go odmienić, zanim zaczną jedynie reprodukować obecne wzorce? Szukając odpowiedzi, skupię się na dwóch aspektach: na zmianie, jaka dokonała się w świecie polityki, czego ledwie symptomem jest wynik wyborczy Ruchu Palikota, oraz na roli politycznego centrum w przyszłości.
Polskie polis
Przypadek Miasta Stołecznego Warszawa wiele mówi o zmianie, jaka zaszła w polskiej polityce. Idee się sprywatyzowały. Publicznie istotne stały się wyniki badań sondażowych. Barometr Warszawski, uruchomiony w 2003 r. przez Lecha Kaczyńskiego, miał za zadanie służyć jako argument na poparcie obranego kierunku polityki. Wyniki badań były wtedy publikowane selektywnie, stając się narzędziem do realizacji mniej lub bardziej udanej wizji rozwoju miasta. Każdy przyzna, że ówczesny prezydent miasta uprawiał politykę ideową. Nieskutecznie, często ze szkodą dla ogółu, ale w duchu idei, do których był przywiązany. Niech posłuży za przykład polityki ideowej, która na polu praktyki się skompromitowała.
Od roku 2006 wyniki wszystkich badań są upubliczniane. Hanna Gronkiewicz-Waltz demonstracyjnie wsłuchuje się w nie po to, by dopiero na podstawie tak specyficznie rozumianego plebiscytu podjąć odpowiednie decyzje. Metoda zarządzania politycznego, jaką tym samym prezentuje, jest diametralnie różna od polityki ideowej, do której przekonywano społeczeństwo dwadzieścia lat temu. Trudno doszukać się wizji albo głównej idei, na której oparta jest obecna polityka miasta. W polifonicznych dokumentach strategicznych próżno szukać polityki à rebours. Triumfuje nowa społeczna polityka rynkowa – skuteczna i bezideowa – polegająca na dostosowaniu się polityków do nastrojów ludu. Odpowiada na bieżące potrzeby społeczne, ale nie daje nadziei na zmianę ani wiary w przyszłość. Funkcjonuje w teraźniejszości dbającej przede wszystkim o manifestowane interesy, a nie te trudniejsze do uchwycenia – długoterminowe i rzeczywiście dla państwa istotne.
Obydwa sposoby uprawiania polityki poszukiwały szerokiego poparcia. Kaczyński szukał go dla swoich idei w badaniach sondażowych ogółu, a Gronkiewicz-Waltz używała tego samego narzędzia do formułowania swoich celów. Taka metoda do dziś definiuje zasadnicze strategie dwóch dominujących sił politycznych. Brat Lecha Kaczyńskiego nie zmienił znacząco swojej ideologii od lat 90. PO stale podkreśla, jak wsłuchuje się w głosy obywateli, nie formułując żadnych zdecydowanych rozwiązań, jedynie dostosowując się do trendów w opiniach. Z obydwu tych modeli zakpił Ruch Palikota, dowodząc, że ideami można wygrać wystarczająco dużo głosów, poszerzając niszową bazę wyborczą poza gejów lub palaczy marihuany. Zarazem nie poddał się presji popularnych sondaży, które nie dawały mu wielkich nadziei na przejście progu wyborczego. Oparł się na niestabilnej, sfrustrowanej – w związku ze swoim wiekiem lub orientacją seksualną – bazie wyborców, która w kampanii okazała się dostatecznie zdeterminowana, ku zdumieniu, jak sądzę, również samego lidera.
Polityka ideowa (ta partia jako jedyna przedstawiła program z nowymi propozycjami) okazała się skuteczna w kampanii, choć na razie kompromituje się w ławach sejmu. To daje pożywkę dla ambicji środowiskom takim jak „Liberté!”, ale trzeba być ślepym, by nie zauważyć, że do ich realizacji metodą Janusza Palikota trzeba wyraźnego przełomu w programie ideowym oraz postawienia na niszę, na którą nikt inny dziś nie stawia, bo tylko to może zaowocować podobnym wynikiem.
Lekcja Gallupa
Swego rodzaju tyrania opinii, która determinuje zachowanie głównych partii, wcale nie oddaje założeń metodologicznych badań sondażowych. Nawet George Gallup twierdził, że sondaże mają być jedynie wskaźnikiem, na ile powszechne są własne poglądy, a nie kierunkowskazem, z którego ma wynikać, gdzie powinno się swoje poglądy przesunąć, by zyskać popularność.
Poglądy liberalne – a zarazem centrowe – są obecnie powszechnie akceptowane. Znany paradoks polega na tym, że to przeszkoda w realizacji ambicji politycznych. Trudno się wyróżnić, skoro każde z tylu środowisk twierdzi, że to właśnie ono jest tym prawdziwym piewcą liberalizmu. Każde z nich skrywa swoje sympatie bliżej lewej lub prawej strony, ale rzadko które jest gotowe zaryzykować tak wiele, jak nowa partia w polskim parlamencie.
Przed środowiskami aspirującymi do miana liberalnego centrum jawi się więc następująca perspektywa: walczyć o pierwszeństwo, by być rozpoznawanym przez ogół jako ten główny głos młodych liberałów, a tym samym włączyć się w nurt głównej partii albo szukać dla swojego programu niszowej bazy, a w dłuższej perspektywie postarać się o niezależność.
Pierwsze rozwiązanie jest kuszące, choć życie partyjne nie wydaje się atrakcyjne dla środowisk ideowych, a ryzyko polega na tym, że podczas zbliżania się do polityki od tej strony konieczne kompromisy będą dane środowisko osłabiać wewnętrznie. Z tego zdała sobie sprawę „Krytyka Polityczna”, kiedy starając się wpłynąć na SLD, zorientowała się w kosztach, z jakimi to się wiąże, wycofała się z tego i rozpoczęła budowę instytucji niezależnej.
Druga ze strategii jest przywilejem zamożnych. Trzeba mieć zasoby siły, energii i pieniędzy, by móc przetrwać niechęć ośrodka władzy, zanim przekona się o słuszności obranej drogi. Inaczej mówiąc, koszty wpływu na politykę są zapewne wyższe, ale potencjalna nagroda większa. Dla większości czasopism wydaje się to rozwiązaniem równie nieatrakcyjnym, jak i pierwsze, ale jest w zasadzie jedynym wyjściem, jeśli chce się mieć wpływ na przyszłe losy państwa.
Trwanie na pozycji komentatora, ledwie adwokata sprawy liberalnej, umiarkowanego centrysty ma swoje zalety, ale z pewnością w długim okresie nie pozwoli zrealizować ambicji, które są kołem zamachowym środowiska. Zupełnie uczciwie można w ten sposób prowadzić dobre pismo, zwłaszcza że – jak zaznaczyłem na początku – siła takich środowisk rośnie. Wyostrzając swoje stanowiska, można czekać na dogodny moment i prężyć muskuły. Tyle że im dłużej się czeka, tym wyrazistość coraz bardziej zanika, a przyzwyczajenie do roli i pozycji komentatora sprawia, że ostateczny wybór staje się coraz mniej oczywisty.
Nowa klasa średnia
Jedynym rozsądnym krokiem dla środowisk, o których mowa, jest znalezienie swojej bazy, swojej grupy potencjalnych wyborców, klasy, o którą można kruszyć kopie z innymi. Mogą to być niezdefiniowani hipsterzy, zanarchizowane, ale jednocześnie mające szerokie pole oddziaływania grupy środowisk kulturalnych, młodzi rodzice albo zatrudnieni na podstawie umów śmieciowych. Możliwości i koncepcji jest wiele, ale w gruncie rzeczy chodzi o wyłonienie takich nisz, które zastąpią niezrealizowany mit klasy średniej, będący paliwem wyborczym wszystkich dotychczasowych partii.
Klasa średnia, którą znamy z ikon przedstawiających rodzinę 2+2 siedzącą w fotelach przed telewizorem, jadącą na wakacje samochodem, cieszącą się z perspektyw edukacji gwarantującej zatrudnienie (na podstawie umowy o pracę), została sfragmentaryzowana przez mniej lub bardziej celowe działania i okoliczności globalnej gospodarki. Pozostały po niej nostalgia i puste frazesy obecnych partii. Pożegnanie z wiecznie niejednoznaczną kategorią klasy średniej pozostawia jednak po sobie semantyczną pustkę. Ci sami ludzie, którzy mogliby należeć do klasy średniej, są teraz niezagospodarowaną ideowo grupą społeczną stanowiącą wyzwanie dla mierzących ambitnie centrystów.
Środowisko publicystów liberalnych powinno się najpierw zastanowić nie tyle nad tym, jak zmieniać Polskę w dobie alarmujących raportów o hamującym rozwoju, ile z kim ją zmieniać i odrobić pracę domową z pojęć „klas”, „baz” i „nadbudów”, wiążąc przyszłość z nadziejami społecznymi sierot po klasie średniej. Nie wyobrażam sobie tym samym, że owi postśredniacy zaczną masowo czytać pisma ideowe, ale oczekuję, że w ramach debaty ideowej pojawi się też wyraźne umocowanie takich środowisk po stronie którejś z grup społecznych, które dziś są nieme lub których realizacja interesów nie znajduje odzwierciedlenia na polu idei. Ot, choćby pytanie, kto będzie miał coś do zaoferowania takim niszowym a nośnym medialnie ruchom jak Niepokonani – przedsiębiorcom stłamszonym przez biurokrację.
Jeśli ktoś ma wyciągnąć lekcję z sukcesu Ruchu Palikota i przemian metapolityki, są to, owszem, konkurujące z sobą czasopisma, które będą w stanie udowodnić, że chociaż czas ideologii się skończył, to czas idei wcale nie i że jednocześnie ideowość nie musi oznaczać błądzenia w chmurach oraz politycznej amatorszczyzny, ale wyraźnie określone związanie się słowem ze swoją bazą potencjalnych zwolenników.