Mówienie o istnieniu klas społecznych jest tylko interpretacją różnic między nami a nie obiektywnym faktem naukowym i to interpretacją wynikającą z dość miernych przesłanek.
Na wstępie zaznaczę, że nie mam zamiaru polemizować z faktem, że występują różnice w dochodach, korzystaniu z kultury, czy ilości „wpływowych” znajomych, bo to na tych trzech przesłankach naukowcy chcą zbudować całościową, obejmującą każdego hierarchię społeczną. Jednak czy te różnice są aż takie ważne w życiu każdego z nas? Dlaczego próbuje się nas całościowo skategoryzować patrząc jedynie na te czynniki? Moim zdaniem uprawnione jest mówienie o grupach społecznych a nie klasach ponieważ struktura klasowa zakłada hierarchię a niby dlaczego robotnik w tej hierarchii ma być niżej niż inżynier skoro często zarabia więcej. Jak porównać status profesora ze znanym raperem? Klasy społeczne istnieją tylko jeżeli ludzie je uznają czyli znajdują się w rzeczywistości intersubiektywnej a nie są obiektywnym faktem (obiektywnym faktem są różnice w dochodach na przykład, hierarchia z niego wynikająca istnieje tylko jeśli ludzie tak ustalą) co oznacza, że istnieją tylko w naszych umysłach (o ile istnieją bo nowe pokolenie wydaje się coraz mniej na to zwracać uwagę). W ilorazie inteligencji też występują różnice, ale mówimy, że ktoś jest inteligentniejszy a nie, że jest wyżej w hierarchii. Nawet w niektórych czasopismach nie pisze się już o ludziach ze szczytów drabiny społecznej lecz o ludziach ze szczytów drabiny finansowej. To drugie to fakt to pierwsze interpretacja tego faktu wynikająca najczęściej z przemyśleń konserwatywnych lub lewicowych socjologów. Konserwatyści mówią, że to dobrze, że istnieją klasy, lewicowcy, że źle. Równość nie oznacza, że każdy musi co do złotówki zarabiać tyle samo, równość oznacza przede wszystkim to, że nikt w „społeczeństwie” nie ma nad nami zwierzchności i chociaż jest wiele hierarchii (na przykład ta w firmie, w której pracujemy) to nie ma jednej totalnej, zwanej społeczną, w której jesteśmy zawsze czy to się nam podoba czy nie. Moja teza jest taka, że mówienie o istnieniu klas społecznych jest tylko interpretacją różnic między nami a nie obiektywnym faktem naukowym i to interpretacją wynikającą z dość miernych przesłanek. Warto dodać, że socjologowie i ci z lewa i ci z prawa mówią na przykład o istnieniu podklasy (ci z prawa z pogardą ci z lewa ze współczuciem) jako o obiektywnym, niewartościującym terminie gdy tymczasem w Norwegii po nazwaniu przez jednego z polityków mieszkających czasowo w kontenerach Polaków podklasą wybuchła burza ponieważ ten termin ich obrażał. Dodatkowo skoro rzekomo przynależność klasowa i miejsce w strukturze społecznej jest podstawowym elementem naszej tożsamości (co stara nam się wtłoczyć do głów współczesne drobnomieszczaństwo), oraz jest rzeczą w życiu najważniejszą, to dlaczego nie zajmuje się tym psychologia, która to przecież jest nauką badającą człowieka. Jak powiedziała mi pewna znajoma psycholożka – ta nauka „ma gdzieś” jaki kto ma status społeczny, czyli z tego wniosek, że błędem jest określanie człowieka w świecie na podstawie zarobków, ilości prestiżowych znajomych czy chodzenia do teatru.
Brytyjscy i polscy naukowcy odrzucając teorię o śmierci klas postanowili skategoryzować mieszkańców Wielkiej Brytanii i Polski oraz podzielić ich na klasy. Myślałem, że pomysł aby dzielić ludzi tylko ze względu na to ile mają pieniędzy oraz wpływowych znajomych (ewentualnie czy chodzą do teatru) jest reliktem przeszłości i moim zdaniem rzeczywiście tak jest chociaż jak się okazuje nie do końca. To tak jakby mówić, że „Liberté!” czy „Krytyka Polityczna” jest niżej w hierarchii publicystycznej od „Faktu” bo „Fakt” ma więcej czytelników. Są ludzie, dla których co innego się liczy i nie mierzą wartości magazynu liczbą czytelników a ludzi ilością pieniędzy jakie posiadają. Piszę tak ponieważ owi naukowcy nie tylko dzielą ludzi na grupy ale też te grupy hierarchizują, mówią, która jest wyżej, a co za tym idzie o tym, że ich członkowie są obiektywnie lepsi a inni obiektywnie gorsi. Nie trzeba dodawać, że jest to punkt widzenia klasy średniej oraz „elit” bo przeciętny robotnik ( a już szczególnie przedstawiciel „underclass) wcale nie uznaje wyższości wziętego copywritera na przykład i moim zdaniem to on a nie socjolog ma rację. Szczególnie dziwne wydaje się zakwalifikowanie Polaków pracujących na umowach tymczasowych w Anglii, którzy są bardzo często dobrze wykształceni, znają języki, mają wielu znajomych i uczestniczą w kulturze do klasy prawie najniższej – prekariatu, czyli tzw. nizin społecznych.
Nawet w historii gdzie podziały były o wiele bardziej wyraźne nie jest wcale powiedziane, że ci, którzy uważali się za będących wyżej w społeczeństwie obiektywnie byli wyżej. Nie jest takie oczywiste, że na przykład arystokraci byli uprzywilejowani jeśli chodzi o jakość życia. Jeśli ktoś ceni wolność, szczególnie gdy jest kobietą żyjącą przed rewolucją seksualną to poziom zniewolenia konwenansami i wieloma innymi czynnikami czynił życie tego kogoś piekłem. Jest wiele opisów literackich życia brytyjskich wyższych sfer i mało, który przedstawia je w korzystnym świetle. Gdyby za uprzywilejowanie uznać posiadanie wolności i możliwości życia spontanicznie a za dyskryminację jej brak i konieczność wchodzenia w odgórnie narzucane role to arystokraci znaleźliby się na samym dole piramidy społecznej.
Dlaczego by na przykład nie dzielić ludzi ze względu na możliwość kochania, w końcu to miłość dla wielu z nas jest najważniejsza? Tutaj również dawni proletariusze (można by powiedzieć, że to arystokracja zrzuciła jarzmo dyskryminacji i zrównała się z proletariatem) byliby „lepiej sytuowani”. W końcu jak pisał Engels (i nie tylko on) arystokraci wchodzą w związki aranżowane, małżeństwo jest sprawą nie tylko pary młodej, ale interesem ubijanym przez ich rodziny. Proletariusze natomiast wiążą się z przyczyn emocjonalnych. Czyli przeciętny czytelnik nie musi się pytać babci czy może się z kimś ożenić a książę William bez jej zgody miałby duże problemy, chociaż i tak miał lepiej niż Karol i Diana dwadzieścia lat wcześniej. I kto tu ma lepiej? Dodatkowo arystokratkom angielskim do całkiem niedawna nie wypadało czerpać radości z seksu, tą sferę musiały tłumić i udawać, że jej nie ma. Tym argumentem przekonałem chyba wiele osób, w końcu mężczyźni też na tym cierpieli chociaż oni mogli mieć kochanki.
Jak widać różnie można dzielić ludzi. A czemu by nie zrobić trzech klas: blondynek, brunetek i rudych i stwierdzić, że blondynki są najwyżej postawione w społeczeństwie bo to je wolą mężczyźni? W taki podział też wielu ludzi wierzy i wielu go uznaje więc kryterium subiektywnego poczucia przynależności jest spełnione.
Wyższość w hierarchii łączy się też nierozerwalnie z władzą tego co jest wyżej nad tym co jest niżej. Ciekawe jaką władzę ma lekarz nad robotnikiem, albo prezes firmy nad lekarzem? Dodam na koniec, że w Polsce też oczywiście było wiele prób opisania struktury klasowej w różny sposób, padały na przykład propozycje aby granicą między klasami były progi podatkowe jednak wtedy 80 czy 90 procent społeczeństwa uznano by za klasę niższą. Jak widać klasyfikacja przedstawiona w „Polityce” nie jest ani pierwsza ani jedyna i z pewnością nie jest to jej jedyna krytyka. Dlatego dla mnie podział na klasy społeczne w żadnym razie nie ma charakteru naukowego, jest ideologią osób uważających się za klasę średnią i elitę, i może stanowić co najwyżej jakiś umowny zbiór typów idealnych, który jak każdy stereotyp jest tylko częściowo prawdziwy. Rozumiem próby opisania grup społecznych, ale nie rozumiem dlaczego jedną uważa się za będącą wyżej na drabinie społecznej (a co za tym idzie tworzących ją ludzi) a drugą niżej. To tak jakby powiedzieć, że liberałowie są wyżej w społeczeństwie od konserwatystów (konserwatyści pewnie by powiedzieli, że na odwrót). Jak to się ma do obiektywnej prawdy, którą odkrywać powinna nauka? Uważanie, że ma się rację wcale nie oznacza uważania się za będącego na wyższym szczeblu drabiny społecznej.
Hierarchizować można na milion różnych sposobów, często przyjmując o wiele bardziej zasadne kryteria niż autorzy badań tylko pytanie czy poza na przykład strukturami wojskowymi czy firmowymi (w nich nie uczestniczymy poza pracą i możemy z nich wystąpić) ma to jakikolwiek sens? Czy jakikolwiek sens ma próba stworzenia jednej hierarchii dla wszystkich, w której każdy ma jakieś miejsce. Oczywiście taka hierarchia nie istnieje, jak pisał profesor Hartman, nie ma jednej, jest ich wiele. Na koniec zapytajmy sami siebie. Czy gdyby ktoś w rozmowie z nami stwierdził, że jest na wyższym szczeblu drabiny społecznej albo jeszcze lepiej ewolucji (u Korwinistów) to uznalibyśmy go za buca czy raczej uniżenie przyznali rację?
Jeśli już staramy się ustalić hierarchię społeczną do tego twierdząc, że to naukowy fakt (tylko dziwne, że ustalający ją zwykle sami siebie ustawiają w górnych partiach) to dlaczego mówimy na przykład o posiadanej władzy skoro mało kto (nawet premier) ma ją nad innymi poza swoją pracą, jeśli już to gangster ale tego chociażby nie wiem ile chodził do teatru i ilu miał wpływowych znajomych naukowcy dziwnym trafem zakwalifikują jako margines społeczny. Powiedzmy może o cechach jakie dany człowiek posiada, o dziwo naukowcy w ustalaniu hierarchii społecznej nie uwzględniają takiego czegoś jak wygląd czy tężyzna fizyczna a przecież podobno żyjemy w epoce kultu ciała czy młodości (może dla tego, że sami musieliby się nazwać „podklasą”). W wykazie rzeczy, które rzekomo mają nas ustawiać ponad innymi nie ma nawet inteligencji, o mądrości czy rozwoju duchowym nie wspominając, a przecież dla niejednego mnich buddyjski jest bardziej wartościowym człowiekiem niż Bill Gates. Czyli o naszym statusie według socjologów mają decydować nie nasze cechy, ale rzeczy wobec nas zewnętrzne.
Moim zdaniem o tym czy występują klasy społeczne czy nie decyduje przede wszystkim to jak ludzie kontaktują się ze sobą i czy obie strony takie formy kontaktu uznają. Jeżeli rozmawiają jak równy z równym, to nie możemy mówić o stosunkach podległości i nadrzędnością a przecież to jest istotą teorii o istnieniu klas. Jak napisał Hemingway: „bogaci różnią się od biednych tylko tym, że mają pieniądze”. Przecież nie każdy dobiera sobie znajomych czy przyjaciół patrząc tylko na zasobność portfela i „status społeczny” a nawet powiedziałbym, że robi tak mniejszość i to mniejszość, która z psychologicznego punktu widzenia ma poważny problem ze sobą, jak to się mówi w języku socjologii jest przesocjalizowana. Dla przykładu nawet uczestnicy balu debiutantów twierdzą, że to fajna zabawa, ale znajomych mają „normalnych”. Nasuwa się też pytanie czemu o statusie społecznym według socjologów nie decyduje na przykład szlacheckie pochodzenie (bo większość profesorów to mieszczaństwo?), przecież w tej grupie była inna kultura, której resztki widać do dzisiaj szczególnie jak naśladują ją nowobogaccy, którzy z kolei wcale nie mają szacunku społecznego samemu uważając inaczej.
Może socjologowie mierzą ludzi swoją miarą, twierdząc, że ich miara jest uznana przez naukę (czyli socjologów) za najważniejszą. Tylko nasuwa się pytanie czemu nie używa tej miary psychologia a to ona jest nauką bez porównania bardziej w dzisiejszym świecie wpływową? Przecież to psychologia zajmuje się tym co dla człowieka najważniejsze.
Moim zdaniem prawicowi wyznawcy teorii o klasach opierają się na funkcjonalizmie strukturalnym czyli (według jednego z profesorów socjologii) ideologii „klasy średniej” (mówiąc bardziej naukowo pewnej grupy ludzi, którzy karierę i pieniądze oraz przystosowanie do norm społecznych uważa za priorytety) a lewicowi na Marksizmie czyli ideologii klasy robotniczej. Czyli mówiąc w bardzo dużym skrócie uważam, że w realnym świecie występują nie tyle „szklane sufity” co „szklane ściany” i jest to wizja bardziej urealniona i mniej metaforyczna.