Jeśli zaskoczyło nas to, czym od blisko trzech lat zajmuje się część polskich polityków, to oznacza, że jesteśmy mało uważnymi obserwatorami. Zamach w Smoleńsku jest konsekwencją tego, co na naszej scenie politycznej dzieje się od zawsze – kolejnych legend wymyślanych przez prawicę.
Przykładów moglibyśmy szukać już w latach osiemdziesiątych, gdy niektórzy prawicowi działacze w rozmaity sposób kwestionowali zasadność drogi przyjętej przez pozostałą część opozycji. Albo sięgnąć do międzywojennego antysemityzmu, przywołać liczne teorie spiskowe, które snuła wówczas endecja. Wystarczy jednak skupić się wyłącznie na okresie po 1989 roku. Od ponad dwudziestu lat wszystkie siły polityczne promują własną wizję zarządzania państwem – jedynym wyjątkiem jest znaczna część prawicy, która konsekwentnie od twardej rzeczywistości woli tworzyć własną, alternatywną narrację.
W III Rzeczpospolitej prawica bez spisków – jeśli pominiemy wojnę na górze – wytrzymała mniej więcej trzy lata. Wtedy, w połowie 1992 roku, Antoni Macierewicz opublikował słynną już listę swojego imienia i rozpoczął tradycję formułowania legend miejskich jako sposobu prowadzenia codziennej polityki. Jan Olszewski tak skomentował całą sytuację: „Dawni współpracownicy komunistycznej policji politycznej mogą być zagrożeniem dla bezpieczeństwa wolnej Polski. Naród powinien wiedzieć, że nieprzypadkowo właśnie w chwili, kiedy możemy oderwać się ostatecznie od komunistycznych powiązań, stawia się nagły wniosek o odwołanie rządu”.
Skuteczne wotum nieufności dla rządu, który (abstrahując od jego oceny politycznej) tak naprawdę nigdy nie miał parlamentarnej większości oraz posiadał wyjątkowo nieprzychylnego prezydenta, zostało przedstawione jako spisek i zemsta agentów dawnego systemu. To zarzut absurdalny, tym bardziej, że głównymi graczami ówczesnej opozycji sejmowej nie byli przecież politycy postkomunistyczni, ale związani z opozycją (chociaż ich opozycyjność też jest – to niespodzianka! – kwestionowana przez prawicę). Jednak logika nie przeszkadza do dziś przypominać o „niewygodnym rządzie Olszewskiego, który został obalony przez komunistycznych agentów”.
Ocenę Jana Olszewskiego, sformułowaną podczas nocy teczek, słyszeliśmy później wielokrotnie. Ile razy otrzymywaliśmy informację o kolejnych TW, którzy pracowali dla Służby Bezpieczeństwa; jak często mówiono nam, że za jakieś negatywne zjawisko (a to korupcję, a to wolność mediów) odpowiadają zakamuflowani funkcjonariusze dawnego systemu? Centralną postacią tych dywagacji w dalszym ciągu pozostaje Lech Wałęsa, jednak energia, z którą próbuje mu się udowodnić współpracę z SB nie jest bynajmniej motywowana względami historycznymi, lecz wyłącznie bieżącym zyskiem politycznym.
Równocześnie prawicowe media tworzyły kolejne legendy – tą najsilniejszą był ogromny wpływ środowiska „Gazety Wyborczej” na polską politykę. Dziennikarze od połowy lat dziewięćdziesiątych do dziś rozpisują się na ten temat, o rozmaitych objawach michnikowszczyzny i członkach salonu opowiadają książki takich ikon prawicowego dziennikarstwa jak Waldemar Łysiak i Rafał Ziemkiewicz. I podobnie, jak w przypadku lustracji, trudno znaleźć związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy rzeczywistością a formułowanymi tezami.
Jeśli prawica na codzienne, naturalne wydarzenia reagowała w tak histeryczny sposób, tworząc kolejne historię, które miały przekonywać, że otaczający nas świat tak naprawdę wygląda zupełnie inaczej niż sądzimy, to nic dziwnego, że po tak tragicznym wydarzeniu zareagowała ze zdwojoną siłą. Przecież 10 kwietnia 2010 roku wydarzyło się wszystko, co jest potrzebne, żeby stworzyć kolejny mit: dwa – skłócone od wieków – państwa stanęły naprzeciw siebie, zginęły dziesiątki wybitnych postaci, a wszystko było podszyte wewnętrznym konfliktem krajowym. To idealny scenariusz spiskowej teorii, zawierający w sobie wszystkie najlepsze cechy klasyków gatunku: Żydów przeprowadzających zamach na World Trade Center, śmierci Paula McCartneya i sfabrykowanego lądowania na Księżycu.
Prawica żywi się takim postrzeganiem świata, wielu jej wyborców przyzwyczaiło się, że po drugiej stronie politycznej barykady znajdują się wrogowie. Nie przeciwnicy, których się szanuje, mimo innych poglądów, ale śmiertelni wrogowie: krwawi agenci Służby Bezpieczeństwa, ludzie odpowiadający za ogólnopaństwowe oraz międzynarodowe spiski. To efekt kuli śnieżnej, spisek może zastąpić wyłącznie większy spisek, zdrajcę – zdrajca okrutniejszy, podlejszy i bardziej wyrachowany. Właśnie dlatego po „czerwonym i pełnym komunistycznych agentów” Sojuszu Lewicy Demokratycznej przyszedł czas na wrogów potężniejszych, którzy doprowadzili do zamachu na polskiego prezydenta.
We wszystkich tych teoriach jest ziarenko prawdy, jednak już od dziecka wiemy, że musi je zawierać każda legenda. Najczęściej ten element jest czymś całkowicie racjonalnym. To normalne, że w poprzednim systemie politycznym – jak w każdej dyktaturze – część osób współpracowała z tajnymi służbami; że „Gazeta Wyborcza” – jak każde ważne medium – w pośredni sposób wywiera wpływ na życie polityczne; że kilka spraw – jak w każdej katastrofie samolotowej – po tym, co zdarzyło się trzy lata temu, pozostaje niejasnych. Jednak dochodzenie na tej podstawie do wniosku, że agenci Służby Bezpieczeństwa współtworzyli obecną Polskę, którą kontrolują dziennikarze „Gazety Wyborczej”, a w Smoleńsku doszło do zamachu – jest absurdalne.
Właśnie dlatego ta część sceny politycznej zasługuje na specjalne traktowanie, mówił o tym chociażby Norman Davies, porównując Prawo i Sprawiedliwość do sekty. Nie dotyczy to, oczywiście, wszystkich środowisk prawicowych, a tym bardziej wszystkich polityków – tym bardziej, że linie podziału bardzo często dynamicznie się zmieniały, a poszczególni politycy ewoluowali. Jednak głównym fundamentem prawicy zawsze było to samo – miejska legenda, która na zmianę opowiada o agentach, Michniku, Smoleńsku, układzie, kondominium, ukrytej opcji niemieckiej oraz postkomunistach. Nawet polemika na temat związków partnerskich musi skończyć się stwierdzeniem o „homoseksualnym lobby”.
Oczywiście, analogiczne przykłady można znaleźć też po drugiej stronie (lewicowy spisek krwiożerczych bankierów i korporacji), jednak takie teorie zawsze były wyłącznie wąskim marginesem, którego parlamentarna lewica – w Polsce – nigdy nie dopuszczała do głosu. Gdy do władzy dochodził Sojusz Lewicy Demokratycznej to zajmował się państwem, czasami rozumianym przewrotnie, czego konsekwencją były dziesiątki afer; polityków prawicy interesowała przede wszystkim lustracja oraz walka z układem.
Wyświechtana ludowa prawda głosi, że życie jest bardziej skomplikowane niż się nam wydaje. Na pewno bardziej niż wydaje się polskiej prawicy, która – zamiast analizy – woli stworzyć kolejną teorię spiskową.