W Polsce walka polityczna nosi znamiona wojny, konkurencja polityczna pełni rolę wroga
Poseł SPD do Bundestagu Markus Meckel zapytany podczas niedawnej polsko-niemieckiej debaty o przemianach ustrojowych w obu krajach o największą różnicę pomiędzy polską a niemiecką rzeczywistością polityczną stwierdził, że uwagę zwraca następująca rzecz. W Niemczech politycy różnych partii traktują się jak konkurentów, codzienną działalność polityczną, a kampanie wyborcze w szczególności, pojmują w kategoriach starcia idei oraz merytorycznych programów i pomysłów reform. W Polsce walka polityczna nosi natomiast znamiona wojny, konkurencja polityczna pełni rolę wroga. Co więcej, jest to wróg, któremu, jak stwierdził, „odmawia się w istocie prawa do egzystencji” na scenie politycznej i w publicznej debacie.
Celem w polityce zawsze jest władza. Według Meckela, podczas gdy w Niemczech dąży się do osiągnięcia większości dla określonego programu i potem ewentualnie do ugruntowania tej większości na dłużej dzięki skutecznym rządom i mocnym fundamentom aksjologicznym, tak w polskiej polityce celem marginalizacja jest zniszczenie wrogiego obozu, usunięcie go ze sceny, uszczuplanie jego poparcia, aż całkowicie zniknie.
Rodzi to bardzo poważne konsekwencje dla wszystkich aspektów życia publicznego. Destrukcyjne podejście odciska piętno na procesie doboru kadr politycznych przez partie. W rzeczywistości niemieckiej najsilniejszą pozycję polityczną w poszczególnych ugrupowaniach uzyskują medialni, ale jednak eksperci w konkretnych dziedzinach. W telewizyjnej debacie przedstawia się ich nie tylko podając przynależność partyjną, ale także dziedzinę, w jakiej pełnią rolę „spikerów” swojej partii lub ich zastępców. Jest wiele różnych takich dziedzin: polityka budżetowa, podatkowa, przemysłowa, ubezpieczeń społecznych, zdrowotna, bezpieczeństwa wewnętrznego, zagraniczna, europejska, praw konsumenckich, rynku pracy, rodzinna, etc., etc.
Czy bylibyśmy w stanie przypasować do tak zdefiniowanych przedziałów jakichkolwiek polityków polskich, spośród tych, którzy w mediach najczęściej reprezentują swoje partie? W jakiej dziedzinie ekspertem jest Stefan Niesiołowski, w jakiej Joachim Brudziński? W żadnej? We wszystkich wyżej wymienionych? Oni są ekspertami od bycia „fighterami” swoich ugrupowań. Tego typu politycy stanowią dobrze 75% wszystkich występujących w mediach. Są oczywiście tacy i w Niemczech, ale dysproporcja ich udziału i częstotliwości wystąpień na antenie pomiędzy oboma krajami powala. To oczywiście generuje dalsze konsekwencje: tematyka codziennych dyskusji w TVN24 jest zwykle żenująca, poziom polskiej debaty publicznej określa kreatywność w generowaniu bon motów, rodzi się agresja, pojawiają inwektywy, ukazuje czytelna dla widza nienawiść pomiędzy interlokutorami. Obniża to potencjał ewentualnej współpracy ponadpartyjnej, która bywa konieczna szczególnie w czasach kryzysowych. Prowadzenie politycznej wojny totalnej staje się zagrożeniem dla kraju.
Niski poziom polityków jest przyczyną niskiego poziomu zaangażowania obywateli w życie kraju, czy to się wyraża w niskiej frekwencji czy też w słabym rozwoju infrastruktury społeczeństwa obywatelskiego.
Oczywiste jest zagrożenie dla systemu politycznego i partyjnego. Brak stabilności podmiotów partyjnych i ich ideologiczna nieczytelność oznaczają niestabilność kraju. W ciągu 20 lat historii parlamentaryzmu III RP objawiało się to na różne sposoby: przez polityczne rozdrobnienie, stałe rozpady partii i klubów poselskich, częste dezercje zamazujące ciągłość ideologiczną środowisk, nienaturalny pęd do tworzenia „świeżych projektów politycznych” wobec niepowodzeń w walce o władze w dotychczasowych partiach, podupadanie partii dużych, które były filarami systemu, w końcu wytworzenie się układu noszącego znamiona syndromu TINA (There Is No Alternative). Można nie żałować rozpadu AWS, eliminacji UW czy marginalizacji SLD. Jednak właśnie fakt, że zjawiska te zaistniały, jest powodem tak wzmożonej wrogości pomiędzy polskimi politykami. Dążą oni do anihilacji wroga, ponieważ wiedzą, że w Polsce jest ona możliwa. Słabość i prawdopodobieństwo całkowitego upadku polskich partii, co jest cały czas aktualne i odnosi się do wszystkich, także dzisiejszych graczy na polskiej scenie, jest pokusą. Politycy wietrzą szansę całkowitego pogrążenia siebie nawzajem, dlatego idą ze sobą na wojnę totalną. W ustabilizowanych systemach partyjnych poszczególne ugrupowania nie stawiają sobie tego za cel także dlatego po prostu, że zdają sobie sprawę z płonności tych starań. CDU i CSU wiedzą, że mogą osłabić SPD, ale nie usuną socjaldemokratów ze sceny i odwrotnie. Dziś nawet mniejsze partie, jak FDP czy Zieloni, są nie do ruszenia.
Brak jest stabilnej opozycji w polskim systemie. Nie jest on w stanie zapewnić istnienia alternatywy politycznej w postaci co najmniej dwóch mocnych ekip, zdolnych w każdym momencie przejąć na siebie odpowiedzialność za kraj. I to prawdziwą odpowiedzialność, przez duże O. Taka opozycja jest siatką bezpieczeństwa dla kraju, dzięki niej problemy jednej partii rządzącej nie muszą przekładać się na kryzys funkcjonowania całego państwa. W Polsce dotychczas było tak, że początki kadencji charakteryzowała chroniczna słabość opozycji, jej rozbicie i kompromitacja, wobec czego brakowało realnej politycznej kontroli nad władzą wykonawczą. Pod koniec kadencji degrengoladzie ulegał obóz władzy, co z jednej strony powodowało kurczowe trzymanie się przez jego ludzi stanowisk, tak aby swe funkcje pełnić za wszelką cenę tak długo, jak to możliwe, bynajmniej nie kierując się przy tym troską o interes kraju. Z drugiej zaś opozycja chwytała wiatr w żagle i ulegała radykalizacji, zapowiadając całkowitą zmianę i zerwanie z rządami poprzedników, przez co wywoływała niepewność i obawy wielu obywateli co do jej zamiarów.
Pochodną niestabilności ogniw systemu partyjnego jest boleśnie przez Polskę odczuwane lekceważenie polityków wobec wymogu pewnej kontynuacji międzykadencyjnej. W takich krajach jak Niemcy, Brytania czy USA, mimo jaskrawej retoryki wyborczej, zmiana koalicji rządzącej nie oznacza radykalnego zaprzeczenia dotychczasowej polityce. Nowo wybrani, mimo świeżej legitymacji, starają się uzgodnić swoje postulaty z praktyką poprzedników, tak aby zmiana kierunku nie tworzyła pozorów zerwania ciągłości w logice sprawowania władzy i reformowania kraju. Brak takiego podejścia Polska odczuła wielokrotnie w ostatniej dekadzie poprzez: odwrócenie reformy służby zdrowia, odsuwanie i zatracenie istoty reformy edukacji, poniechanie działań przygotowujących kraj na przyjęcie waluty euro (co okazało się mieć poważne i długoletnie konsekwencje), ciągłe zmiany koncepcji reformy systemu sądownictwa i prokuratury, odkładanie reformy systemu świadczeń społecznych, ograniczenia przywilejów emerytalnych i likwidacji szczególnego statusu rolników w systemie podatkowym czy socjalnym, a nawet zerwanie z zasadą ponadpartyjnego konsensusu co do zasadniczych kierunków polityki zagranicznej, pogarszanie stosunków z niektórymi państwami z zupełną premedytacją i naprawianie ich przed kolejny rząd, co sprawia wrażenie lawirowania. Wiąże się to z całkowitą, wręcz niewiarygodną niemożnością polskiej klasy politycznej, aby te wymienione i inne problemy analizować w perspektywie czasowej szerszej zakres jednej kadencji i następnych wyzwań wyborczych. W
yłania się z tego obraz kraju rządzonego przez ludzi niepoważnych. W końcu przestaje się wręcz dostrzegać, kto w permanentnym konflikcie ma słuszność, ważniejszy jest bowiem fakt niesterowalności całego systemu.
Ta niestabilność jest oczywiście konsekwencją kolejnego aspektu choroby polskiego życia publicznego. Partie u nas tracą władzę i upadają, gdyż całe milionowe grupy wyborców się od nich potrafią odwrócić w ciągu zaledwie kilku lat. Ideologiczna nieczytelność stronnictw ułatwia przerzucanie poparcia „od ściany do ściany”, pomiędzy teoretycznie skrajnie różnymi ugrupowaniami, które na scenie znajdują się na przeciwległych biegunach. Niemal całkowity brak socjologicznego zakorzenienia dużych grup społecznych (wiekowych, regionalnych, zawodowych czy lobby interesów) w elektoratach określonych partii o mocnym profilu ideowym jest niestety przejawem słabego poziomu integracji społecznej.
Jednak lata mijają i Polska demokracja powoli krzepnie. Wydawać by się mogło, że stopniowo kraj będzie pozytywnie ewoluował, świadomość wyborców i kultura polityczna polityków będą się poprawiać. Dla osób zadowolonych z aktualnego składu sceny politycznej jej względna stabilność od 2001 roku (poza eliminacją dwóch skrajnych partii efemerydalnych) jest dowodem na taką poprawę. Jednak system ten jest ideologicznie niewydolny, zdominowany przez dwie partie zasadniczo konserwatywne i wbrew pozorom do siebie podobne (co było czytelne do roku 2006, gdy logika systemu partyjnego uczyniła z nich głównych konkurentów do władzy, czyli w polskich warunkach śmiertelnych wrogów), które na dłuższą metę nie będą w stanie „obsłużyć” całego spektrum wartości, postaw i interesów społecznych. Trudno wyobrazić sobie trwałość tego systemu, a jego już dosyć długotrwałe utrzymywanie się tłumaczy raczej wprowadzony u progu tej dekady system finansowania partii, który czyni rozłamy rodem z lat 90-tych XX wieku wysoce ryzykownymi z banalnych, materialnych przyczyn. Nie tędy droga do podniesienia poziomu kultury politycznej i osiągnięcia bardziej merytorycznego kształtu debaty.
Przede wszystkim jednak gołym okiem widzimy, że przez ostatnie 5-7 lat poziom polskiej kultury politycznej spada. Okazuje się bowiem, że szkodzi jej dodatkowo osiągnięcie przez Polskę wszystkich najbardziej doniosłych celów, związanych z przełomem oraz budową demokratycznej państwowości. Mimo obecności wszystkich nakreślonych powyżej wad, czas podejmowania najpoważniejszych i najtrudniejszych wyzwań rodził dawniej w polityce miejsce dla ludzi kompetentnych, a nawet mężów stanu. Budowa systemu konstytucyjnego z prawdziwie nowoczesnym państwem prawa, potrzeba szybkiego wprowadzenia mechanizmów gospodarki rynkowej, wyzwanie w postaci zapobieżenia wybuchowi społecznemu przeciwko bolesnym reformom ekonomicznym, reforma edukacji i administracji państwa, wejście do NATO i Unii Europejskiej – tego typu zadania wiązały polityków i zmuszały do merytorycznej pracy. Mniej było czasu na „występy”, mniejsze było zainteresowanie „happeningami”. Gdy Polska wszystko to osiągnęła, politycy postanowili wziąć urlop od poważnej polityki. Nagle, około 2004-5 roku, zmieniła się formuła politycznego komunikowania. Wszystko stało się proste jak konstrukcja cepa, a sukcesy w robieniu partyjnych karier w poszczególnych ugrupowaniach odnosić zaczęli nie ci, którzy mówili najmądrzej, ale ci którzy byli najgłośniejsi.
Moja prognoza na najbliższą przyszłość nie jest optymistyczna. Nic nie wskazuje na to, że Polacy mają dość tego stylu politycznego, którego słowem-wytrychem jest „PR” a symbolem „spór o krzesło” czy koncentracja mediów na polityce a la Palikot czy Nelli Rokita. W żadnej z partii nie obowiązuje zasada, że merytoryczna wiedza jest drogą na szczyty list wyborczych. Znamienne, że najbardziej odpowiedzialne stanowiska obsadzane są ekspertami z zewnątrz partii, takimi jak Michał Boni czy Jacek Rostowski, zaś politycy z pierwszego partyjnego szeregu raczej widzą się w roli szefów „klubów parlamentarnych”, „gabinetów premiera” czy „ministrów w kancelarii”. Powszechny ton komentarzy po publikacji dokumentu „Polska 2030”, będącego zestawem trudnych wyzwań długofalowych dla kraju, jest taki, że choć nie ma sporu co do tego, że w istocie są to wyzwania najważniejsze, to szanse na to, że polscy politycy będą w stanie je pomyślnie podjąć, są znikome. Merytorycznych ekspertów polityka musi szukać poza swoimi szeregami, gdyż przestała wierzyć, że poprzez wiedzę i szacunek dla niej, szczerą komunikację z obywatelem i rzetelną pracę nad trudnymi reformami można budować poparcie wyborców. Tę wiarę musimy jej przywrócić. Prawdziwa polityka to mozolnie budowana pozycja, popularność przez szacunek. Nie jest nią błyskawiczna „kariera medialna” pod skrzydłami możnego protektora.