Zagraniczne wakacje połączone z niezbyt regularnym dostępem do internetu rozleniwiają umysł i powodują utratę napięcia. Człowiek staje się jakiś taki niepolski, gotów jest miast o polityce -rozmawiać o architekturze, technologii produkcji wina, które właśnie pije, nawet o pogodzie – jak nie przymierzając Włoch jakiś czy Francuz co gorsza.
Na podatność tę bycia wyluzowanym Europejczykiem lekarstwo istnieje jedno – natychmiast wracać i zanurzyć się po same uszy w sporach plemion polskich, we wrzawie przekrzykujących się posiadaczy, wprawdzie różnych, ale za to najsłuszniejszych i najmojszych racji.
Jako przeciwnik półśrodków zafundowałem sobie po urlopie repolonizację w wersji maksimum – wybrałem się na „Smoleńsk”.
Film, który zobaczyłem nie sprawił na mnie wrażenia wybitnie złego. Ten scenariusz miał w sobie potencjał dobrej sensacji political fiction i są momenty, w których takim się staje – szczególnie te, w których z ekranu znika główna bohaterka. Przyznaję, że kompletnie nie znam dorobku zawodowego Beaty Fido, więc nie wiem – czy po prostu marną jest, czy to jakaś wpadka. Z całą pewnością grana przez nią postać powinna posiadać jakąkolwiek głębię psychologiczną, miast tego dostajemy kreację rodem z chińskiego teatru cieni z przerysowanymi wyrazami twarzy w ilości trzech (tępe poparcie, zdziwienie, smutek). Zresztą nie jestem pewien, czy te dwie ostatnie dobrze interpretuję – może miały znaczyć coś innego?
Generalnie gra aktorów jest słabą stroną opowieści – wyróżniają się jedynie dobrze zagrane epizody Łotockiego i Dałkowskiej (Lech i Maria Kaczyńscy) czy Zelnika w roli demiurga zła. Ale żadnego filmu nie uratowały epizody – Smoleńsk jest kolejnym tego przykładem.
Największe rozczarowanie to Redbad Klijnstra, którego lubię i cenię od czasów „Gier ulicznych”, tu jest tak jednowymiarowy jako boss TVM – Sat, że trudno się domyślić, który to wymiar. Dostajemy przekaz, że to człowiek zły – choć nie bardzo wiadomo dlaczego.
„Nie wiadomo dlaczego” – to główny problem tego filmu. Klasyczne filmy gatunku skupiają się na budowaniu napięcia i emocji – teza początkowo absurdalna nabiera w toku śledztwa cech prawdopodobieństwa, w tle bohater przechodzi przemianę. To się dzieje z Redfordem i Hoffmanem („Wszyscy ludzie prezydenta”) Julią Roberts ( „Teorii spisku” ) czy Costnerem („JFK”) i wielu innych filmach, ten schemat jest znany i powielany w kinie od kilkudziesięciu lat. Elementem schematu jest krok po kroku uzasadnianie przemiany bohatera wraz z postępami śledztwa. „Smoleńsk” tego schematu nie powiela – główna bohaterka owszem, zmienia zdanie, ale zasadniczo tak jak od początku nie wiemy, dlaczego pogardza „sektą smoleńską” (z głupoty? ) tak na koniec nie wiadomo, dlaczego zmienia zdanie.
Wydaje się, że zaszkodziło przyjęcie przez scenarzystów i reżysera na początku, że są „oczywiste oczywistości” i że „wiadomo”.
Nie piszę tu o teorii zamachu – nie muszę zgadzać się z tezą filmu, żeby mi się podobał, żeby wciągnął emocjonalnie i budził wątpliwości.
Tu zamach jest jednak wątkiem pobocznym – fabuła jest skonstruowana tak, żeby pokazać, że stacja TVM-Sat to zło. A raczej, używając języka sieci: „zuooo”.
Autorzy nie zadają sobie trudu opisu tego zła. Wątek złej stacji TV jest żywcem wyjęty z publicystyki serwowanej przez „wSieci”, „niezależna.pl” czy innych periodyków prawicy. Poczytajcie sobie jak opisują tam TVN – równą finezję młota pneumatycznego znajdziecie w „Smoleńsku”. Są źli, sterowani przez ciemne siły, nie śpią po nocach bo knują jakby tu Polaków oszukać, skrzywdzić, poniżyć.
Emocja wobec TVM (TVN…) jest najbardziej widocznym rysem fabuły – co gorsza, jest to emocja scenarzystów, reżysera i aktorów – a nie widza, bo widz albo jest wychowany na prawicowej prasie – wtedy beznamiętnie tezę przyjmuje jako oczywistą, albo tej prasy nie czyta – wtedy sobie zadaje pytanie – o co właściwie chodzi? Dlaczego ten TVM jest organizacją zbrodniczą? Jakie ma cele, jakie motywy? I nie dostaje odpowiedzi.
Trochę szkoda. W polskiej wojnie plemiennej staram się zrozumieć sposób myślenia wierzących w wielki spisek Tuska z Putinem i zamach. Miałem nadzieję, że film Krauzego da mi cokolwiek więcej niż lektura tygodników. Nie dał. Odniosłem wrażenie słuchania kogoś, kto jest w bardzo dużych emocjach, w takiej złości, która nie pozwala składnie opowiedzieć co się stało.
Emocje te przeszkodziły w zbudowaniu filmu zrozumiałego czy wciągającego widza innego niż ludzie od lat tkwiący w wierze w zamach i antypolskie spiski polityczno-medialne, którzy zasygnalizowane zło czują każdą komórką ciała i nie szukają wytłumaczenia, uzasadnienia. Pozostali (w tym niżej podpisany) czują się na tym filmie nieswojo, jak oglądając dzisiejsze debaty w publicznej tv, zrozumiałe jedynie dla wtajemniczonych w niuanse różnic pomiędzy braćmi Karnowskimi, Semką, Ziemkiewiczem i Gmyzem.
Facebook https://www.facebook.com/marcelinski