Doświadczenia z klientami, a zwłaszcza – jak zwykło się ich określać w prawniczym żargonie – „osobami fizycznymi”, czyli tak zwanym Kowalskim, wskazują, że prawnik w Polsce jest jak lekarz. Przychodzi się doń w celu profilaktyki, ewentualnie wstępnej diagnozy, a w najlepszym razie leczenia. Często już jednak po stwierdzenie zgonu, z nadzieją, że pacjenta w cudowny sposób uda się reanimować.
W jednym z kwartalników społeczno-politycznych opublikowano niedawno wyniki sondy przeprowadzonej wśród obywateli krajów Europy Zachodniej i Europy Wschodniej, w której mieli oni wskazać „najważniejsze konstytutywne elementy «ideału» demokracji”. Zarówno w jednej, jak i w drugiej grupie na pierwszym miejscu uplasowało się określenie: „Sądy traktują wszystkich równo”. Uwagę szczególnie przykuwa tu stwierdzenie „wszystkich równo” – nie że sądy wydają sprawiedliwe lub ewentualnie zgodne z prawem wyroki, ale właśnie że traktują wszystkich obywateli „jednakowo”. Jest to tym bardziej zaskakujące, że w kontaktach z podmiotami uczestniczącymi w życiu prawnym (rozumianym m.in. jako udział w postępowaniach sądowych) najbardziej powszechne jest oczekiwanie, że organ stosujący prawo (mogący rozstrzygnąć daną kwestię w sposób od owych podmiotów niezależny i dla nich wiążący) ma wydać orzeczenie zgodne z prawem, ewentualnie sprawiedliwe, słuszne i skuteczne.
Każdy z uczestników życia prawnego przypisuje tejże sprawiedliwości, słuszności, skuteczności czy też legalności inne znaczenie, a co za tym idzie, oczekuje odmiennego skutku w postaci treści konkretnego orzeczenia sądowego. Jednocześnie zastanowienie wywołuje tu ocena sugerująca, że konstytutywnym elementem demokracji miałaby być idea równego traktowania przez sądy. Trudno bowiem zasadnie przekonywać, że w systemie opartym na pryncypium rządów większości traktowanie przez sądy „równo” byłoby literalnie możliwe. Owa naczelna zasada nie mówi wszak o równości każdego obywatela odwołującej się do idei rządów prawa, ale raczej o równości wobec ich stosowania, co – mimo pewnej bliskości znaczeniowej – nie jest absolutnie tożsame.
Z przytoczonymi opiniami warto zestawić wyniki sondaży prowadzonych przez CBOS. W rezultatach badań opublikowanych w 1996 r. (a więc dotyczących okresu sprzed wejścia w życie obecnej ustawy zasadniczej) respondenci wskazywali, że zasady zawarte w konstytucji mają dla nich duże znaczenie (66 proc. respondentów), jej znajomość jest potrzebna każdemu obywatelowi (76 proc. badanych), jednocześnie zaś stosunkowo niewiele osób (35 proc.) przyznało, że planowane uchwalenie nowej konstytucji zmieniającej zasadniczo porządek ustrojowo-prawny w Polsce będzie miało „jakiś wpływ” na ich życie.
W badaniach przeprowadzonych w roku 2013, w których sondowano m.in. działanie instytucji takich jak sądy i prokuratury, aż 61 proc. ankietowanych wskazywało, że funkcjonowanie polskiego wymiaru sprawiedliwości uważa za złe i bardzo złe. Jeszcze więcej, bo 72 proc. zadeklarowało, że zaufaniem darzyłoby wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (obecnie Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej – TSUE), natomiast w odniesieniu do polskiego sądu przyznało to jedynie 14 proc. W tej samej próbie 66 proc. badanych uznało zaś, że polscy sędziowie są: „czasem niezawiśli, a czasem nie, nigdy nie są niezawiśli lub raczej nie są niezawiśli”. Jednocześnie jedynie 22 proc. respondentów wskazało, że w ostatnich pięciu latach poprzedzających analizę miało jakikolwiek osobisty kontakt z instytucją wymiaru sprawiedliwości.
Gdyby pokusić się tu o pewną generalizację, można bez zbędnej przesady stwierdzić, że choć z sądami nie mamy zbyt często do czynienia, w zasadzie większość z nas nie ma do sędziów zaufania. Jednocześnie chcielibyśmy, aby naszą sprawę, np. o zasądzenie zaległego ekwiwalentu za urlop wypoczynkowy lub o zobowiązanie do naprawy ławeczki wykonanej przed blokiem przez nierzetelnego wykonawcę, rozstrzygał TSUE. Niemal retoryczne wydaje się więc pytanie, czy zaświadcza to o wysokiej kulturze prawnej społeczeństwa. I jak ma się to do wskazań z ogólnoeuropejskiego badania, w którym respondenci wskazali, że sądy mają traktować wszystkich równo?
Warto w tym miejscu zauważyć, że (już choćby na podstawie mojej skromnej prawniczej praktyki) raczej nie zdarza się, by jakikolwiek podmiot występujący przed sądem lub innym organem wymiaru sprawiedliwości domagał się, by wydano orzeczenie, które będzie traktowało wszystkie strony występujące w sporze „równo”. Najczęściej treść odwołań dotyczy poprawności z punktu widzenia prawa – jeśli w dyskursie uczestniczą kwalifikowane podmioty (zawodowi pełnomocnicy, inne podmioty działające w ramach wymiaru sprawiedliwości) – ewentualnie sprawiedliwości, i to najczęściej retrybutywnej, decyzja ma bowiem naprawić krzywdy, ukarać niesprawiedliwość, ewentualnie ujawnić czyny haniebne i niegodne.
Otwarte pozostaje pytanie, czy badani chcieliby jednocześnie, aby w ich konkretnej sprawie wszyscy byli traktowani przez sądy równo? Odpowiedź nasuwa się sama, jednak wskazania praktyczne podpowiadają, że dużo ważniejszą od równego traktowania jest w ten lub inny sposób pojęta idea sprawiedliwości, która ma gwarantować, że to właśnie nasze stanowisko, nasze zachowanie, nasz interes wymaga ochrony. Pomijając rozstrzygnięcie, czy prawo jako takie może być sprawiedliwe i czy dla jego kreowania sprawiedliwość powinna mieć znaczenie (poza może sprawiedliwością umowną), warto się zastanowić, czy jest możliwe stworzenie abstrakcyjnego przepisu, który będzie stosowany w odmiennych od założonych stanach faktycznych przez różne osoby o odmiennym „poczuciu sprawiedliwości” i wrażliwości, w taki sposób aby poczucie tejże zostało zachowane. Nieprzypadkowe wydaje się wskazanie polskich respondentów chcących, by ich sprawy rozpoznawał właśnie TSUE. Jak się wydaje, może to wynikać z przekonania, że każda, nawet najdrobniejsza, sprawa ma znaczenie fundamentalne. Nie mniej znacząca jest tu także wiara w niezależność samego TSUE, który – stosując konwencję międzynarodową, będącą niezwykle ogólnym aktem prawnym (z którego przepisami zgodziłby się zapewne każdy rozsądny człowiek), zwłaszcza w kontekście odformalizowanej i pozostawiającej znaczną swobodę w orzekaniu procedury (przynajmniej z perspektywy sędziego) – może orzekać w sposób „wolny”. Jego orzeczenia nie wymagają bowiem uzasadnienia i są niezaskarżalne. Wskazuje to jednocześnie, że nie jesteśmy zadowoleni z procedur stosowanych w kraju, bo są powolne, formalistyczne i zwykle dalekie od jakiejkolwiek możliwości ustalenia „prawdy obiektywnej”.
Badania europejskie wskazują także, że akcent zostaje tu przesunięty z przepisu ustawy na osobę tę ustawę stosującą. Obywatele nie czują się równi wobec prawa, a skoro sędziowie mają traktować wszystkich równo, zatem decyzja nie miałaby zależeć od treści przepisu, ale od osoby ją wydającej. Takie stanowisko, w powiązaniu z wcześniejszymi uwagami, mogłoby być uzasadnione, gdyby rzeczywiście przypadki, z jakimi znakomita większość osób trafia „przed prawo”, były przysłowiowymi kamieniami milowymi. Generalnie jednak duża, o ile nie całkowita, pula spraw to przypadki proste, w których stwierdzenie, co jest zgodne z prawem, a co nie, nie sprawia większych trudności. Takie podejście wynika, jak się wydaje, z pewnej przesady w ocenie wagi i znaczenia spraw sądowych. W szerokiej perspektywie przekłada się to także na dyskurs publiczny i pojawiające się w nim argumenty.
Często w różnego rodzaju wypowiedziach o prawie – czy to polityków, czy dziennikarzy – usłyszeć można, że pośród przepisów występuje „luka prawna”, którą należy niezwłocznie zamknąć, nowelizując ustawę, ewentualnie zmieniając konstytucję. Pomijając wątpliwości, czy takie zjawisko jak luka w przepisach prawa może rzeczywiście występować, w wypowiedziach tych dominuje ocena, że dany przypadek jest błędnie uregulowany. W związku z tym pojawia się postulat zmiany prawa poprzez likwidację luki. By nieco przewrotnie wyjaskrawić ten argument, wyobraźmy sobie, że z opodatkowania zostaje zwolniona sprzedaż drogiej biżuterii i wyrobów jubilerskich. Następnego dnia przedsiębiorca importujący taborety (dodajmy: spoza strefy Schengen) na konferencji prasowej ogłasza, że sprawiedliwość została pogwałcona i ujawniła się luka w przepisach, gdyż kolczyki z cła zostały zwolnione, a taborety nie. Powoływanie się przy tym na lukę prowadzi do przekonania o niezamierzonym braku, oczywistym uchybieniu ustawodawcy, w związku z tym wszelka dyskusja o sensowności i celu ewentualnych zmian, a także argumentach za i przeciw wydaje się co najmniej nie na miejscu.
Podobnie rzecz się ma z licznymi żądaniami zmiany prawa – czy to przez uchylenie, zmianę, czy powołanie nowego prawa – w związku z niekonstytucyjnością lub niezgodnością zapisów danych regulacji z przepisami umów międzynarodowych. Oczywiście, dyskusja zawsze jest pożądana, ale opinie te często wypowiadają w jakimś sensie uznane przez ogół społeczeństwa „autorytety” i w tym wypadku poziom kultury prawnej może już niepokoić. Czym innym bowiem powinna być dyskusja dotycząca oceny pewnych przepisów, aktów prawnych, a czym innym nawoływanie do łamania prawa w związku z gwałtem zadawanym sprawiedliwości ukrytej tym razem w przepisach prawa konstytucyjnego czy międzynarodowego. Takie stawianie sprawy w zasadzie odbiera sens demokratycznemu procesowi stanowienia prawa.
Ciekawym przykładem w tym kontekście jest odwoływanie się w sprawach zupełnie błahych – jak np. płacenie abonamentu radiowo-telewizyjnego – do idei tzw. nieposłuszeństwa obywatelskiego w związku z treścią emitowanego programu. Jak podkreślają badacze zjawiska, jest to pewna ostateczność, do jakiej może się uciekać obywatel. Tymczasem w polskiej debacie publicznej trzy lub cztery razy do roku pojawia się nawoływanie do zbiorowego łamania prawa, najczęściej w imię tzw. wyższych wartości, które są zagrożone. Wszystkie tego rodzaju wypowiedzi z jednej strony nie pozwalają na racjonalną i spokojną debatą publiczną, bazują bowiem na tonach emocjonalnych, z drugiej strony wszelką dyskusję ucinają, nie można bowiem toczyć sporu o treść konkretnych przepisów, gdy łamane są fundamentalne zasady demokracji lub podstawowe wolności obywatela. Język, jakim posługują się uczestnicy publicznej dyskusji, pełen jest słów mocno nacechowanych znaczeniowo. Pojawiają się więc „niewyobrażalne”, „haniebne” i inne „wołające o pomstę do nieba” zdarzenia, z którymi trudno polemizować, a co dopiero zastanawiać się nad trafnością tego czy innego przekonania i wynikającą z niego treścią przepisów.
W kontekście wszystkich powyższych uwag nasuwa się jedno spostrzeżenie: w publicznych rozmowach o prawie bardzo mały nacisk kładziony jest na treść przepisów czy – jak wolą niektórzy – norm prawnych, a dużo większe znaczenie przypisuje się osobie, instytucji i procedurze. Wskazujemy wszak w większości (badani respondenci), że konstytucja ma duże znaczenie, ale jej konkretne postanowienia w zasadzie pozostają dla nas bez znaczenia.
Prawo z założenia powinno czynić nasze życie i zachowania społeczne w miarę przewidywalnymi. Wiele wypowiedzi z przytoczonych badań wskazuje jednak na niski autorytet prawa powodujący brak wewnętrznego imperatywu do jego przestrzegania, a także niski autorytet instytucji wymiaru sprawiedliwości, które to prawo stosują. Może gdybyśmy w debacie publicznej skupili się nieco bardziej na treści, skutkach i zamierzonych celach, które chcemy osiągnąć jako społeczeństwo, a zwłaszcza na tym, jakie są nasze konkretne i realne pragnienia (poza zbiorową szczęśliwością i dobrobytem, którego prawdopodobnie nigdy nie osiągniemy), jakość naszej debaty na temat prawa byłaby lepsza. Gdybyśmy także z większym skupieniem i namysłem podchodzili do prawa – w tym jego części materialnej, jego przepisów, ich społecznej akceptacji – nasza kultura prawna byłaby zjawiskiem, o którym udałoby się wypowiedzieć choć kilka ciepłych słów.