Wczoraj zapadła decyzja o kształcie przyszłego rządu Wielkiej Brytanii. Nieprzyzwyczajeni do sytuacji niepewności powyborczej, która nastąpiła w efekcie wyłonienia Izby Gmin bez większości absolutnej którejkolwiek z partii, politycy i komentatorzy polityczni przez kilka dni byli uczestnikami i świadkami koalicyjnych negocjacji. Kluczową rolę w nich odegrali Liberalni Demokraci Nicka Clegga, jako partia centrum, teoretycznie będąca w stanie zawrzeć sojusz z oboma największymi ugrupowaniami.
Tak naprawdę jednak liberałowie nie stali się 6 maja „języczkiem u wagi”, nie mieli dwóch opcji koalicyjnych do wyboru. Samo głosowanie okazało się sporym rozczarowaniem. Po sondażach dających przejściowo ponad 30% głosów i około 100 miejsc w izbie przyszedł wynik na poziomie 23% i 57 mandatów, a więc nawet nieco słabszy niż w 2005 roku. Logika okręgów jednomandatowych po raz kolejny zaszkodziła szansom liberałów. Jednak nie była to też i klęska, ponieważ cel w postaci uniemożliwienia konkurentom uzyskania większości samodzielnej został przecież osiągnięty. Z tym że, ewentualna koalicja z Partią Pracy nie uzyskała większości. Wobec tego sojusz z konserwatystami był jedynym realnym sposobem na udział partii Clegga w rządzeniu.
Labour w zasadzie nie była zainteresowana koalicją w tych warunkach. Lib-Lab brakowałoby 11 mandatów, których trzeba byłoby szukać pośród małych partii, głównie regionalnych. O niektóre byłoby łatwo, jak w przypadku współpracującej z laburzystami partii umiarkowanych irlandzkich republikanów SDLP, pierwszej w historii posłanki Zielonych czy posłanki ulsterskich liberałów z Alliance Party. W ostateczności jednak i tak to klecenie koalicji stanęłoby przed dylematem zaproszenia walijskiej Plaid Cymru i szkockiej SNP, a w przypadku tej drugiej byłoby to politycznie awykonalne.
Gordon Brown spełnił co prawda podstawowy warunek negocjacyjny liberałów i sam, jako przegrany premier, podał się do dymisji. Była więc opcja budowy rządu Lib-Lab bez Browna, o czym marzył Clegg. Jednak z rezygnacją Browna wiązały się problemy: trudność prowadzenia negocjacji z partią pozbawioną przywódcy, w której rozłazi się automatycznie konieczna dla koalicji dyscyplina i dość wyraźna wola wielu kluczowych polityków Labour, jak David Blunkett, aby „przyjąć werdykt” wyborców i przejść do opozycji. Taka postawa części szeregowych posłów w ostateczności musiała pogrzebać nadzieję na zbudowanie wokół Lib-Lab czegoś na kształt w miarę pewnej parlamentarnej większości. Clegg sondował pomimo tego tą opcję, ponieważ jednak w sensie programowym i ideowym w Wielkiej Brytanii liberałom jest do Labour bliżej (co nie znaczy, że nie ma poważnych różnic i punktów zapalnych w takich dziedzinach jak polityka fiskalna czy prawa obywatelskie), ale ostatecznie stało się jasne, że z Labour zmiana systemu politycznego nie będzie możliwa, gdyż spora ilość posłów lewicy po prostu nie poprze liberalnego projektu zmiany ordynacji wyborczej. Poza tym dużą rolę odegrał strach przed reakcją prasy, która Lib-Lab określiłaby jako koalicję „przegranych”, próbującą sprawować władzę bez realnego mandatu. Zaszkodziłoby to szansom wyborczym obu partii w przyszłości. Dodatkowo Labour wybrała po prostu wygodniejszą dla siebie opcję opozycji i będzie teraz liczyć na to, iż skorzysta na osłabieniu pozycji liberałów, jeśli część ich wyborców im koalicji z Davidem Cameronem nie wybaczy.
Liberalni Demokraci nie mogli jednak po prostu uchylić się od odpowiedzialności za kraj, w sytuacji gdy jego finanse stoją na progu potencjalnej katastrofy na grecką skalę. Tylko przy współpracy z torysami mogli dać krajowi to, czego potrzebuje, a więc stabilny rząd. Tak też się wczoraj stało. Będzie to koalicja bardzo trudna. Po pierwsze, ze względów programowych, ponieważ obie partie dzielą ważne kwestie, takie jak problem integracji europejskiej (szefem dyplomacji zostanie eurosceptyczny William Hague), ocena wojny w Iraku, reforma systemu politycznego (ordynacja do Izby Gmin, niewybieralność Izby Lordów), polityka imigracyjna, law&order versus prawa obywatelskie, czy zakres autonomii szkockiej i walijskiej. Po drugie, z powodu nieufności, a raczej otwartej niechęci względem siebie na poziomie struktur partyjnych i działaczy wszystkich szczebli, poza, ewentualnie, od wczoraj tym najwyższym. Liberałowie na pewno będą się obawiać, że zostaną oszukani przez torysów w sprawie zmiany ordynacji wyborczej, co mogłoby skutkować dotkliwymi skutkami, jeśli elektorat ukarze ich za zawartą właśnie koalicję. Jest też pytanie jaka to reforma będzie: ordynacja mieszana czy też większościowa, ale z wymogiem uzyskania ponad 50% głosów w okręgu i mechanizmem głosów na kandydata drugiej preferencji. Po trzecie w końcu, obie partie będą obawiać się dezaprobaty swoich elektoratów i kary za koalicję, szczególnie że rząd czekają niezwykle trudne decyzje w związku z sytuacją finansów publicznych. Z drugiej strony wyciągnięcie kraju na prostą w ciągu tych 4 lat jest dla nich szansą, co powinno skłaniać do zwarcia szeregów w koalicji wbrew krytyki dołów partyjnych i grup własnego elektoratu.
Liberalnych Demokratów czekają ciężkie czasy. To połowiczne zwycięstwo wyborcze może być początkiem zupełnie całościowej klęski. Kluczowym problemem jest zmiana ordynacji wyborczej i w tym punkcie liberałowie cieszą się poparciem opinii publicznej, co muszą wykorzystać. Jeśli system wyborczy będzie bardziej proporcjonalny, to partia Clegga na dłużej zawita w ławach rządowych.
Z punktu widzenia Brytanii natomiast właśnie ta koalicja jest najlepsza. Radykalnie wolnościowy program i pryncypialność Liberalnych Demokratów połączone z neoliberalną skłonnością w polityce ekonomicznej torysów wydają się na dziś idealną kombinacją.