Jeśli nie wzmocnimy partii, jeśli nie zaczniemy się do nich zapisywać lub choćby z nimi współpracować, grozi nam utrwalenie się „polityki przetrwania”, czyli słabego, niekompetentnego i wiecznie prowizorycznego państwa, przechodzącego z rąk do rąk, niczym łup troglodytów.
Znowu wybory, a tu nie ma na kogo głosować. Jak zwykle. Jest coś sadystycznego w tym wynalazku demokracji, skazującym wszystkich rozsądnych ludzi na wyborczą frustrację. Niby to można „zostać domu”, jak to się mówi. No ale gdyby tak wszyscy normalni ludzie zostali w domu? Być może wyszłoby na to samo. Bo władza reprodukuje się swoimi ukrytymi i tajnymi drogami, znanymi, i to słabo, co najwyżej badaczom „klas” i „ducha dziejów”. Kto ma rządzić, ten rządzić będzie. Zawsze rządzą jacyś tam lepsi lub gorsi macherzy i cwaniacy z „klasy politycznej”, wyhodowani na łonie drobnomieszczańskiego ludku – troszkę bardziej w mieście albo troszkę bardziej na wsi. Gra toczy się o to, żeby łapska, które wezmą władzę, były możliwie najmniej chamskie i spocone. Tak to już więc jest, że wybory demokratyczne z zasady są negatywne. Zdrowe głosowanie jest przeciw, a nie za. Gdy raz się to pojmie, można odzyskać polityczny spokój.
Osobliwość sytuacji politycznej w Polsce posmoleńskiej polega na tym, że właśnie teraz na naszych oczach odbudowuje się naturalna polityczność, w jakieś żyliśmy, wespół z całą Europą, aż do II Wojny, a która uległa hibernacji w czasach PRL. Błogostan późnego PRL i minionego dwudziestolecia polegał na znieczuleniu politycznej świadomości – tak jakby nie było już biednych i bogatych, radykałów, egzaltowanych nacjonalistów, rewolucyjnych postępowców oraz umiarkowanych modernizatorów. Teraz wszystkie gatunki polityczne powoli budzą się ze snu, a wraz z nimi ożywają uśpione konflikty klasowe i temperamentalne. Na powrót miasto staje się miastem, a wieś wsią, zacofańcy zacofańcami a kosmopolici kosmopolitami. Tradycyjne tożsamości polityczne od nowa formują się w miąższu polskiego społeczeństwa. Jest to dobry znak, znak politycznego dojrzewania. Jeszcze trochę, a będziemy poważnym krajem, w którym polityka dzieje się na serio. Staniemy się prawdziwą konstytucyjną republiką, na podobieństwo krajów Zachodu. Zapłoną samochody, polecą szyby, w ruch pójdą pały – jak wszędzie.
Proces politycznego dojrzewania nie jest piękny. Dziś jesteśmy pryszczaci. Nasi rodzimi reakcjoniści są toporni i resentymentem podszyci. Nasi socjaliści są otłuszczeni i cyniczni. Nasi liberałowie są chłoptasiowaci. Ale się wypierzymy. W końcu dopiero zaczynamy. Dotąd byliśmy zajęci „powracaniem do Europy”. To było jak dzieciństwo nowej Polski. Teraz musimy odnaleźć się ustrojowo i ideowo, kulturowo i politycznie. To okres młodzieńczy. Przyszłość jest w naszych rękach. Wszyscy jesteśmy dziś młodzieżą polityczną, zaludniającą młodzieńczy kraj, który nie zna swojej przyszłości, ale i tak musi ją sobie jakoś przygotować.
Niechaj każdy głosuje sobie jak chce. Przyszłość nie zależy od tego, kto będzie rządził w najbliższych latach, lecz od tego, w jakim stopniu środowiska polityczne, a więc kadry partyjne, będą zakorzenione w szerszych kręgach społeczeństwa i w jakim stopniu będą zdolne zasilać swe szeregi rozumnymi i uczciwymi ludźmi, reprezentującymi różne środowiska. Skoro demokracja opiera się na partiach politycznych, naszym wspólnym interesem jest społeczna absorpcja partyjnych subkultur i wzmacnianie moralne oraz intelektualne partyjnych koterii, które – czy tego chcemy, czy nie – i tak będą rządzić. A więc moja odpowiedź na pytanie, co robić, brzmi: upartyjniać się i socjalizować partie.
Działacze partyjni, marzący o stanowiskach i karierach, nie mogą czuć się napiętnowani i izolowani. Infamia otaczająca partie skazuje nas wszystkich na negatywną selekcję kadr politycznych oraz postępującą ich degenerację. Tylko otwarcie się na te środowiska, dostrzeżenie ich i udzielanie im wsparcia stwarza szansę na ich meliorację. Nie powinniśmy czekać, aż nas zaproszą do jakiegoś think tanku czy jakąś polityczną konferencję. To my sami powinniśmy zapraszać polityków i mówić do nich, uczyć ich kultury konstytucyjnej i pokazywać nieznane im społeczne światy. Powinniśmy się z nimi trochę zaprzyjaźnić, a nawet się do nich przyłączać. Potrzebny jest lobbing intelektualny, kreowanie wśród polityków mody na wykształcenie i maniery, budowanie pomostów między partiami a uniwersytetami, środowiskami literackimi, artystycznymi i biznesowymi. Inaczej osamotnieni, niedouczeni troglodyci będą dręczyć nas swoimi frustracjami i resentymentami, robiąc z polityki krajowej ten monstrualny sens psychoterapeutyczny, z jakim mamy dziś do czynienia. Politycy w młodzieńczym kraju są jak dzieci, którym dano władzę. Potrzebują protekcji i akceptacji, bo inaczej strasznie rozrabiają. Dopóki będą tylko obsesyjnie krążyć w trójkącie: urząd – sejm – stacja telewizyjna, porażeni myślą, że podpadną, podłożą się lub zostaną wygryzieni przez konkurencję, dopóty będziemy mieli bezpańskie państwo, porzucone na pastwę drobniejszej biurokracji i rozmaitych branżowych i terytorialnych bonzów. Państwo malowniczo opisywane przez pisowskich retorów, marzących, aby wreszcie wziąć to wszystko za pysk.
Druga strona, czyli politycy, wysyłają czytelne sygnały, głośno domagając się uznania i docenienia przez elity. Rokita pragnął być intelektualistą i obrał sobie Legutkę za mistrza. Tusk myślał, że Śpiewak podniesie jego ludzi na wyższy poziom. Kaczyńscy znaleźli sobie panią nauczycielkę w osobie Jadwigi Staniszkis. Teraz zaś cała prawica aż płacze ze złości, że te wstrętne salony jej nie chcą. Nie posiadają się wprost z goryczy i frustracji. O czym to świadczy? O tym, że każdy chce znaleźć uznanie w oczach mądrych ludzi i każdy potrzebuje jakiegoś zrozumienia. I słusznie. Dopóki jeszcze trwają wątłe więzi koleżeńskie i w zasadzie każdy każdego w Warszawie zna, trzeba próbować spotykać się i rozmawiać. Wszyscy wszak jedziemy na tym samym wózku – PO i PiS, katolicy i postępowcy, romantycy i pragmatycy, „normalni” i „oszołomy”. Wiedzą to kuluary sejmowe i saloniki stacji telewizyjnych, wiedzą działacze gminni i powiatowi. Czas na to, żeby zrozumiała to większość inteligencji, porażona ofensywą nacjonalistycznej histerii i anachronicznych ideologii.
Znam to ze swojego, akademickiego podwórka. Przez dwadzieścia lat żyliśmy sobie błogo w głębokiej symbiozie – dawni partyjni, niechętni komunie postępowcy i wierzący konserwatyści. Nikt nikomu w drogę nie wchodził ani dołków nie kopał. No, były może wyjątki, ale szybko pacyfikowane. Przez dwadzieścia lat politykę programowo ekspediowano z przestrzeni uniwersyteckiej, bo tak jest przyjemniej. A dziś – wyrzucona przez drzwi, powraca oknem. Doznaliśmy szoku – oto są wśród nas „oni”. Ktoś głosował na Kaczyńskiego, ktoś dostał antyrządowej histerii, a jeszcze inny sprzedał się „im” za posadę. No, chamstwo nas po prostu oblazło i bezczelnie łby podnosi, rynsztok się nam wlał do salonu. Konsternacja, irytacja „że szok”. Na razie udajemy, że nie widzimy, unikamy tematu, a nawet jesteśmy uprzedzająco grzeczni, żeby nikt nas nie posądził, że moglibyśmy dyskryminować te osoby z ludu, które się do nas przyłączyły, zachowując swe ludowe maniery. Zresztą, kto wie, może są niebezpieczni i lepiej z nimi nie zadzierać? Nikomu nie przychodzi do głowy, że to jest stan normalny i że trzeba, całkiem normalnie, jak to w polityce, brać się za łby. Autentyczność jest po stokroć lepsza niż smrodliwy oportunizm i tchórzostwo. Tymczasem atmosfera się zagęszcza i nikt nie ma odwagi, by ją rozładować porządną awanturą. Tak samo jest w skali kraju. Elity jęczą, lecz nic nie robią. Polityka im śmierdzi, więc od niej uciekają. W konsekwencji porzuceni politycy coraz bardziej zdani są na tych „spoconych” z terenu.
Wstyd powiedzieć, ale życie partyjne i relacje partii politycznych ze społeczeństwem oraz jego elitami są dziś gorsze, niż za komuny. PZPR była wielką strukturą, więc pomimo potwornej hipokryzji i bałamuctwa, pomimo swego siermiężnego autorytaryzmu oraz fizycznego wręcz strachu przed wszelką demokracją, miała jakieś tam, punktowe przynajmniej przebicie do społeczeństwa. Zawsze te co najmniej kilkanaście procent społeczeństwa identyfikowało się z komuną, uznając jej moralny autorytet. Dziś żadna partia polityczna, może z wyjątkiem PSL, nie ma bazy społecznej. Popularność mogą mieć wyłącznie przywódcy, znani z telewizji. Partia to fasada, marny puch. To groźne zjawisko. Po dwudziestu latach demokracji powinniśmy być w innym miejscu. Wprawdzie i na Zachodzie partie przeżywają kryzys, ale nadal są postrzegane jako instytucje. W Polsce są hordami karierowiczów, koczowniczymi plemionami, polującymi na nasze głosy i rządowe posady. Jeśli nie wzmocnimy partii, jeśli nie zaczniemy się do nich zapisywać lub choćby z nimi współpracować, grozi nam utrwalenie się „polityki przetrwania”, czyli słabego, niekompetentnego i wiecznie prowizorycznego państwa, przechodzącego z rąk do rąk, niczym łup troglodytów. To partie są dziś miękkim podbrzuszem Polski i najsłabszym ogniwem w systemie instytucjonalnym. Musimy je wzmocnić, jeśli chcemy stać się stabilnym i bezpiecznym społeczeństwem.
Jan Hartman – profesor filozofii i publicysta, laureat nagrody „Grand Press”. Kieruje zakładem Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum UJ, redaguje czasopismo filozoficzne UJ „Principia”. Członek Rady Patronackiej „Liberté!”