Wprowadzenie
Dwudziestoleciemiędzywojenne to niezwykły – stosunkowo bliski, choć ostatnio zapomniany – okres polskiej historii. Tymczasem, szczególnie dla „Liberté!” powinien mieć szczególne znaczenie. Był to bowiem czas nieustającej walki o wolność w wielu wymiarach. Okres zderzenia nietolerancji, ksenofobii i zaściankowości z próbami budowania oświeconego państwa, społeczeństwa otwartego, gotowego podjąć wyzwania modernizacji. Za symbol międzywojennej walki o idee państwa otwartego, o prawa kobiet, o świeckie państwo jest uważany – uwielbiany przez lewicę i znienawidzony przez prawicę – Tadeusz Boy-Żeleński. Czy dziś, jako czołowy antyklerykał, Boy walczyłby w szeregach Ruchu Palikota, czy raczej czułby się zniesmaczony bądź co bądź mało inteligenckim charakterem dzisiejszego antyklerykalizmu? Opisując dwudziestolecie międzywojenne z perspektywy liberalnej, nie możemy nie wspomnieć o tej niepokornej indywidualności.
Józef Hen pisze o Żeleńskim jako o uosobieniu losów polskiego inteligenta. Jako o osobie, w której zderzały się przeróżne polskie tradycje intelektualne. „Urodzony w Warszawie, pod zaborem rosyjskim, wychowany w Krakowie pod panowaniem Franciszka Józefa, frenetycznie czynny w niepodległej Polsce, rozstrzelany przez Niemców w zdobytym na Sowietach Lwowie – czyż jego losy nie mogą wydać się symboliczne?”. Był po ojcu potomkiem starego rodu szlacheckiego, a po matce mieszczaninem. Zafascynowany Przybyszewskim dekadent, a jednocześnie pracujący na rzecz społeczności idealista, prowadził w Warszawie prywatną klinikę promującą świadome macierzyństwo. W jego biografii szczególnie ciekawe wydaje się przejście od okresu dekadenckiego, od fascynacji Stanisławem Przybyszewskim, do okresu pasji społecznej, pracy u podstaw i chęci kreowania zmiany społecznej. Od młodzieńczego zamiłowania do Schopenhauera, po najbardziej zaangażowane pisarstwo polityczne. Był Boy przecież inteligentnym prześmiewcą, ironistą, który w swoim kwiecistym stylu potrafił żonglować zarówno żartem, jak i śmiertelnie poważnym oskarżeniem.
Sądzę, że lektura publicystki i dzieł Boya jest interesująca także dziś, mimo że od ich powstania minęło przeszło siedemdziesiąt lat. Z naszej perspektywy najważniejsze wydaje się pisarstwo zaangażowane autora „Znasz-li ten kraj?”. Ale spojrzenie na jego twórczość nie będzie pełne, nie pokaże, jak skomplikowaną i wielowymiarową był postacią, jeśli przemilczymy zupełnie te teksty, które dotyczą obyczajów czy kultury. O jakie sprawy Żeleński zażarcie walczył, zarówno jako publicysta, jak i osoba publiczna? Co było tematem przedwojennych sporów? Co wydawało się ważne dla ówczesnej lewicy? Czytając publicystykę Boya, częstokroć mam wrażenie, że – jeśli chodzi o spory polityczne i ideowe – przez ostatnie sto lat zmieniło się niewiele. Tamte czasy są nam bliższe, niż przypuszczamy…
Błażej Lenkowski
BOY IRONISTA, BOY DEKADENT
O prohibicji w Ameryce. Fragmenty artykułu „Pijaństwo trzeźwości” ze zbioru „Flirt z Melpomeną” (lipiec 1919 r.). Dla wszystkich tych, co uwielbiają zabraniać .
[…] Ale to samo stare, sceptyczne słońce musiało się wzdrygnąć ze zdumienia, otrzymawszy na własnym szczerozłotym drucie wiadomość z Ziemi o niesłychanej uchwale zapadłej świeżo w Ameryce Północnej. Mam na myśli bill znoszący od dnia 3 lipca br. w zupełności produkcję i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkąd to słońce przyświeca naszemu globowi, jeszcze nie było.
Pijam na co dzień tylko wodę z pobliskiego źródła; mogę miesiące, lata całe żyć dosłownie bez kropli alkoholu; przemawiam tedy zupełnie bezinteresownie. Wyznaję jednak, iż kiedy przeczytałem tę wiadomość i zważyłem jej możliwe konsekwencje, dreszcz mnie przeszedł. Miałem uczucie, że się stało coś przerażającego, coś np. jak gdyby pod karą więzienia wydano zakaz pisania wierszem lub też grania na jakimkolwiek instrumencie. […]
Otóż trzeba by chyba zapożyczyć pióra od tego starego mistrza, aby odmalować, czym byłby świat bez alkoholu. To straszne!
Nieraz dumałem nad mitem Noego i zawsze dochodziłem do wniosku, że nie może być przypadkowym zbiegiem okoliczności fakt, iż ten właśnie patriarcha, w którego osobie ludzkość święci pojednanie z Bogiem, jest zarazem odkrywcą winnej latorośli. To Bóg, skarawszy okrutnie rodzaj ludzki, ulitował się nad nim i szczęście, które z winy swego upadku człowiek na zawsze postradał, raczył mu wrócić bodaj w postaci złudy. Wejrzał Bóg, iż człowiek raz skażony grzechem niezdolny jest jas-
no patrzeć w twarz ni Jemu, ni sobie, ni reszcie stworzenia, że życie jego musi pozostać smutne i zbrodnicze, o ile od czasu do czasu nie zamgli sobie oczu marzeniem o tym, czym był kiedyś; o ile w soku winnej jagody nie zdoła wyczarować odbicia tej tęczy, która zabłysła mu na niebie, jako znak pojednania. Tak, to dar boski, a że człowiek tego boskiego daru nadużył, czyż to dziw?… Czegóż bo człowiek nie potrafił nadużyć!
Alkohol – czy też inny produkt upajający – aż do lipcowego billu Wilsona towarzyszył wiernie ludzkości od pierwszych szczebli cywilizacji, od samych jej zaczątków zaledwie wyróżniających najniższy typ człowieka od najwyższego typu zwierzęcia. Nie śmiałbym formułować kwestii w ten sposób, iż użytek trunków upajających stanowi właśnie – obok użytku ognia – pierwszą cechę narodzin człowieczeństwa. Jednakże alkohol jest surogatem lub też sprzymierzeńcem poezji, poezję zaś uważam za przyrodzoną postać duchowego życia człowieka. Myśl pozytywna, proza myśli, jest już skomplikowanym wytworem cywilizacji, jest wysiłkiem podjętym dla wyodrębnienia swego mizernego światka prywatnych interesów z wszechrytmu kosmosu. Ale, raz po raz, rytm ten tętniący potężną falą zarówno w eterze, jak pod skorupą ziemi ogarnia biednego zaprzańca, chwyta go za włosy i za gardło, i każe się zanurzać jednostkom w alkoholu, narodom w poezji: dźwięcznej poezji słowa lub – krwawej poezji czynu…
Są ludzie, którzy „nie piją”. Tych nie znam i nie wiem, jacy są. Mówię: nie znam, albowiem dusza człowieka, który zasadniczo „nie pije”, jest dla duszy człowieka, który „pija”, księgą zamkniętą na siedem pieczęci i na odwrót. Pomiędzy pijącym Chińczykiem a pijącym Polakiem jest chyba mniejsze oddalenie niż pomiędzy pijącym a niepijącym Polakiem. […]
Powiadam tedy, iż bill amerykański (po którym, jak donosi korespondent „Czasu”, pięć milionów Amerykanów gotuje się opuścić na zawsze kraj rodzinny) i myśl o świecie bez alkoholu przeraziły mnie. Jak to! Świat, w którym można będzie żyć dwadzieścia lat obok drugiego człowieka, widując go dzień w dzień i będąc z nim po dwudziestu latach znajomości równie obco i równie daleko, co pierwszego dnia! Świat, w którym żadne nieporozumienie powstałe między dwoma ludźmi nigdy się nie zatrze i nie wyjaśni; w którym każda uraza, każda nienawiść będzie drążyć serca aż do śmierci, bez żadnej nadziei i możności odpuszczenia, ba, nawet, jak nieraz bywało po tęgim wspólnym wypiciu, zamiany w dozgonną przyjaźń! W czymże, jak nie w alkoholu, zanurzyć tę błogosławioną gąbkę, którą przeciąga się od czasu do czasu po nazbyt zabazgranej tabliczce życia? „To jak burza w przyrodzie”, mawiał zmarły niedawno w Persji poeta Vincent de Korab-Brzozowski. Gdzież znajdzie przydrożny odpoczynek i wytchnienie biedny wędrowiec Myśli o przemęczonym mózgu i skołatanym sercu, jeśli nie w tym cudnym oszołomieniu, które bywa niekiedy dla ducha równie nieprzepartą potrzebą, co sen dla ciała? […] Świat bez alkoholu to wreszcie wytępienie pomiędzy płcią męską a kobiecą tego uroczego obcowania utkanego z igraszki myśli, z rozmarzenia i pustoty, które stanowi największy wdzięk i najwyższą zdobycz naszej cywilizacji; to skazanie stosunku obu płci na przejawy brutalnej żądzy albo też tępą nudę…
Ale nie trwóżmy się. Dzieło Ameryki nie wytrwa; zanim zdoła zarazić resztę świata, runie przez swą pychę samą. To obraz hardego przedsięwzięcia wieży Babel; i tak samo skarane będzie pomieszaniem języków. Albowiem tylko język upojenia wspólny jest ludziom; każdy człowiek zasadniczo trzeźwy przemawia zupełnie odrębnym narzeczem: mówi bardzo mądrze, tylko że ani on nikogo, ani nikt jego nie rozumie. Cisną mi się niedyskretnie na usta przykłady bardzo trzeźwych polityków […].
O wizerunku Polski na Zachodzie (we Francji). Fragmenty artykułu „Co o nas wiedzą?” ze zbioru „W Sorbonie i gdzie indziej”. Czyli już wtedy widziano w nas PiS-męczenników.
Otóż, gdy chodzi o wiedzę o Polsce, o stosunek do Polski, trzeba poniekąd rozróżnić te dwa pojęcia: Paryż i prowincja. Paryż ma wiele sposobności i możności dowiadywania się o Polsce. Zawsze mieszkało i mieszka w Paryżu dużo Polaków, uczeni, artyści, światowcy, dyplomacja; są tam instytucje polskie, wystawy, biura propagandy; niewielu jest paryżan, którzy by się z Polakami i polskością mniej lub więcej nie zetknęli. Inaczej na prowincji, zwłaszcza tej „zapadłej”. Co znaczy tam słowo Polska? Często to jakiś stary sztych na ścianie, przedstawiający księcia Józefa w falach Elstery, lub słynne „l’ordre règne à Varsovie”: to tradycje Polski męczeńskiej. Potem o Polsce długo było głucho. Czasem dzienniki piszą o zawikłaniach wewnętrznych w Polsce, z których Francuz na prowincji (jak niejeden mi się zwierzył) nic a nic nie rozumie. Wieczni „bandyci polscy”, kwestia robotnicza, wszystko razem niewiele. […] W Aix-en-Provence starszy pan, któremu mnie przedstawiono, rzekł patetycznie: „Kocham Polskę, to naród męczenników”. – „Panie, czy ja wyglądam na męczennika?” – odpowiedziałem mu, śmiejąc się. Starszy pan stropił się: zbrakło mu już tematu do rozmowy. […] Idąc na polski odczyt propagandowy, Francuz nastraja się raczej na ton łzawego współczucia; ostatnia rzecz, której się spodziewa, to że się będzie śmiał, że się będzie bawił. Polska wesoła, optymistyczna, tęga, przynosząca coś Francji, zamiast ją o coś prosić, była dla nich nowością.
O swoim mistrzu i kompanie z młodości – Stanisławie Przybyszewskim. Fragmenty artykułu „Smutny szatan” ze zbioru „Reflektorem w mrok”. Czyli o magii osobowości.
Taki był, kiedy zjechał do Polski. I w tej swojej nieugaszonej męce Przybyszewski wypełnił jedną rolę. Obudził tragizm życia, sztuki. O naszej przedromantycznej literaturze nie mówię, jej wszelki tragizm był obcy. Potem był w poezji tragizm cierpień narodowych, który „przeanielił” dusze naszych poetów. Ale ten książę ciemności był pierwszym, który pochylał się nad wszystkimi przepaściami życia. Nad otchłanią nieszczęścia i zbrodni, nie jako pisarz, ale wręcz jako człowiek, który każde ważne słowo płacił krwią swoją i – cudzą. I to jest arcyważne do zrozumienia wpływu Przybyszewskiego. Nie programy, nie jego „absoluty” i „nagie dusze”, ale on sam, ten opar demonizmu, ten narkotyk, który sprzedawał. Mefistofeliczne było w nim wszystko. Rozmowa jego z młodym człowiekiem, który się doń zbliżał, zawsze mi przypominały ową scenę z „Fausta”, gdy Mefisto, przebrany w togę doktorską, udziela rad studencikowi. Robił wrażenie człowieka, który wszystko wie, wszystko przemyślał, wszystko zna. Miał mnóstwo wiadomości, skąd je miał, licho wie, bo nikt nigdy nie widział, aby co czytał. Umiał chytrze prowadzić sokratycznie dialog, wywieść rozmówcę na manowce i zostawić go na nich, parsknąwszy śmiechem. W utworach wyzuty z humoru, w życiu miał piekielne poczucie dowcipu. Szyderstwem wypalał wszystko jak żrącym kwasem, rozkładał martwe związki, ścigał wszystkie narowy myślowe, niepokoił jakimś boles-
nym cynizmem, a zarazem wiązał, przykuwał do siebie sekretną magią słów. Alkohol wypity z nim miał tajemniczy smak: nie darmo wypisywaliśmy wówczas na flaszkach wiśniówki: „Eritis sicut Deus, scientes bonum et malum”.
O swoim stosunki do kultu Adama Mickiewicza i o tym, jak niszczy się literaturę. Fragmenty artykułu „Mickiewicz a my” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.
Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest odzyskać ludzki stosunek do pisarzy i utworów, z którymi zetknęło się w szkole. To wszystko zaznacza się silniej w naszej szkole niż gdzie indziej. Cóż dopiero mówić o innych naciskach, wynikłych ze służby społecznej, z roli, jaką poezja i literatura odegrały w naszym życiu narodowym. Uświęcone konwencje, pietyzm, względy moralne, wychowawcze… Bo u nas szkoła nie kończy się w szkole. Klątwa dydaktyzmu ciąży nad wszystkim, okrawa życie. Na nikim to tak nie zaważyło, jak na Mickiewiczu. Zyskał on w naszej literaturze stanowisko wyjątkowe, stał się symbolem życia narodu. Pisma jego stały się „Pismem Świętym”. Pielgrzymowano do jego trumny jak do trumny „nieznanego żołnierza”. Ale czy nie było w tym niebezpieczeństwa, że przy tym trybie stanie się nieznanym poetą? Był przez wiek cały naszym sztandarem. Toteż wszystkie partie wyciągały ręce po ten sztandar, aby go sobie przywłaszczyć. Wykręcano go, okrawano, czytano z intencją czytania tego, co się chce. […] Są tedy znaki na niebie i na ziemi, świadczące, iż trzeba może odnowić nasz stosunek do naszego największego poety, do największego cudu, jakiego kiedy było świadkiem polskie życie. Jakie do tego celu obrać środki, niech inni, mądrzejsi radzą. Ja, skoro mnie wezwano, przedstawię moje skromne propozycje: Wezwać naszych społeczników, polityków, moralistów, bakałarzy, aby […] zwrócili, bodaj na jakiś czas, Mickiewicza literaturze. Zburzyć wszystkie pomniki Mickiewicza, odlać z nich wielką armatę i nabić w nią pewną ilość jego komentatorów. Odełgać życie Mickiewicza, zbadać na nowo jego tajemnice i zakamarki, nie pod kątem „krzepienia serc” i hipokryzji narodowej, ale pod kątem istotnej prawdy.
BOY SPOŁECZNIK, BOY PUBLICYSTA
Krytycznie o historycznej pozycji Kościoła katolickiego. Fragmenty artykułu: „Dziewice konsystorskie” (luty 1929 r.) ze zbioru „Reflektorem w mrok”.
[…] Rola duchowieństwa zawsze była w Polsce olbrzymia. Niepodobna mi w tych szczupłych ramach pokusić się o rozważenie, w jakim stopniu kler, który uporawszy się z „heretykami”, położył w Polsce rękę na wszystkim, przyczynił się do pogrążenia narodu w owej straszliwej ciemnocie, w jakiej tkwiliśmy przez cały wiek XVII i trzy czwarte XVIII, wówczas gdy inne narody spełniały największą pracę myśli. To pewna, że jeżeli Polska z tej ciemnoty spróbowała się wydźwignąć, jeśli, częściowo bodaj – niestety za późno – to się jej udało, zawdzięczała to przede wszystkim owym do dziś jakże znienawidzonym w pewnych sferach „Diderotom”, Wolterom i Monteskiuszom, których wpływy wyraziły się w pięknym dziele Konstytucji Trzeciego Maja. Ale już było za późno: Polska upadła. I wówczas, dzięki warunkom, w jakich naród się znalazł, zaczął się ów proces, który trudno określić lepiej niż słowami najszlachetniejszej i głęboko wierzącej pisarki Narcyzy Żmichowskiej: „…między grozą schizmy rosyjskiej, a protestantyzmu niemieckiego, duchowieństwo katolickie znalazło grunt wybornie przygotowany pod siejbę swych życzeń i zamiarów: wszystko, co polskie, przedzierzgnęli na katolickie, wszystko, co katolickie, uznali za szczeropolskie i tak dziś tymi dwuznacznikami zręcznie szermierzą, że odrobili już prawie wszystko, co od początku XVIII wieku w sumieniu ogólnym ludzkości uczeni i bohaterowie rozumni i poczciwi kosztem krwi, życia i ciężkiej pracy wypracowali na koniec […].
W sprawie prawa do cywilizowanych państwowych rozwodów. Fragmenty artykułów „Dziewice konsystorskie” (luty 1929 r.) oraz „Mędrzec mówi” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.
[…] Kościół nie zna rozwodu, wiem, ale uznaje i stosuje coraz częściej unieważnienie małżeństwa. Otóż ta rama wydaje się dość szeroka, aby w nią uczciwość i prawda mogły się zmieścić. Dziś praktyka jest taka: dwoje ludzi, którzy z takich czy innych powodów żyć ze sobą nie chcą lub nie mogą, postanawiają się rozejść, idą do kapłanów z prośbą o pomoc i uzyskują (gdy mają odpowiednie fundusze) unieważnienie małżeństwa. Ale na jakiej zasadzie? Kościół nie powiada: „To małżeństwo jest złe, jest nieszczęśliwe, jest gorszące, więc je rozwiązujemy”, ale sięga wstecz i stara się znaleźć w nim od początku pozór nieważności, szuka niezapalonej świeczki przy ołtarzu, stwierdza wbrew prawdzie, że małżeństwo: „nie było dokonane”, szuka świadków i przyjmuje fałszywe przysięgi, słowem szerzy (mimo woli i z bólem w sercu zapewne) fałsz i zgorszenie. Otóż, pozostając na gruncie nie rozwodu, ale unieważnienia, nie widzę, dlaczego Kościół, po gruntowanym zbadaniu sprawy, nie miałby powiedzieć tak: „To małżeństwo jest złe, wydało zamiast cnót obrazę boską, było widocznie omyłką, nie było nad nim błogosławieństwa bożego, zatem Kościół unieważnia je uznaje za niebyłe […].
[…] Chodzi o normalny prawie tok kościelnego unieważniania małżeństw za pomocą fałszywych świadectw i krzywoprzysięstwa. […] Chaos, jaki to wytwarza w pojęciach religijnych, jest znaczny, zwłaszcza u kobiet. Przytoczę jeden przykład. Jedna z takich rozwodniczek, aktorka, musiała przejść na protestantyzm dla uzyskania rozwodu. Przed tak ważnym aktem poszła oczywiście do kościoła i spłakała się. Później uroczysty dzień zmiany wyznania. Pastor mówił tak pięknie, tak wyniośle, że znowu się spłakała. Jeszcze z wilgotnymi oczyma spotyka znajomego na ulicy, opowiada mu swoją przygodę. „No i cóż, teraz już pani nie będzie chodziła do dawnego kościoła, tylko do ich kościoła?” „Ależ nie, odpowiada, przeproszę Matkę Boską i będę chodziła po dawnemu. […]
W sprawie zniesienia celibatu. Fragmenty artykułu: „Rozmyślania wielkopostne” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.
[…] Wystarczy na to jedna rzecz, o której też się nie mówi i nie myśli, tak bardzo się z nią ludzie oswoili, a która, gdy się nad nią zastanowić przejmuje grozą: celibat. Nie dla sposobu, w jaki ten czy ów ksiądz go dochowuje, ale dla konsekwencji, jakie on pociąga, dla sytuacji, w jakie wciąga kapłana, dla wpływu, jaki ma na kształtowanie charakteru. […] A teraz przypuśćmy nawet, że część tego wszystkiego nie byłaby prawdą, że byłaby przesadą, zmyśleniem tej dziewczyny: czyż mniej tragiczne jest położenie księdza, który za chwilę słabości musi drżeć przed szantażem, przed skandalem? Ileż spraw może się spiętrzyć w ciągu jednego życia! Pięknych scen widownią staje się plebania! Otóż, co kosztuje celibat. Czy rozwiązuje się tak czy inaczej, dobrodusznie czy tragicznie, sądzę, że niebezpiecznie byłoby wglądać w poufne perypetie przeciętnego kapłana. Nie sam pierwotny grzech jest tu groźny, ale to, co pociąga, to, co może uczynić z człowieka, do czego może doprowadzić księdza, może nie gorszego od innych, ot przeciętnego człowieka, ofiarę systemu. To już nie jest sprawa wewnętrzna kościoła. Sam celibat wystarczyłby, aby z armii kleru uczynić w społeczeństwie niebezpieczne siedlisko demoralizacji, zawsze przecież kryte przez władze duchowne. […]
O potrzebie rozdziału prawodawstwa kościelnego i państwowego. Fragmenty artykułu „Dziewice konsystorskie” (luty 1929 r.) ze zbioru „Reflektorem w mrok”.
[…] Zrozumiałym jest tedy, że walka o uzdrowienie ustawodawstwa małżeńskiego staje się wyrazem walki o ogólniejsze cele. O czystość atmosfery, o wyrugowanie fałszu z naszego młodego życia, o to, by nas nie straszyła na każdym kroku upiorna twarz Świętoszka. To jego oblicze, które wyziera z ciemnych pism klerykalnych – a nawet niektórych świeckich – jest tak nieapetyczne, że dreszcz przechodzi na myśl, że on miałby rządzić Polską. A wreszcie jest to walka o praworządność. Ciągłe kolizje pomiędzy sądami arcybiskupimi a sądami państwowymi, walki, w których kler chce narzucić sądom państwowym swoją supremację i swoją nietykalność, codziennie ograbianie wdów i sierot na zasadzie starych bulli papieskich, to są rzeczy nie do utrzymania. […]
Głos przeciw karaniu przerywania ciąży. Fragmenty artykułu „Największa zbrodnia prawa karnego” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.
[…] „Największą zbrodnią prawa karnego” nazwał jeden z niemieckich uczonych paragraf, obowiązujący prawie we wszystkich ustawodawstwach, a nakładający ciężkie kary za przerywanie ciąży. […] Równocześnie większość kryminologów stwierdza, że prawo to nie ma żadnego wpływu, że liczba sztucznych poronień wzrasta. Życie zawsze było w tej mierze silniejsze od ustaw i od sankcji karnych […]. Niestety tak nie jest, paragraf ten, niemający siły, aby coś pomóc, posiada olbrzymią moc, aby szkodzić. Przychodzi do głosu jedynie prawie w wypadkach śmierci matki, wówczas sroży się i sądzi, ale gdyby wejrzeć bliżej, ujrzałoby się, że najczęściej ta ustawa jest śmierci przyczyną. Bo ten paragraf, niezdolny zapobiec przerywaniu ciąży tam, gdzie imperatyw życia, mocniejszy niż wszystkie kodeksy, zmusza matkę do niego, ma wszakże na tyle siły, aby tę matkę pozbawić umiejętnej pomocy i pchnąć w ręce karygodnego – to już naprawdę kary godnego – partactwa. Gdyby zestawić wypadki śmierci młodych kobiet, wypadki ciężkich i trwałych schorzeń, które z obecnego bezdusznie podtrzymywanego stanu rzeczy wynikają, zadrżeliby może ci, którzy w zaciszu wygodnego gabinetu układają swoje ustawy. A gdyby doliczyć inne, pośrednio wynikające z nich skutki: samobójstwa, dzieciobójstwa i inne klęski, wówczas zrozumielibyśmy, z jaką słuszności nazwano ten artykuł „największą zbrodnią prawa karnego”. […] Uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego, że spodziewa się macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków i zagrozić jej latami więzienia, jeżeli oszalała z rozpaczy, chce się tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić – oto filozofia prawa, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane! Głosić wzniosłe teorie o „prawie płodu do życia”, znów grozić matce więzieniem w imię praw tego płodu, ale równocześnie nie troszczyć się o to, aby nosicielka tego płodu miała co do ust włożyć… I rzecz szczególna, ten sam płód, nad którym trzęsą się ustawodawcy, póki jest w łonie matki, w godzinę po urodzeniu traci wszelkie prawa do opieki prawnej, może zginąć pod mostem z zimna, gdy matka – którą jej „święte” macierzyństwo czyni nieraz wyrzutkiem społeczeństwa – nie ma dachu nad głową. […].
Z Boyem można się zgadzać lub nie, ale naprawdę warto go czytać. ■