W polskiej debacie publicznej podziały klasowe są zastąpione przez podziały historyczno-ideologiczne: mieliśmy podział na postsolidarność i postkomunizm, później Polskę tradycjonalistyczną i nowoczesną. Dlaczego języka klasy społecznej nie ma w debacie publicznej w takim stopniu jak na przykład w Wielkiej Brytanii?
Społeczeństwo brytyjskie zawsze było postrzegane jako klasyczny model społeczeństwa klasowego. U nas nie mówi się o tym explicite, nie używa pojęcia klasy w tym kontekście, ale podział na Polskę liberalną i solidarną, czy solidarystyczną, skorelowany jest w jakimś stopniu z podziałem klasowym. Liberałowie, nowa inteligencja, którą Platforma próbowała przez jakiś czas reprezentować, to albo nowa klasa średnia, albo wyższa klasa średnia – oczywiście w dłuższej perspektywie czasowej. Pani powiedziała, że Polska solidarna, to tradycjonaliści, ale wielu z nich można by zaliczyć do „klasy niższej”, są to np. chłopi. Chłopi są przedmiotem wielu analiz, a przecież można ich rozpatrywać jako klasę społeczną. „Klasy” są zatem obecne, ale nie odwołujemy się do nich wprost, bo nie istnieje takie zapotrzebowanie, mówienie o podziałach klasowych jest nawet niepoprawne politycznie. W dalszym ciągu kojarzy się z marksizmem.
Pamiętam, jak kilka lat temu, gdy studiowałam socjologię w Krakowie, na kursie z wielkich struktur społecznych poproszono nas, żeby zgłosili się synowie i córki chłopów. Okazało się, że na sali nie było nikogo takiego. Z kolei kiedy mój ojciec 30 lat wcześniej studiował w tym samym instytucie, wówczas „synów chłopskich” było zdecydowanie więcej. Stąd pytanie o mobilność społeczną w nowej Polsce. Czy podział klasowy nie jest w jakimś sensie w Polsce „zakorkowany”?
Nic nie wskazuje na takie „zakorkowanie”, czyli na zmniejszenie tej otwartości. Z drugiej strony, otwartość struktury społecznej nie wzrosła. Gdyby podzielić społeczeństwo polskie na (powiedzmy) jakieś sześć wielkich segmentów – wyżsi kierownicy i specjaliści (to dla mnie inteligencja), niżsi pracownicy umysłowi, właściciele firm poza rolnictwem, robotnicy wykwalifikowani, robotnicy niewykwalifikowani, rolnicy razem z robotnikami rolnymi – i prześledzić, w jaki stopniu dziedziczona jest przynależność do tych kategorii, to okaże się, że odsetek dziedziczenia utrzymuje się od mniej więcej od kilkudziesięciu lat pomiędzy 34-39%. Także ruchliwość specjalnie nie wzrosła. Nie jesteśmy bardziej otwartym społeczeństwem niż w PRL-u ani bardziej zamkniętym. Tu się niewiele zmieniło. Inteligenci, których ojcowie byli inteligentami, to około 40%. Napływ do inteligencji z innych kategorii jest duży, chociaż występuje również samorekrutacja, ale to oczywiste. Napływ spowodowany jest tym, że coraz więcej ludzi uzyskuje wyższe wykształcenie, a zdobycie wykształcenie jest jednak główną drogą wejścia do inteligencji, aczkolwiek nie każdy inteligent ma wyższe wykształcenie i nie każda osoba z wyższym wykształceniem jest inteligentem.
Czy ta kategoria inteligencji jest jeszcze jakoś relewantna w kapitalistycznym społeczeństwie?
Zależy, jak się zdefiniuje inteligencję. Jeżeli kojarzymy ją z postaciami, o których pisali Żeromski albo Orzeszkowa, czyli z ludźmi obdarzonymi poczuciem misji społecznej i realizującymi jakiś etos, to nie. Nawiasem mówiąc, nie wiadomo, czy kiedykolwiek taka kategoria istniała.
Ale byli też ludzie, którzy pewnie czuli się inteligentami.
Definiowali się w tych kategoriach. Tak, były takie badania, Andrzeja Boruckiego, najlepsze według mnie w okresie PRL- u. Autor badał cztery kategorie inteligencji: prawników, lekarzy, nauczycieli i inżynierów. Z badań tych wynikało, że ludzie ci mieli dużą samowiedzę na temat roli inteligencji, mówili o tym używając pojęć stosowanych przez literaturę. Na pytanie, czy taka kategoria inteligencji istnieje dzisiaj, podpowiedziałbym, że w coraz mniejszym stopniu. Jeśli zdefiniujemy ją jako ludzi obdarzonych poczuciem misji, która powinna zajmować się na przykład edukacją grup o niższym statusie albo podtrzymywać tożsamość narodową, to jest takich ludzi coraz mniej. Ludzie mają coraz mniej czasu na myślenie w kategoriach realizowania celów związanych z interesem ogółu i zajmują się raczej własnymi osiągnięciami, karierą zawodową i pomnażaniem zasobów materialnych. Orientacja na sukces wypiera orientacje wynikające z etosu inteligencji. W związku z tym ta kategoria, możemy ją nazywać nadal inteligencją po wschodnioeuropejsku, staje się coraz bardziej odpowiednikiem anglosaskich professionals. Czyli zbiorem jednostek podążających osobno, niezależnie od siebie, chociaż posiadających cechy wspólne. Na przykład wyższe wykształcenie, wysoki status zawodowy i prestiż, a poza tym typowe dla klasy średniej nastawienie na poleganie na sobie.
Mam wrażenie, że to, do czego pan profesor się odwołał, definiując inteligencję, czyli poczucie misji, to cecha, która zupełnie nie charakteryzuje tej grupy „profesjonalistów”. Czy zatem jakaś klasa w Polsce przejęła takie poczucie odpowiedzialności? Może wyłaniająca się klasa średnia przynajmniej w jakimś stopniu przejęła ten inteligencki etos?
Klasa średnia, z definicji, nie może mieć poczucia odpowiedzialności za ogół, bo jest ona zbiorem jednostek realizujących indywidualne aspiracje zawodowe, dążących do sukcesu, na tym polega jej siła i korzyści z jej posiadania – jedną z nich jest wzrost zamożności całego społeczeństwa, średnio rzecz biorąc, inna – kreowanie popytu konsumpcyjnego. Założenie społeczeństwa rynkowego jest takie: sami pomagajmy sobie, dzięki temu suma tych dążeń spowoduje podniesienie się stopy życiowej, bo najlepszym narzędziem do podnoszenia stopy życiowej jest danie możliwości rozwoju każdej jednostce z osobna. Zbiorowe załatwianie własnych interesów jest mniej skuteczne. Równocześnie jednak należy podkreślić, że charakterystyczną cechą klasy średniej jest funkcjonowanie w ramach różnych organizacji i „wspólnot”, w – w Polsce byłyby to organizacje społeczeństwa obywatelskiego. Społeczeństwo obywatelskie realizuje się w Stanach Zjednoczonych m.in. poprzez wspólnoty sąsiedzkie, kluby i organizacje samopomocowe, realizujące cele, których jednostka nie jest w stanie sama zrealizować. Przykładem może być podwożenie dzieci sąsiadów do szkoły mieszczącej się w innej dzielnicy. Odpowiedź na pytanie, czy klasa średnia będzie zastępować inteligencję w realizacji jej misji na rzecz dobra wspólnego, kojarzonego ze społeczeństwem i narodem, brzmi: nie. Głównie dlatego, że nie ma na nią zapotrzebowania w systemie rynkowym.
Ale we wspomnianych Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii to klasa średnia tworzy przecież społeczeństwo obywatelskie.
Ale tworzenie społeczeństwa obywatelskiego nie jest tożsame z intencjonalnym działaniem na rzecz interesu narodowego, zwłaszcza ujmowanego w języku symboli i wyższych wartości, charakterystycznego dla inteligenckiego etosu. Co nie zmienia faktu, że członkowie klasy średniej rozumieją potrzebę samoorganizowania się w celu zaspokojenia własnych potrzeb, żeby żyło się lepiej. Znają ten mechanizm przyczynowy. Wiedzą, że warto inwestować w społeczeństwo obywatelskie, bo wtedy społeczeństwo obywatelskie przynosi korzyść każdemu z osobna.
Mam wrażenie, że klasa średnia w Polsce to kategoria stricte polityczna. Od 90 roku o klasie średniej mówi się, jakby powstała w jakiś magiczny sposób, tylko dlatego że nagle pojawiły się wolne wybory i wolny rynek. Natomiast definicja klasy średniej z wyłącznym przyjęciem kryterium dochodowego chyba niewiele wyjaśnia? Może dopiero po dwudziestu latach można mówić o wykształceniu się klasy średniej?
W interesie każdego rządu powinno być zaistnienie klasy średniej, bo w społeczeństwie rynkowym jest ona miernikiem rozwoju. Z kolei dla opozycji brak klasy średniej byłby dobrym argumentem do krytyki rządu. U nas opozycja tego „nie wie”, albo boi się posługiwać tym hasłem, bo „klasa średnia” kojarzy się z trochę z zachodnim liberalizmem. Widocznymi oznakami kształtowania się klasy średniej jest więcej luksusowych samochodów na drogach, budowa domów jednorodzinnych, czy powstawanie zamkniętych, częściowo elitarnych osiedli. Natomiast podstawowym wyznacznikiem klasy średniej jest własność i możliwość jej wykorzystywania bez ograniczeń, co nie było możliwe w PRL.
Używając kategorii marksistowskich i przykładając je do klasy średniej, to z tego, co pan profesor mówi, wynika, że klasa średnia nie ma świadomości społecznej, bo gdyby miała świadomość społeczną, to miałaby też poczucie odpowiedzialności. I tylko wtedy moglibyśmy mówić o realnym istnieniu w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, a nie tylko jego strzępków.
O klasie średniej można mówić wtedy, kiedy ludziom zależy na podkreślaniu, że są w klasie średniej, kiedy sami używają tego pojęcia. U nas prawie nikt się nim nie posługuje. Ludzie częściej identyfikują się z konkretną rolą zawodową lub przez wykształcenie. Nie używają takiego pojęcia, bo jest ono wartościujące, trochę pretensjonalne, a w ogóle to nie należy się chwalić. Dopiero kiedy ludziom zacznie zależeć na podkreślaniu przynależności do klasy średniej, tak jak w Stanach Zjednoczonych czy w Anglii, wtedy będzie można mówić, że uzyskuje ona realne znaczenie i u nas. Nie sądzę, żeby taka samoidentyfikacja stała się powszechnym zjawiskiem. Nie występuje np. we Francji i Niemczech, bo nie ma tam takiej tradycji, więc dlaczego miałaby się ona wyłonić w Polsce.
Czy ma pan profesor na myśli to, że wraz ze zmianą statusu ekonomicznego nie idzie zmiana mentalnościowa? Czy możemy mówić na przykład o „bogatych chłopach” lub „średniozamożnych robotnikach”? W książce, którą napisał pan wspólnie z Pawłem Śpiewakiem i Andrzejem Rychardem Śpiewak przytacza przykład ludzi, otaczających się luksusem w celach podniesienia swojego statusu, a de facto podkreślają nim swoje niskie, pochodzenie, bo ten luksus jest w bardzo złym guście.
Dążenie do uzyskiwania oznak prestiżu jest uniwersalnym zjawiskiem i nie musi być ono związane z kształtowaniem się klasy średniej. Każdemu człowiekowi zależy na prestiżu, nawet temu, którego nie stać na opłacanie czynszu za mieszkanie i wszyscy to widzą. Mimo wzrostu zasobności materialnej rolnik pozostaje rolnikiem pod względem stylu życia, orientacji, postaw i tego co nazywamy statusem społecznym. Tego się nie można nauczyć. Oprócz posiadania luksusowego sprzętu stereo, żeby być w wyższej klasie średniej „trzeba” spędzać czas na słuchaniu np. koncertów Mozarta. Wszyscy dorobkiewicze doskonale wiedzą, że status materialny nie jest źródłem prestiżu, zależy im więc, żeby go zalegitymizować, m.in. próbują przenieść swoje aspiracje na dzieci, co jest zresztą tworzywem przyszłej klasy średniej, bo ich dzieci, wyedukowane, zaczną się zachowywać inaczej, nie będą kupować stereo tylko po to, żeby było je widać, ani urządzać ogrodów z fontannami lub krasnalami. Także i dzięki temu klasa średnia zacznie się rozwijać, bo taka jest logika rozwoju.
A co się dzieje z klasą robotniczą, która wraz z rozwojem gospodarek kapitalistycznych czy postkapitalistycznych przestaje tracić tradycyjną rację bytu? Zmienia się w klasę usługową lub podklasę? Co się dzieje z robotnikami w Polsce, którzy w debacie publicznej są przedstawiani praktycznie wyłącznie przez pryzmat protestów, roszczeń? Co się stało z tą „wiodącą klasą”?
Wiodąca była głównie w przekazie propagandowym. W tym sensie, że jeżeli podkreślano jej dominującą rolę, to spływał na nią pewien szacunek społeczny i robotnik mógł się czuć dowartościowany. Badania nad prestiżem zawodów z czasów PRL-u pokazują, że robotnicy wykwalifikowani, górnik w szczególności, mieli u nas wyższy prestiż, byli oni oceniani wyżej w hierarchii społecznej niż w krajach zachodnich. Bardziej trafną charakterystyką w sensie usytuowania w strukturze społecznej jest nazywanie ich „pracownikami fizycznymi” niż „klasą robotniczą”, bo klasa jest zbiorowym podmiotem, realizującym wspólne interesy. Czy polska klasa robotnicza kiedykolwiek była porównywalna z angielską lub francuską klasą robotniczą? Nasi robotnicy do dzisiaj są kategorią o rodowodzie chłopskim i nie zdążyła się sproletaryzować nawet w systemie komunistycznym – sproletaryzować w sensie rozwoju świadomości klasowej, walki o własne interesy i samoorganizacji. Wyjątkowym okresem były lata 1980-81, gdy robotnicy stali się „klasą społeczną” – zorganizowani w „Solidarności” pokazali, że jednak potrafią zabiegać o swe interesy, chociaż w sojuszu z inteligencją. A co się dzieje teraz? Klasa robotnicza nie zanika w sensie demograficznym, aczkolwiek zmniejsza się jej udział w strukturze społecznej. Podobnie jak we wszystkich społeczeństwach komunistycznych, w Polsce było bardzo wielu robotników wykwalifikowanych, tej kategorii stworzonej przez zasadnicze szkoły zawodowe, około 25% wszystkich dorosłych. Do chwili obecnej odsetek zmniejszył się do 15-16%. Natomiast odsetek robotników niewykwalifikowanych utrzymuje się bez większych zmian. Są to dozorcy, sprzątaczki, robotnicy drogowi, pomocnicy murarscy. Zapotrzebowanie na niewykwalifikowaną pracę fizyczną nadal istnieje. Na Zachodzie jest ono zaspokajane przez imigrantów, u nas również, chociaż w niewielkim stopniu jak dotąd. Co do innych cech klasy robotniczej, to dokonała się jej dekoncentracja pod względem miejsca pracy, co osłabiło jej łączność, a przez to siłę przetargową. Po drugie, charakteryzuje się niskim stopniem samoorganizacji. Z moich analiz wynika, co pewnie nie jest odkrywcze, że na początku lat 90. przynależność do związków zawodowych deklarowało jakieś 25% i przez cały czas ten odsetek spada, w tej chwili wynosi jakieś 6-7%. Słabnie więc klasa robotnicza jako klasa, natomiast pracownicy fizyczni jako kategoria, złożona z jednostek wykonujących pracę fizyczną istnieją, i sporadycznie – gdy trzeba np. zastrajkować – ujawniają się w roli zbiorowego podmiotu.
Chcielibyśmy spytać o nierówności społeczne w Polsce. Czy to jest zjawisko, które się pogłębia?
Ono pogłębiło się w ciągu pierwszych dziesięciu lat po transformacji i utrzymuje się na takim samym poziomie – przynajmniej jeżeli mierzyć je nierównościami dochodów. Podobnie jest z zakresem ubóstwa Odsetek tzw. underclass to 10-11%. To dużo oczywiście, ale to się nie pogłębia.
Czy możliwe są w Polsce takie zamieszki, jakie obserwowaliśmy w Wielkiej Brytanii?
W Wielkiej Brytanii dochodzi do nich częściowo dlatego, że są tam mniejszości etniczne i imigranci z byłych kolonii, którzy czują się zmarginalizowani. Polska nie jest byłą kolonią, to pierwszy element ochronny. Po drugie Polska nie jest krajem bogatym i ludzie biedni, a niebezpieczni, póki co do nas nie przyjadą. Nie mamy również dzielnic w metropoliach, , które są podłożem strukturalnym underclass, zasiedlonym przez ludzi biednych i imigranckie mniejszości etniczne. Czy jest u nas młodzież sfrustrowana, która jest negatywnym bohaterem tych zamieszek w Londynie? Pewnie jest, ale bierna. W Polsce i w byłych krajach postkomunistycznych, odsetek osób odpowiadających na pytanie „Jak często uczestniczył/a P. w ciągu ostatniego roku w demonstracjach przeciwko rządowi”. kształtuje się o wiele niżej niż w społeczeństwach rynkowych. Ciekawe, bo powinno być odwrotnie, ponieważ to my mamy więcej powodów do niezadowolenia niż oni. W Polsce odsetek wynosi 5-6%, a we Francji czy w Hiszpanii – około 50%, co wydaje się prawie niewiarygodne. 50% dorosłych Francuzów i Hiszpanów odpowiada na to pytanie twierdząco. W związku z tym powiedziałbym, że przekonanie o tym, że warto demonstrować, jest u nas jakoś kulturowo słabo zakorzenione. Albo może dlatego, że jesteśmy narodem indywidualistów.
Z naszej rozmowy wyłania się zatem obraz społeczeństwa, które jest koszmarnie pasywne. Czy jest dziś w Polsce tak, jak kiedyś pisał Kisielewski, że „głupia publika łyka i łyka”?
Mamy społeczeństwo bardzo pasywne, tradycyjne i nie republikańskie w sensie identyfikowania się z interesem państwowym. Funkcjonujemy w systemie demokracji proceduralnej, ale nie mamy demokracji uczestniczącej. Brakuje zrozumienia tego, że gdy zaczniemy dbać razem o wspólne dobro – brzmi to bardzo patetycznie, ale trudno to wyrazić inaczej – to będzie nam lepiej.
Wczoraj rozmawiałam z młodymi kobietami w Piotrkowie, te kobiety bez trudu stworzyły listę problemów, z jakimi Polska się boryka, ale kiedy zapytałam, co my jako obywatele możemy zrobić dla rozwiązania tych problemów, pojawiły się odpowiedzi, że albo możemy wyjechać albo możemy nie kraść, ale to ostatnie już nie było takie oczywiste, bo ktoś odpowiedział, że skoro i tak wszyscy kradną, to może jednak nie warto nie kraść. Więc co możemy zrobić?
Możemy np. czekać, aż wzrośnie nam stopa życiowa. Wtedy powinien uaktywni c się w naszej świadomości mechanizm łączący interes wspólny z jednostkowym. W ogóle żyjemy w tej demokracji trochę ponad 20 lat, a przykładowo Szwecja potrzebowała kilkudziesięciu lat, by stać się społeczeństwem obywatelskim, a Finlandia na początku XX wieku była jeszcze społeczeństwem chłopskim.
Czyli rozumiem, że nie ma się co zżymać na pasywną klasę średnią, że się odgradza i posyła swoje dzieci do prywatnych szkół.
To jest całkiem naturalne działanie. W świetle tego, co powiedzieliśmy, posyłanie dzieci do prywatnych szkół, nawet ekskluzywnych, jest zalążkiem samoorganizacji. Równocześnie państwo powinno dbać o podnoszenie poziomu wykształcenia, rozwijać szkolnictwo wyższe i przeznaczać więcej środków na rozwój nauki. W tej chwili udział środków przeznaczonych na naukę jest skandalicznie niski – poniżej 0,5%, i nic nię pod tym względem nie zmienia, podczas gdy w Finlandii wynosi 3%.
Wracając do problemu biedy. Proszę pana profesora o przedstawienie mapy ubóstwa, ale nie geograficznej, lecz strukturalnej. Pan profesor mówi o tych 12%, ale w skrajnym ubóstwie żyje 5-6% społeczeństwa polskiego. Parę lat temu pan profesor pisał, że jeszcze nie mamy ubóstwa dziedziczonego, ale chyba zaczyna się ono pojawiać.
Przynależność do tych 12% mierzy się bardzo prosto, zbyt prosto nawet. Chodzi mianowicie o rodziny, w których dochód na osobę jest dwukrotnie mniejszy niż średnia krajowa, a równocześnie ich członkowie są „wykluczeni”, głównie z rynku pracy – chodzi głównie o długotrwałe bezrobocie. W krajach zachodnich jest to standardowy sposób pomiaru ubóstwa.
Czyli w Korei Północnej, gdzie niemal nie ma zróżnicowania dochodów, nie ma również podklasy?
W PRL-u też nie było.
Czy w takim razie jest to kategoria właściwie opisująca to zjawisko? Wychodzi na to, że dynamiczny rozwój klasy średniej czy też wyższej, wzrost dochodów, powoduje, że automatycznie rośnie podklasa.
Prawie automatycznie rośnie ona w społeczeństwie rynkowym. Jeżeli jest w nim bezrobocie, a więc i wykluczenie, na ogół też długotrwałe, więc musi być podklasa. Stwierdzenie, że podklasy istnieją w społeczeństwach rynkowych, i to w tych najzamożniejszych, było szokiem. Ale – choć tego nie zmierzyłem, nikt tego w Polsce nie zmierzył – tych, którzy dziedziczą ubóstwo, jest mniej niż te 10-12%. Kategoria ludzi dziedziczących biedę w wyniku mechanizmów kulturowych być musi. Jeżeli dziecko widzi ojca siedzącego cały dzień w piżamie, to musi się do tego przyzwyczaić z przekonaniem, że to jest właściwy model życia, niezależnie od tego, że rodzice zniechęcają je do zdobywania wykształcenia, mówiąc, że to i tak niewiele pomoże – to jeden z mechanizmów tworzenia kultury ubóstwa. Akurat u nas w dalszym ciągu się to specjalnie nie zmieniło, chociaż przesuwa się ono ze wsi do miasta. Na początku lat 90. ubóstwo było zlokalizowane bardziej na wsi, głównie w byłych PGR-ach. W tej chwili wykluczenie polegające na dziedziczeniu biedy zlokalizowane jest w miastach. Częściowo wynika to z kurczenia się środowisk chłopskich.
Tworzą się getta?
Ale nie takie, jak w Chicago czy w Detroit. Nie ma slumsów, choć wkrótce się pewnie pojawią. Koleżanki i koledzy, którzy (pod kierunkiem Profesor Warzywody-Kruszyńskiej robią badania nad ubóstwem stwierdzają obecność takich gett w Łodzi. Może w innych miastach też. Ale to jest atrybut społeczeństwa rynkowego, a nie nic nieoczekiwanego ani charakterystycznego dla Polski.
Czy istnieje skuteczny sposób promowania i zachęcania do edukacji, która długofalowo jest jedynym skutecznym sposobem na uniknięcie wykluczenia i wyjście z ubóstwa?
Nie tyle promowanie, co konsekwentna polityka rządu. Udało się to tylko (z tego co wiem) w Szwecji za rządów socjaldemokratycznych i to w ciągu 50 lat. Jest to jedyny kraj, w którym zmniejszył się związek między pochodzeniem społecznym a szansami przechodzenia przez kolejne bariery selekcji w systemie edukacyjnym – szkoły obowiązkowej do ponadobowiązkowej, a następnie ze szkoły średniej do wyższej. Punkty za pochodzenie w PRLu nie zmniejszyły tej zależności i tak jest do teraz. Nierówności edukacyjne i brak zmian w poziomie otwartości są stałymi parametrami we wszystkich społeczeństwach. Natomiast podnoszenie poziomu edukacji w sensie wzrostu odsetka osób np. kończących studia, jest ważne, ponieważ uświadamia obdarza ludzi kapitałem kulturowym, wiedzą i lepszym rozumieniem uwarunkowań spolecznych. Niezależnie od tego, że ludzie po studiach niekoniecznie muszą stać się intelektualistami robić użytek z tej edukacji. Warto podkreślić, że zwiększa się u nas rozbieżność między poziomem wykształcenia a statusem zawodowym. Mówiąc innymi słowy, wyższe wykształcenie coraz mniej daje – co wynika z pewnej inflacji wyższego wykształcenia – chociaż jest to zjawisko cykliczne i zdarza się w każdym społeczeństwie. To może być powodem frustracji ludzi z wyższymi studiami, aczkolwiek w Polsce nie zaczną oni wychodzić na ulicę. Właśnie dlatego, że ich poziom edukacji, mimo braku możliwości jego właściwego „zastosowania” na rynku pracy, uświadamia im, że to nic nie da.
Ja bym chciała, żeby Pokolenie 1200 brutto wyszło na ulice.
Nie potrafię sobie tego wyobrazić w Polsce. Polacy nie są skłonni do mobilizowania się w sprawach tak przyziemnych..