Właściwie żaden odłam islamu nie powstał w wyniku dysput teologicznych – zawsze chodziło o koncepcję władzy, a nie choćby naturę Boga. A zatem, częste ostatnio, określanie pewnych zjawisk w świecie islamu jako „upolitycznienie religii” nie ma najmniejszego sensu – islam nigdy od polityki się nie oderwał, pozostawał zawsze „religią państwa i prawa”.
Czy wszyscy myślimy tak samo? Czy dla wszystkich kultur nasze jakości i kategorie są tym samym co dla nas, świata zachodniego? Często, zazwyczaj pewnie nieświadomie, pozostajemy w zaklętym kręgu naszych pojęć. Wyrazem tego zjawiska jest choćby tytuł niniejszego szkicu, który pewnie nikogo z Czytelników nie zdziwił, a który świadczy o przejmowaniu pewnych kalek myślowych nieświadomie, żeby nie powiedzieć, że czasem bezmyślnie. Przeciwstawione otóż tu zostały pojęcia wywodzące się z całkiem odmiennych podziałów – z jednej strony mamy podział wyznaniowy (myślenie muzułmańskie – a zatem z założenia nacechowane religijnie) – z drugiej zaś mamy „Zachód” – element geograficzno-kulturowego podziału świata. Często także mówimy o dialogu islamu z Zachodem (choć pojawia się również oczywiście także dialog muzułmańsko-chrześcijański, ale już w całkiem odrębnych kategoriach), ale nie przyjdzie nam do głowy dialog chrześcijaństwa z Południem – czy może Wschodem (tu mamy geograficzno-kulturowy problem, póki co chyba nie do przeskoczenia). Pamiętajmy przy tym, że odnosi się to nie tylko do Arabów, których liczba wynosi ok. 200 milionów, lecz do wszystkich wyznawców islamu – a zatem do ok. półtora miliarda ludzi!
Korzenie tego problemu, którego nie zauważamy, ale który stanowi w rzeczywistości sedno wielu nieporozumień i konfliktów ostatnich dziesięcioleci tkwi w odmienności kultury muzułmańskiej, dla której punktem wyjścia i punktem dojścia jest Koran i religia (na islamie się tu koncentruję, ale w większym lub mniejszym stopniu odnosi się to także do innych, dalekich nam cywilizacji). Koran i tradycja Proroka Muhammada, zwana sunną ukształtowały muzułmańskie myślenie o świecie i po dziś dzień nim kierują. Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że dotyczy to nawet tych ludzi, których określilibyśmy jedynie jako „muzułmanów kulturowych”, a zatem takich, którzy wywodząc się ze świata islamu ulegli już silnie westernizacji i sekularyzacji.
Jednym ze specyficznych następstw owego „myślenia Koranem” jest typowy dla islamu brak podziału na sferę sacrum i profanum. Nie chodzi przy tym tak do końca o to, że wszystko w islamie jest „święte” – jest po prostu takie, jakie jest, z uwzględnieniem faktu, że muzułmanie nie oddają „tego, co boskie, Bogu, a co cesarskie, cesarzowi”. Przewrotnie można natomiast powiedzieć, że realizują inne słowa Jezusa: „Bądź wola twoja, jako w niebie, tak i na Ziemi”, na co zwraca uwagę wybitny muzułmański teolog Hossein Seyyed Nasr. Stąd także problemy z „rozdziałem polityki od religii” – islam nigdy nie był apolityczny, ponieważ jego kształtowanie się związane było z powstawaniem państwa arabsko-muzułmańskiego, a wzorem władcy na zawsze pozostanie Prorok, człowiek religii z jednej strony, z drugiej zaś polityk. Warto może dodać, że właściwie żaden odłam islamu nie powstał w wyniku dysput teologicznych – zawsze chodziło o koncepcję władzy, a nie choćby naturę Boga. A zatem, częste ostatnio, określanie pewnych zjawisk w świecie islamu jako „upolitycznienie religii” nie ma najmniejszego sensu – islam nigdy od polityki się nie oderwał, pozostawał zawsze „religią państwa i prawa”, jak zresztą brzmi tytuł jednej z najlepszych, choć niewielkiej książki prof. Józefa Bielawskiego. Islam z polityką nie jest powiązany – bo to, co powiązane, można rozwiązać, ale stopiony, czy też wymieszany jak na przykład woda z sokiem. Kiedy już je pomieszamy, to odzyskanie czystej wody będzie niemożliwe.
Efektem wspomnianego wcześniej imperatywu (który zresztą w nieco innej formie jest oczywiście obecny także w Koranie i wypowiedziach Proroka) i jego urzeczywistnieniem jest prawo muzułmańskie – szariat. Próbując zrozumieć szariat, określamy go właśnie tak, jak powyżej, ale w ten sposób jednocześnie wpadamy w pułapkę przekładu, opisaną wiele wieków temu znanym powiedzonkiem traduttore, traditore, czyli „tłumacz to zdrajca”. W samym bowiem arabskim terminie szariat nie znajdujemy ani słowa „prawo” ani „muzułmańskie” – to po prostu „droga”, etymologicznie nawet „droga do wodopoju”. Jednakże przypisując temu słowu znaczenie „prawa”, jako zanurzeni w kulturze Zachodu, kojarzymy je bezwiednie z „prawem stanowionym”, dodając zaś to tego termin „muzułmański” sugerujemy, ze jest jeszcze jakieś inne, „niemuzułmańskie” – scil. „niereligijne” = świeckie (sfera profanum). W kulturze islamu jest jednak inaczej. Księgi prawa (bo jakże je inaczej nazwać?) obejmują swym zasięgiem zarówno to, co leży na Zachodzie w zakresie jurysdykcji prawa karnego, administracyjnego czy prywatnego, jak i kanonicznego. A w dodatku obejmują także zagadnienia, których żaden kodeks naszego prawa nie obejmuje, traktując je jako sprawy w pełni osobiste, jak choćby kwestie higieny, w islamie powiązane (choć nie tożsame) z problemami czystości rytualnej.
Ponieważ podstawą tego prawa jest Słowo Boże wypowiedziane po arabsku, oraz działalność – z natury rzeczy natchnionego – Proroka Muhammada, jest ono niezmienne. Nie można żadnych jego przepisów usuwać, co najwyżej można je interpretować, co jest zresztą od VII wieku n.e. szeroko czynione. Takich interpretacji dokonywać mogą w pierwszym rzędzie uczeni muzułmańscy, określani jako alimowie, ale ich opinie mają charakter doradczy i muzułmanie traktują je jako wskazówki, ale niekoniecznie jako nakazy. Bezpośrednie nakazy są tylko w Koranie i Tradycji Proroka. Nikt nie może narzucić muzułmaninowi takiego czy innego rozumienia poszczególnych wersetów Koranu – z niewielką tylko przesadą można powiedzieć, że każdy muzułmanin do pewnego stopnia może być interpretatorem świętej Księgi (co w rzeczywistości prowadzi niejednokrotnie do znacznych nadużyć, czego przykładem mogą być niektóre przepisy wprowadzone w afgańskim państwie talibów) a jej znajomość – poprzez lekturę, a przede wszystkim recytację – nigdy w żaden sposób nie była „reglamentowana”. Zresztą któż mógłby to zrobić, skoro nie ma w islamie odpowiadającego katolickiemu papieżowi najwyższego autorytetu religijnego uznawanego przez wszystkich wiernych? Islam jest religia w pełni zdecentralizowaną i każdy muzułmanin – zarówno „zwykły” wierny, jak i wykształcony prawnik – z pełną odpowiedzialnością może wypowiadać się wyłącznie we własnym imieniu, a nie w imieniu wspólnoty, najwyższej instancji prawno-religijnej – instancji tyleż realnej, co wyobrażonej. Trudno bowiem przedstawić sobie, w jaki sposób półtora miliardów ludzi miałoby wyrazić swoje zdanie na dany temat. Niewyobrażalne jest to zresztą także w przypadku, gdyby chodziło o zdanie wszystkich muzułmańskich uczonych teologów i prawników.
Biorąc pod uwagę myślenie ukierunkowane na istnienie (w naszych kategoriach) wyłącznie sacrum, muzułmanie, zgodnie z zasadami Koranu, powinni nawracać na islam wszystkich tych, którzy nie wierzą w Jedynego Boga (a zatem nie dotyczy to wierzących wyznawców judaizmu i chrześcijaństwa). Nasza kultura określa samą siebie w najnowszych czasach jako „postchrześcijańską”, a zatem w rzeczywistości ateistyczną, choć tworzymy sobie inne „bóstwa” i „bożki”, o których żadna ze znanych świętych ksiąg nie wspomina. Wszelkie odniesienia do religii uznawane są w najlepszym razie za wystąpienie przeciwko poprawności politycznej, jeśli nie wprost jako rodzaj zacofania. Muzułmanie nie wstydzą się wierzyć, a sam islam nie wstydzi się swojego konserwatyzmu w wielu sprawach. W ten sposób stajemy się w niektórych, niekoniecznie ortodoksyjnych, interpretacjach muzułmańskich nakazów bezpośrednim celem procesów „misjonarskich”: człowiek niewierzący nie zasłuży na życie wieczne, trzeba więc go skierować na Słuszną Drogę – w takim przypadku choćby i siłą…
Swoistą ciekawostką był fakt, dla mnie, jako aktywnego uczestnika, a nawet, w jakimś, być może minimalnym stopniu, współtwórcy owego „postchrześcijaństwa”, dyskusji w parlamencie tureckim nad włączeniem cudzołóstwa do kodeksu karnego. Cały zachodni świat zapałał oburzeniem. Wtedy spróbowałem pomyśleć o tym „po muzułmańsku”, co czasem, jako badaczowi tamtej kultury, mi się udaje. I doszedłem do wniosku, który wprawił mnie w niejaką konsternację. Otóż świat zachodni broni zdrady małżeńskiej jako „wartości kulturowej i cywilizacyjnej”. Przyznam, że nie było mi do śmiechu, choć, oczywiście, nie wyobrażam sobie takiego zapisu w kodeksie karnym jakiegokolwiek państwa z naszego kręgu kulturowego. Ale cóż to za wartość? Może to faktycznie „zmierzch Zachodu”…? Bo przecież to wartości powinny tworzyć naszą tożsamość, tożsamość, którą tu, w Europie, próbujemy na nowo skonstruować.
Faktyczny schyłek państw narodowych na naszym kontynencie (tak to osobiście w pewnym uproszczeniu postrzegam) i dążenie do określenia się jako „Europejczycy” powoduje, że znajdujemy się jak gdyby w fazie marginalnej swego rodzaju „obrzędu przejścia”. W fazie, w której jesteśmy w największym stopniu narażeni na rozmaite niebezpieczeństwa. I właśnie w tym momencie napotykamy się na silną, świadomą siebie tożsamość muzułmańską – nie narodową, bo z tą akurat Arabowie również mają obecnie problemy – ale opartą na muzułmańskiej ummie, tą, która daje teraz siłę rozmaitym mniejszościom muzułmańskim w Europie, żeby pozostawać sobą i nie poddawać się asymilacji. To wyzwanie dla nas, którego zresztą nikt z premedytacją nam nie rzuca. W tej sytuacji postawił nas po prostu rozwój cywilizacyjny, czy może postęp dziejów. Musimy więc zmierzyć się z tą rzeczywistością. Musimy określonej przez sacrum tożsamości imigrantów z byłych kolonii europejskich przeciwstawić coś więcej, niż wzory konsumpcji. To ostatnie potrafi każdy. Zresztą powierzchownie wzory te przejmowane są zarówno przez wyznawców islamu pozostających w diasporze, jak i tych, którzy żyją w swoich państwach. Ale nie dajmy się zwieść. Oni tak naprawdę pozostali sobą i swoją odrębność pielęgnują. Najnowsze technologie wykorzystują nie po to, żeby przekształcić się w Zachód, lecz po to, żeby bardziej być Arabami lub Turkami, a być może jeszcze bardziej – muzułmanami. Często dzwonkiem w telefonie komórkowym jest muzułmańskie wezwanie na modlitwę. To doskonały przykład powiązania współczesności z tradycją, podobnie jak internetowe czaty prawników muzułmańskich, dających rady na każdą chwilę życia.
Muzułmanie korzystają z naszego dorobku i doświadczeń, my natomiast, przekonani o własnej wszechwładzy i wszechmądrości, nie chcemy skorzystać z przykładów, jakie dają nam muzułmanie. I jednocześnie mówimy o dialogu. Jakakolwiek forma dialogu musi zakładać otwartość na drugiego. A po co dialog, skoro zakładamy konieczność przekonania drugiego do własnych racji, jako jedyny możliwy wynik tego „dialogu”? Mówimy innymi językami (nie tylko w sensie lingwistycznym, to truizm, ale przede wszystkim kulturowym). Aby prowadzić dialog, powinniśmy znaleźć wspólny język. W moim przekonaniu będzie to bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. Ale nawet, żeby żyć obok siebie, musimy próbować się zrozumieć.
W tym szkicu skoncentrowałem się głównie na perspektywie „stąd”. Nie oznacza to, że „oni” rozumieją nas doskonale. Wprost przeciwnie – również myślą o Zachodzie kategoriami własnej kultury. Rozkodowują wysyłane przez nas komunikaty w sobie właściwy sposób, czego dowodem jest choćby arabska recepcja marksizmu i innych zachodnich prądów intelektualnych i filozoficznych. Ich twórcy i wyznawcy mieliby z pewnością duże trudności w rozpoznaniu własnych poglądów u swoich arabskich kontynuatorów i interpretatorów. Najważniejsze jednak, żeby mieć świadomość tego, gdzie MOGĄ tkwić trudności. Bez tej świadomości – po obu stronach – będziemy zdani na wieczny konflikt, nie tylko konflikt wartości, co wobec technologicznych możliwości współczesnego świata byłoby najmniejszym problemem.
?