W sobotę ruszyła akcja „Okupacja Warszawy.” W Krakowie akcja „Okupacja Rynku Głównego” została rozwiązana przez urząd miasta, ale trwa nielegalnie.
Kraków ma 750 tysięcy mieszkańców, ale nie udało się zebrać piętnastu, którzy by zechcieli wyrazić swoje oburzenie sytuacją w mieście. W środę zgromadzenie zostało rozwiązane przez urząd miasta, a w piątek rano policja usunęła z Rynku i przewiozła do komisariatu przy ul. Szerokiej dwie osoby, które od paru dni rozkręcały akcję „Okupacja Rynku Głównego” zachęcając na facebooku do „pomocy w utrzymaniu okupacji”. Namioty rozbite koło pomnika Mickiewicza zostały zabrane, a miasteczko zlikwidowane.
W namiotach pod hasłem „Kraków to nie firma – miasto to my!” odbywały się wykłady nt. rewitalizacji miasta, pokazy filmów o Occupy Wall Street, gra w siatkówkę i w szachy, była gitara i rozmowy.
Postulaty zmierzały do „odzyskania miasta.” Konkretnie chodzi o darmową komunikację miejską, zaprzestanie prywatyzacji majątku miasta, „uspołecznienie polityki mieszkaniowej miasta” czyli o zapewnienie mieszkań przez władze miasta i o zwiększenie ochrony terenów zielonych.
Mimo rozwiązania zgromadzenia akcja trwa, a w piątek późnym popołudniem protestujący wywiesili duży plakat z napisem „W tym miejscu 25 maja 2012 roku został zadany kolejny cios dogorywającej Polskiej demokracji. Nie poddajemy się terrorowi kapitalistycznego totalitaryzmu. Opór Trwa!” (pisownia oryginalna) i odśpiewali Międzynarodówkę.
Siódme: nie kradnij
Okupacje w Krakowie i w Warszawie to kolejne odsłony nowego zjawiska. Kilkanaście dni wcześniej w Warszawie anonimowa grupa ukradła z miejskiego skweru bratki, które rosły ułożone w napis EURO 2012 i rozdawała je pasażerom autobusów. Był to protest przeciwko wydatkom urzędu miasta na organizację EURO 2012 w chwili gdy brakuje pieniędzy na żłobki i przeciwko budowie otwartego niedawno Stadionu Narodowego, która pochłonęła dwa miliardy złotych. Stadion został zbudowany za pieniądze budżetu państwa, a nie miasta, ale to najwyraźniej umknęło organizatorom.
Jeszcze wcześniej grupa działaczy włamała się do nieczynnego baru mlecznego „Prasowy” przy ul. Marszałkowskiej i zajęła go, po czym smażyła naleśniki. Był to protest przeciwko władzom dzielnicy Śródmieście, które rzekomo zamykają bary mleczne. Tak naprawdę ajentka baru postanowiła przejść na emeryturę i zwróciła dzielnicy klucze do lokalu, ale to już protestujący dyplomatycznie przemilczeli.
W marcu toczyły się spory wokół prób usunięcia squattersów nielegalnie zajmujących prywatny, opuszczony budynek przy ul. Elbląskiej w Warszawie (squat Elba) i budynek po byłej przychodni zdrowia przy ul. Skorupki również w Warszawie (squat „Przychodnia). Protestujący wskazywali, że miasto należy do nich oraz że protestują przeciwko bezdusznej i skierowanej na zysk polityce miasta i przeciwko fontannom, które stały się symbolem polityki władz miasta (chodzi o nowo wybudowany przez władze Park Fontann na Podzamczu).
Stare idee, nowe formy
Od paru lat w wielu polskich miastach zdobywają popularność ruchy miejskie, którym udało się rozbudzić debatę o życiu swoich miast. Ale nowością roku 2012 są radykalne postawy i celowe uciekanie się do demonstracyjnie nielegalnych i rozemocjonowanych akcji. Jednak za organizacją tych wydarzeń stoją najczęściej osoby, które nigdy wcześniej nie zajmowały się sprawami miejskimi, ani nie były członkami tych ruchów. Za to są związane ze środowiskami anarchistycznymi i mocno lewicowymi.
Opowiadanie o radykalizacji ruchów miejskich jest więc mocno przesadzone. To nie żadne ruchy miejskie, tylko nasi dobrzy znajomi od ideologii, którzy na fali zainteresowania mieszkańców swoimi miastami postanowili propagować swoje stare idee pod świeżo i atrakcyjnie brzmiącym szyldem ruchów miejskich. Takie udawanie spontanicznych, oddolnych akcji jest mało uczciwe, ale jak widać skuteczne, bo media dają się na to nabierać i robią im darmową reklamę.
Czy jest popyt na radykalizm?
Nowe radykalizmy reklamują się pod hasłem przywrócenia miast ludziom, ale ci ludzie nie wydają się zainteresowani swoimi obrońcami, a nawet nie bardzo rozumieją przed czym mieliby być bronieni. Po kilku miesiącach radykalnych akcji można już stwierdzić, że adresaci mają w nosie swoich samozwańczych obrońców.
Ludzie głosują nogami. W miasteczku namiotowym w Krakowie nie udało się zebrać nawet piętnastu osób, podczas gdy na oprotestowany przez aktywistów Stadion Narodowy przyszło na mecz Polska – Portugalia ponad 58 tysięcy ludzi, a pokazy multimedialne w Parku Fontann obejrzało w 2011 roku ponad pół miliona osób. Brakuje chętnych do kolejnych włamań po naleśniki i ogórkową, a przed modną i drogą knajpą Charlotte przy tej samej ulicy kłębią się takie tłumy, że na zamówienie foie gras i kieliszka merlot trzeba czekać nawet pół godziny, a na miejsce siedzące mogą liczyć tylko szczęśliwcy.
Zamożność społeczeństwa rośnie i problemem zwykłych ludzi jest skąd zdobyć bilety na EURO, mimo że są potwornie drogie, a nie oburzanie się, że EURO jest organizowane. Akcje skierowane przeciwko powszechnie podziwianym stadionom zamiast zwrócić społeczeństwo przeciw stadionowi zwracają je przeciwko organizatorom protestów. Takie akcje widziane oczyma zwykłego człowieka, który nie ma pojęcia o ideologiach ani o teoriach wyczytanych z książek, są najczęściej powodem do postukania się w czoło. Lewicowe i anarchistyczne pohukiwania stają groteskowym dowodem zupełnego oderwania się ich autorów od społeczeństwa, którego chcą bronić.
Umarł Lepper, niech żyje Lepper!
Mniej śmieszny jest za to fakt powrotu do lepperyzacji życia w Polsce. Po paru latach przerwy watażkowie znowu wyruszyli w trasę. Tym razem w roli watażki już nie występuje prostacka gęba, tylko elita. Włamań, okupacji i kradzieży dokonują osoby z wyższym wykształceniem, które zamiast chamskich pogróżek w stylu „już nie będzie Wersalu” używają zagranicznego słownictwa z książek naukowych. Media które dotąd oburzały się na kolejne lepperiady teraz prześcigają się w wyrażaniu poparcia dla nowych lepperiad i pisaniu dla nich kolejnych uzasadnień.
Natomiast co do samych postulatów to można spać spokojnie. Są tak oderwane od życia, przesadne i absurdalne, że wywołują uśmiech politowania, a szkodzą jedynie tym, którzy je głoszą.
Gorszą stroną tych wydarzeń jest chyba naciąganie przepisów w celu usunięcia demonstrantów, którzy nie robili niczego złego oprócz opowiadania głupot. Władze Krakowa powinny jasno wytłumaczyć co konkretnie spowodowało rozbicie miasteczka namiotowego na Rynku.