Trzeci sektor lub – jak kto woli – organizacje pozarządowe to jedna z najdynamiczniej rozwijających się w potransformacyjnej Polsce struktur. Wobec uwiądu sprawczego państwa, obywatele postanowili już we wczesnych latach 90. XX wieku wziąć inicjatywę w swoje ręce i reagować na potrzeby własnych środowisk w dziedzinie (głównie) sportu, turystyki, pomocy społecznej, kultury czy edukacji. W naszym kraju zarejestrowanych jest obecnie ponad 71 tys. stowarzyszeń i 12 tys. fundacji, czyli 83 tys. NGO’sów. Świetnie, tak powinno być. Wszak to namacalny dowód istnienia społeczeństwa obywatelskiego, o wykształcenie się którego wszystkim nam chodziło. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej tej ekspansji organizacji trzeciego sektora, zauważymy, że stały się one swego rodzaju firmami czy instytucjami, gdzie sztandarową misję już dawno zastąpiło inne, znacznie bardziej trywialne pojęcie: grantu lub dotacji, na które kierunkują swą uwagę. Z czego bowiem żyją nasze poza(rzekomo)rządówki? Ano, z państwa. Dotacje budżetowe stanowią gros ich wpływów finansowych, a projekty dawno już przestały być pisane z myślą o zaspokojeniu jakiejś konkretnej potrzeby obywateli, ale jak najlepszym „wcelowaniu” czy utrafieniu w gusta komisji, oceniającej wniosek o udzielenie dotacji. Tak więc od wielu lat obserwujemy systematyczne odejście NGO’sów od samodzielnie inicjowanej działalności pro publico bono. Stają się one małymi (bądź większymi; w zależności od miejsca i problematyki, jaką się zajmują) przedsiębiorstwami, nie nastawionymi wprawdzie bezpośrednio na zysk, ale tworzącymi wygodne, bo oparte w lwiej części na państwowych, nigdy przecież niewysychających źródłach, miejsca pracy.
Oczywiście, byłoby nieuczciwe intelektualnie i krzywdząco upraszczające zrównywanie aktywności i sposobu działania wszystkich poza(rzekomych)rządówek. Nadal można znaleźć organizacje, które najpierw formułują swój projekt, zaspokajający oczekiwania danej grupy społecznej, a dopiero później rozglądają się za metodą jego sfinansowania. (Co ciekawe, samo słowo „projekt” również się już zdewaluowało.) Niestety, w czasach, gdy coraz trudniej jest znaleźć sponsora prywatnego, a indywidualni darczyńcy włączają się albo we wspieranie przedsięwzięć spektakularnych (typu Koncert Charytatywny z udziałem celebrytów), albo małych, lokalnych, niszowych akcji (np. zorganizowanie wieczoru poezji miejscowego twórcy) koniec końców większość wyciąga rękę do państwa. W ten sposób rytm życia NGO’sów zaczyna być wyznaczany przez sporządzanie wniosku o wsparcie, podpisanie umowy, oczekiwanie na środki i rozliczenie, czyli wpadają one w swoisty „grantoholizm”. I tak na naszych oczach powstaje swoisty paradoks: organizacje, będące z zasady, z założenia wręcz immanentnie wpisanego w nazwę (non-governmental organisation) instytucjami niezależnymi od państwa i działającymi w tych obszarach, gdzie ono bądź nie potrafi sobie poradzić z realizacją potrzeb społecznych (m.in. w zakresie opieki nad nieuleczalnie chorymi, gdzie wyręczają je fundacyjne hospicja), bądź świadomie oddało pole (vide organizowanie przez stowarzyszenia imprez kulturalnych) stają się zależne od jego pieniędzy, czyli gubią własną autonomię.
Zjawisko to pogłębiło się na przestrzeni lat i widać już co najmniej trzy niebezpieczeństwa, które za sobą niesie. Pierwsze dotyczy samego państwa i polega z grubsza rzecz ujmując na wyprowadzaniu z niego relatywnie dużych środków, nad którymi traci kontrolę i poprzez które nie jest w stanie prowadzić żadnej świadomej ani skoordynowanej własnej polityki. Zamiast bowiem finansować kolejne przedsięwzięcie o nikłej użyteczności społecznej, państwo mogłoby przeznaczyć pieniądze na sprawniejsze radzenie sobie z oczekiwaniami ludności. Drugie ryzyko kryje się w odniesieniu do trzeciego sektora jako takiego: uzależniając się w zbyt dużym stopniu od pomocy budżetowej, grozi mu całkowite podporządkowanie własnej misji wymogom dysponentów środków, co w praktyce może oznaczać realizowanie gorszych jakościowo czy mniej niezbędnych projektów. Trzeci problem dotyczy równości w dostępie do środków państwowych. W wielu krajach rozwiniętych o pieniądze na realizację usług publicznych mogą się na takich samych zasadach ubiegać i spółki, i NGO’sy. W Polsce te ostatnie mają pozycję uprzywilejowaną, a to nie zawsze odpowiada ich realnej zdolności do lepszego świadczenia danej usługi.
Powody powstania mechanizmu życia poza(rzekomych)rządówek na garnuszku państwa są oczywiste – NGO’sy uważają, że skoro władza jest niewydolna, powinna chociaż wspierać tych, którym chce się i potrafią coś pożytecznego zorganizować, zaś władza oddycha z ulga, widząc, że w łatwy (relatywnie) sposób, czyli udzielając dotacji, może zdjąć z siebie odpowiedzialność za własne zaniechania czy lenistwo w podejmowaniu kluczowych dla komfortu życia obywateli kwestii. Jest więc teoretycznie i wilk syty, i owca cała, ale ta pozorna symbioza powoduje, że zaczyna rosnąć kolejne (po agencjach, funduszach czy innych instytucjach wokóładministracyjnych) „państwo w państwie”. Jego głową są tzw. organizacje pożytku publicznego (OPP), czyli ta część trzeciego sektora, której udało się zdobyć zaszczytny tytuł poza(rzekomo)rządowej „świętej krowy”: na ich rzecz obywatel może przekazać swój 1% podatku, mają pierwszeństwo w występowaniu o dofinansowanie i wiele innych przywilejów. To na ogół organizacje duże, zatrudniające liczną administrację i stanowiące potężną siłę lobbystyczną. Nie przyznanie im pieniędzy na jakikolwiek projekt skutkuje natychmiast awanturą w mediach – ich przedstawiciele uznają to za atak na korzenie społeczeństwa obywatelskiego. Korpusem „państw w państwie” są zaś niezliczone quasi-firmy, które pod płaszczykiem zajmowania się Bardzo Ważnymi Sprawami (gdzie często większość korzyści odnoszą sami działacze danej organizacji, nastawieni na zrobienie kariery w trzecim sektorze) korzystają z ułatwień państwowych, do których należą np. tanie wynajmy lokali czy preferencyjne stawki za wykup ziemi.
Pisząc te słowa słyszę już larum, jakie się podnosi: przecież bez tych ulg czy szczególnych możliwości, my, nieposiadające własnych dochodów, walczące o każdy grosz NGO’sy dawno już zniknęłybyśmy z powierzchni ziemi! Mało tego: uważamy, że wciąż państwo daje nam za mało. A jeszcze w dodatku (to zawsze będzie argument koronny) nie chce nie tylko nas słuchać, ale i z nami rozmawiać. „Nie chodzi o to, by Was nie dotować w określonych sytuacjach” – mogłoby tu odpowiedzieć państwo – „ale byście, tak jak dzieje się to w Stanach Zjednoczonych czy Francji, poszukiwały źródeł finansowania w różnych miejscach, a nie tylko w jednym, tym najbezpieczniejszym. My, jako państwo, nie możemy i nie powinniśmy być gwarantem samego Waszego trwania. Jeśli ludzie będą potrzebowali Waszej działalności, sami znajdą na nią pieniądze.” Przekładając ten fikcyjny dialog na język konkretu można by sformułować następujący ciąg zależności: im mniej pieniędzy wpompuje państwo w organizacje poza(rzekomo)rządowe, tym mniej będzie musiało zabrać obywatelom. Zaś im więcej środków zostanie w kieszeni poszczególnego podatnika, tym większą dajemy mu szansę podjęcia autonomicznej decyzji, na co swoje zasoby chce przeznaczać. Dziś natomiast tego wyboru dokonuje za niego państwo, de facto utrzymując większą część trzeciego sektora, który coraz wyraźniej zmienia kurs, sterując w stronę nowoczesnej, szytej na miarę naszych potrzeb i możliwości new-governmental organization.
Nic w tym dziwnego: polskie organizacje przez kilkanaście lat działania okrzepły, zdobyły doskonałą wiedzę, jak sięgać po rządowe, samorządowe czy unijne pieniądze, nauczyły się reguł swoistej „walki rynkowej” we własnym obrębie, wychodziły sobie ścieżki u decydentów i w mediach, przekonały opinię publiczną o swej niezbędności. Coraz śmielej też pełnią rolę „przeszkadzajek”, specyficznego wuwuzele w odniesieniu do poczynań władzy. Wyrastając z nomen omen słusznego poczucia, że bez ich aktywności państwo nie da rady efektywnie funkcjonować, pasowały się dość samozwańczo na jedyną – obok mediów – uprawnioną siłę, zdolną do powstrzymywania niewłaściwych działań rządu (dobrym przykładem będą tu liczne protesty organizacji ekologicznych) czy po prostu zastępowania ich. Ten kij ma dwa końce: owszem, na pewno bez wielu NGO’sów nie wyobrażamy sobie w ogóle życia (wszelkiej maści fundacje do walki z…), a wiele z nich rzeczywiście realizuje istotne społecznie cele, ale zarazem trudno oprzeć się wrażeniu, że zbudowały one w oparciu o publiczne pieniądze małe kondominia.
Jak z tego wybrnąć, nie wylewając dziecka z kąpielą, tj. nie szkodząc idei i nie uniemożliwiając trzeciemu sektorowi realizacji ambitnych (np. kulturalnie) projektów? Jak z tego wybrnąć, aby NGO’sy nie były „pozarządowe” li tylko z nazwy? Dobrym wyjściem byłoby uszczelnienie dystrybucji pomocy rządowej, wyrównanie szans podmiotów, które o nią się ubiegają (danie tej możliwości także firmom) czy wprowadzenie odpisu od podatku dla osób chcących wesprzeć trzeci sektor. Albo… pójście na całość i sformułowanie radykalnej tezy, że władze publiczne powinny po prostu zamawiać usługi publiczne w trybie prawa zamówień, do których to przetargów mogłyby startować NGO’sy. Dotacje uległyby wtedy likwidacji, a państwo zachęcałoby poprzez korzystniejsze przepisy podatkowe do działalności dobroczynnej.
Jedno jest pewne: bez zmiany dotychczasowej strategii istnienie new-governmental organization stanie się w Polsce normą.