Ostatnio w gazetach zaliczanych do tzw. dzienników opinii przeczytałem parokrotnie tytuł: „Koniec państwa dobrobytu„. Uważam tego rodzaju straszenie za połączenie nieznajomości tematu ze szkodliwym społecznie sensacjonalizmem. Zacznę od ignorancji.
Otóż termin państwo dobrobytu jest niewłaściwym tłumaczeniem terminu welfare state, który oznacza p a ń s t w o o p i e k u ń c z e, czyli szczególny twór, powstały po II wojnie światowej na Zachodzie (zwłaszcza w Europie Zachodniej). Dobrobyt Zachodu, rozumianego jako system ekonomiczny sprzyjający tworzeniu bogactwa, rósł przez około 1000 lat, najpierw wolniej w warunkach tzw, kapitalizmu kupieckiego, później znacznie szybciej, w warunkach kapitalizmu przemysłowego. Zamożność Zachodu już przed II wojną światową była kilkanaście razy wyższa niż reszty świata.
Welfare state było zaś narzuconym temuż kapitalizmowi haraczem na rzecz mniej zamożnych, których poziom życia też rósł szybko uprzednio, ale socjaldemokratyczne elity uznały, iż jeszcze za wolno. W rezultacie nie tylko wprowadzono redystrybucję dochodów i majątków, ale jeszcze oderwano ją od jakichkolwiek związków ze staraniami własnymi obdarowywanych rozmaitymi świadczeniami.
Wydatki publiczne, zwane w skrócie „socjalem”, rosły od lat 50. nieprzerwanie do lat 80., a w poprzedniej dekadzie – po okresie spowolnienia lub nawet niewielkiego ograniczenia – zaczęły rosnąć z powrotem. To, co obserwowaliśmy na Zachodzie miało po dziesięcioleciach doświadczeń więcej wspólnego z komunistycznym „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy” niż z troską o ubogich, czy ludzi z różnych powodów nie radzących sobie w codziennym życiu.
Nic dziwnego, że obserwując pierwsze przejawy demoralizacji „socjalem”, Ludwig Erhard, ojciec niemieckiego cudu gospodarczego lat 50. XXw., pisał dekadę później – co cytowałem niedawno – o „życiu z ręką w kieszeni sąsiada„. I jak mogło być inaczej, kiedy „socjal” zlikwidował tam większość bodźców do tego, by więcej pracować, zarabiać, oszczędzać i inwestować. Np. różnice poziomu płac robotnika niewykwalifikowanego i przyuczonego (średnio kwalifikowanego) wynoszą tam ok. 3%. Z drugiej strony zaś 75% podatku dochodowego płaci tam 25% pracujących. Nic dziwnego, że w wielu krajach Zachodu narastało niezadowolenie. Nawet w Szwecji, wybory ponownie wygrała koalicja liberalno-konserwatywna, która już zmniejszyła udział wydatków publicznych w PKB i zapowiada dalsze oszczędności.
To, co obserwujemy w Niemczech, Szwecji i kilku innych krajów zachodnioeuropejskich, to nie odwrót od państwa dobrobytu, czyli od kapitalistycznej gospodarki rynkowej, lecz reformy nawet nie likwidujące, lecz tylko ograniczające życie z ręką w kieszeni sąsiada. Jeśli cięcia wydatków publicznych, na biurokrację i „socjal” o 10-15% PKB powiodą się, to dobrobyt zacznie rosnąć z samego faktu, że gospodarka nieobarczona takim garbem zacznie ponownie rosnąć szybciej. I skorzystają na tym wszyscy, choć nie wszyscy jednakowo, co autor felietonu uważa akurat za uzasadnione i sprawiedliwe (choć będą tacy, którzy wolą, by było gorzej, czyli mniej wzrostu gospodarczego i dobrobytu, byle tylko było bardziej równo).
Jeżeli nasze media będą dalej ględzić w mowie i w piśmie o „końcu państwa dobrobytu”, to odstraszą obywateli – a w efekcie i polityków – od jakichkolwiek zmian. A zmiany opisane wyżej przynieść mogą efekty zdecydowanie korzystne, podobnie jak przyniosła je postkomunistyczna transformacja.