Potrzeba było zjazdu w sondażach o kilkanaście procent i spadku Ryszarda Petru z podium w rankingach zaufania na podium w rankingach nieufności, żebyśmy dorobili się w Polsce partii, która gotowa jest wyjść do Polaków z liberalnymi postulatami. Oczywiście żaden z członków Nowoczesnej tego nie przyzna – oni są konsekwentni i zawsze tacy byli, ale różnica z retoryką sprzed kryzysu jest bardzo widoczna. Od nowej wersji Platformy – oferty dla każdego, tyle że nie skażonej ośmioma latami rządów – do partii liberalnej, obliczonej na 8-12 % poparcia, która trafia w nerw tego co istotne dla wielkomiejskiej klasy średniej.
Kiedy czytam teksty wystąpień liderów na ostatniej konwencji: rozdział Kościoła od państwa, związki partnerskie, prawa kobiet, odpowiedzialność finansowa (dobrze opakowany pomysł Aktywnej Rodziny) myślę sobie – nareszcie. Dlaczego ci, którzy chcą zdobyć głosy nowoczesnych Polaków muszą robić to w tak archaiczny sposób, przekonując, że istnieje „większe zło” i nie ma wyboru, że trzeba być równie konserwatywnym i rozdawniczym jak PiS, tylko bez szaleństw? Polska polityka ściga się o niezdecydowanego wyborcę, olewając wszystkich, którzy mają dość obyczajowego zaścianka, zaglądania Kościoła pod kołdrę i do kieszeni, zadłużania naszych dzieci i wnuków na poczet kupowania głosów tu i teraz. Bo oni i tak wybiorą anty-PiS, a ten, jak samochód Forda, jest dostępny w każdym dowolnym kolorze, o ile jest to kolor czarny.
Już nie muszą. A raczej nie musieliby gdyby nie moment, jak wiadomo timing is everything. Kiedy Nowoczesna brylowała na salonach jako nowa fajna siła z pozytywną energią, a media pełne były zachwytów nad jej posłankami albo nawet kiedy była to partia na dorobku, ale z nieoczekiwanym sukcesem jakim było wejście do sejmu, kiedy każdy zastanawiał się na co ich naprawdę stać, wówczas praktycznie każdy z postulatów N. odpalony w dobrym momencie powinien trafić na czołówki – przez swoją unikalność w warunkach polityki braku odwagi i zakłamania, konformizmu, niechęci do walki o wartości i oddawania pola ideowego skrajnej prawicy i radykalizującej się lewicy. Dziś wygląda to jak klasyczny rebranding w obliczu bankructwa – zwłaszcza, że lider partii nie jest wiarygodny w postulatach światopoglądowych, skutecznie firmując inicjatywę, która starała się w swoim wizerunku odżegnywać.
Gdyby Nowoczesna od początku prezentowała się jako partia konsekwentnie liberalna nie wpadłaby w problemy pod tytułem „jak odróżnić się od PO”, nie byłaby zagrożona transferami wyczuwających zmianę koniunktury działaczy – różnica między partiami byłaby wyrazista, ludzie bez poglądów, zainteresowani wyłącznie zaistnieniem w polityce nie znaleźliby się w takim projekcie. Nowoczesna mogłaby skutecznie przejąć jedyne nośne postulaty lewicy związane ze liberalizmem światpoglądowym i integracją europejską, zamykając drogę przed konkurencją i tworząc inicjatywę komplementarną, a nie konkurencyjną wobec o wiele od siebie silniejszej Platformy. PO trafiałaby wówczas do Polski powiatowej, w wieku przedemerytalnym, Nowoczesna do wykształconych trzydziesto i czterdziestolatków, lewica tkwiłaby bezpiecznie w okopach Razem i wspomnień Włodzimierza Czarzastego.
Szansa przez Nowoczesną pojawiła się ponieważ Platforma nie jest w stanie z przyczyn strukturalnych do określenia się w jakiejkolwiek istotnej sprawie, wliczając kwestie strategiczne, takie jak dalsze zadłużanie obywateli pomimo nadchodzącego kryzysu demograficznego czy dotrzymanie unijnych zobowiązań rządu Ewy Kopacz w sprawie uchodźców. Argument wymuszający wyborczą koalicję, która dla partii Petru będzie oznaczać utratę samodzielności i potencjalne wchłonięcie, łatwo zbić, kiedy poparcie oscyluje w granicach 10% (wówczas liczba mandatów jest proporcjonalna do liczby głosów), a jedna lista opozycji oznacza, że przeciwnicy PiS, którzy nie kochają PO mogą zostać w domu, pomimo wszystkich zaklęć starszego pokolenia publicystów ostrzegających przed faszyzmem.
Konwencja może być punktem zwrotnym dla członków partii, pokazując kierunek, w którym będzie ona podążać – co może oznaczać na krótką metę kolejne rozstania (na Torwarze dwa lata temu grano na inną melodię), ale pozwoli też wyjść z emocjonalnego dołka w jakim znajduje się inicjatywa Petru od blisko pół roku. Jeśli nastąpi wewnętrzna mobilizacja i konsekwencja w prezentacji programowych inicjatyw wówczas nagrodą będzie odzyskanie zaufania wyborców liberalnego centrum. Pytanie kluczowe to czy sam sam lider będzie w stanie to zaufanie odzyskać, bo w warunkach demokracji medialnej kolektywne kierownictwo sprawdza się średnio, a z kolei sukcesja (o której mówił w wywiadzie dla „Wprost”) w warunkach polskich odbywa się niemal wyłącznie w ramach wyborczej porażki, a i to nie zawsze. Jeśli nie, wówczas wybory samorządowe mogą być jego ostatnimi w roli lidera alternatywy dla PO, bo w blokach startowych stoi jedyny polityczny celebryta w Polsce Robert Biedroń, który szturmem może zdobyć serca wyborców klasy średniej.