Nasza dyskusja na temat szkolnictwa wyższego staje się z dnia na dzień bardziej absurdalna, odległa od realnego świata, nie mówiąc już o problemach, których przecież powinna dotyczyć. Ze zdumieniem i rozbawieniem wysłuchałem prof. Kuźniara (doradcę Prezydenta skądinąd), który stwierdził, iż jest rzeczą oczywistą niski poziom studiów i absolwentów w prywatnych uczelniach, bo … te pracują przecież dla zysku, a nie po to, by nauczyć tego, co trzeba. Otóż produktem uczelni jest dobrze przygotowany w wybranym przez siebie zawodzie student tak, jak produktem w biznesie IT jest dobrze zrobiony program, a produktem w fabryce maszyn rolniczych jest dobrze wykonany traktor. Czyżby zdaniem prof. Kuźniara należało w szkolnictwie wyższym, informatyce, czy przemyśle maszynowym wzorować się np. na Białorusi, gdzie wszystkie te dziedziny są państwowe?
Oczywiście, należy szukać odpowiedzi na pytanie dlaczego absolwenci są często słabo przygotowani, ale musi się to dokonywać z pewnym sensem. Niektórym dyskutantom udaje się nawet jednym tchem skrytykować stan obecny za to, że studenci nie są dobrze przygotowani do zawodu, jak i za to, że „studia to nie fabryka”. I powinny one stać się miejscem poszerzania horyzontów intelektualnych, nie zaś fabryką absolwentów. Każdą z tych tez da się jakoś obronić; obu jednocześnie na pewno nie!
Zacznę od słabego przygotowania zawodowego i niedopasowania podaży absolwentów do potrzeb gospodarki. Odpowiedzi są tutaj dwie. Pierwsza, to różne cele studiujących. Niestety, tylko część poszukuje wiedzy – druga część poszukuje papierka. I dopóki nie przekonają się, że tylko z papierkiem daleko w życiu zawodowym nie zajdą, popyt na papierek (z prywatnej, czy państwowej uczelni) będzie istnieć. Zmian dokona z czasem samo życie.
Druga odpowiedź jest znacznie bardziej skomplikowana i mało dostrzegalna. W świecie zachodnim, którego jesteśmy częścią, dokonała się w ciągu kilku dziesięcioleci zmiana celu studiów. Używając terminologii ekonomicznej, studia z dobra inwestycyjnego stały się dobrem konsumpcyjnym. Dla większości studiujących ważniejsze stało się „fajne studiowanie” i atrakcyjna problematyka. Używam tu często przykładu stosunków międzynarodowych. Dla takich studentów fajniej jest dyskutować np. o polityce amerykańskiej na Bliskim Wschodzie niż zdobywać tajniki wiedzy inżynierskiej i dyskutować np. o sprężystości czy plastyczności materiałów.
Takie „konsumpcyjne” podejście do studiów ma jednak bardzo poważne konsekwencje. Tłumy studentów na kierunku stosunki międzynarodowe i wielu podobnych muszą mieć świadomość, że – być może – te studia poszerzają ich intelektualne horyzonty i dają też pewną wiedzę. Ale na pewno stwarzają niewielkie prawdopodobieństwo otrzymania dobrze płatnej pracy związanej z kierunkiem studiów (ilu absolwentów wchłonie rocznie Ministerstwo Spraw Zagranicznych i parę innych instytucji?).
Nie ulega wątpliwości, że po trudniejszych studiach, np. inżynierskich, szanse na dobrze płatna pracę w wyuczonym zawodzie są nieporównanie większe. Te studia bowiem są ciągle jeszcze dobrem inwestycyjnym. Trzeba jednak upowszechniać wiedzę o tych różnicach. Nie jesteśmy zapewne w stanie odwrócić trendu cywilizacyjnego. Możemy jednak uświadamiać jego istnienie młodym ludziom, wpływając w jakimś stopniu na ich decyzje. Również na ich decyzje wpływać powinny silne bodźce do studiowania na kierunkach matematyczno-przyrodniczych i technicznych.
Także bodźce stwarzane przez państwo. Dobrze zaprojektowany system stypendiów na pewno więcej pomoże niż biurokratyczne interwencje ministerialne w postaci poleceń (czy wręcz nakazów!), jakich domagał się w wywiadzie z panią minister Kudrycką wielce niemądry dziennikarz radia TOK FM. Tak więc, zacząłem od tego, co parę lat temu wybitny publicysta Financial Times, Samuel Brittan, określił mianem „przygnębiającego powrotu państwochwalstwa” i skończyłem na krytyce takiego „państwochwalskiego” myślenia…