Nie ma szerokiego wsparcia nauki dla poglądu o wpływie człowieka na globalne ocieplenie
Ponieważ w sprawie globalnego ocieplenia i roli człowieka w tymże zjawisku napisano tak wiele nieprawdziwych opinii, proces „odkłamywania” tego zagadnienia zacznę od odkłamania rzekomo naukowego konsensusu wokół tego, czy globalne ocieplenie rzeczywiście jest „zawinione” działalnością gospodarczą człowieka. Propaganda ekopolityczna (prowadzona przez ekologów, żądnych sensacji żurnalistów i polityków, którzy chcą, dzięki „walce z globalnym ociepleniem”, zająć poczesne miejsce w panteonie zbawców ludzkości) przedstawia kwestię wpływu człowieka jako przesądzoną przez naukę. Pomysł jest prosty: przekonać społeczeństwa, że tylko jakieś naukowe niedobitki, niedowiarki i ludzie niechętni ekologii starają się podważyć ponoć znakomicie udokumentowaną licznymi badaniami teorię o wpływie CO2 wytwarzanego przez człowieka.
Prawda jest akurat odwrotna. W 1992 roku, przed pierwszą z serii ekopolitycznych konferencji sponsorowanych przez ONZ w Rio de Janeiro, wystosowany został tzw. Apel Heidelberski, który podpisało około 4 tys. wybitnych uczonych, w tym kilkudziesięciu laureatów Nagrody Nobla różnych specjalności.
Apel ten, wielce umiarkowany w swoim tonie, zwracał się do społeczności międzynarodowej o ostrożność w działaniu. „Jesteśmy zaniepokojeni pojawieniem się irracjonalnej ideologii, która sprzeciwia się postępowi oraz hamuje rozwój ekonomiczny i społeczny. Jesteśmy zdania, że nie istnieje, tak idealizowany przez organizacje ekologiczne. (.) W pełni popieramy cele naukowej ekologii w świecie, którego zasoby wymagają inwentaryzacji, monitorowania i zachowania dla przyszłości. Domagamy się jednak, żeby [owe działania – J.W.] były oparte na podstawach naukowych, a nie na irracjonalnych przekonaniach. (.) Do władz odpowiedzialnych za przyszłość naszej planety kierujemy ostrzeżenie przed decyzjami, za którymi stoją pseudonaukowe argumenty albo fałszywe lub nieistotne informacje.” [tłum. polskie za: Mastalerz, 2005, s.149-150].
Jak widać, status naukowy poglądów o działalności człowieka jako przyczyny globalnego ocieplenia nie został oceniony wysoko przez kwiat nauki światowej! Warto też dodać, że apel z Heidelbergu nie został nawet odczytany, nie mówiąc już o przedyskutowaniu, podczas konferencji w Rio, co dobrze odzwierciedla ekopolityczny, a nie naukowy charakter tego konwentyklu.
W ślad za tym apelem nastąpiły w latach 1992-98 kolejne protesty i apele. Już w lutym 1992 roku liczne grono uczonych, specjalizujących się w badaniach atmosfery i klimatu, stwierdziło, że inicjatywy polityczne w tej sprawie biorą się z „wysoce niepewnych teorii naukowych”. Zwrócili oni uwagę na rozbieżne nawet wśród klimatologów poglądy na temat przyczyn ocieplenia i stwierdzili, że „przewidywań przyszłego ocieplenia nie można budować na teoretycznych modelach klimatu, a jednak tylko na takich modelach oparte są obecne przewidywania” [Mastalerz, 2005, s.147]. Po tej inicjatywie nastąpiła kolejna wielce krytyczna Deklaracja Lipska w sprawie globalnej zmiany klimatu, a po niej Petycja Oregońska, której inicjatorem był prof. Seitz, były prezes Amerykańskiej Akademii Nauk (klimatolog i były członek osławionej IPCC, oenzetowskiej komisji do spraw zmian klimatycznych), który wystąpił z niej w proteście przeciwko brakowi rzetelności naukowej w jej działaniach. Do dziś Petycję podpisało kilkadziesiąt tysięcy uczonych amerykańskich i innych narodowości.
Jak widać z powyższego, teoria o ludzkim pochodzeniu globalnego ocieplenia ma wprawdzie silne wsparcie propagandowe i polityczne (politycy w swej arogancji stwierdzają to bowiem w licznych deklaracjach, nie mając ku temu dostatecznych podstaw), ale nie ma szerokiego wsparcia świata nauki. Wytwarzanie aury takiego wsparcia dla tej teorii jest częścią kampanii propagandowej, prowadzonej w myśl dobrze znanej zasady: „kłamcie, kłamcie – zawsze coś z tego zostaje”. I rzeczywiście.
„Ekowojownicy” odkrywają (kolejne) karty
Do niedawna homeryckie boje ekologów, żurnalistów i w końcu – niestety! – przekonanych polityków toczyły się wokół przejścia ludzkości na paliwa inne niż kopalne, gdyż to one, włącznie z paliwami używanymi w pojazdach drogowych, są ponoć winne globalnemu ociepleniu. Stąd wzięły się nieszczęsne ustalenia z Kyoto, które nie zmieniały nic w skali emisji CO2, bowiem (niezwykle kosztowna – o czym niżej) wstrzemięźliwość Zachodu miała być zastąpiona silnym wzrostem CO2 w krajach słabiej rozwiniętych, poczynając od Chin, które ani myślały o przyłączeniu się do fanaberii Zachodu w tej sprawie.
Stany Zjednoczone najpierw odrzuciły ustalenia z Kyoto, ale pod nową administracją, która najwyraźniej kocha wszystkie formy majstrowania nie tylko przy gospodarce, ale i przy innych fundamentach naszej zachodniej cywilizacji, gotowość zaakceptowania kosztownych nonsensów jest ogromna. Kosztownych, gdyż według wyliczeń think tanku Heritage Foundation nowy podatek („carbon tax”) podniósłby koszty wytwarzania energii elektrycznej w USA o 90 proc., a gazu ziemnego o 58 proc. Nonsensów, gdyż mimo zaklinania rzeczywistości przez zelotów „ekorozwoju”, tzw. paliwa odnawialne stanowią od początku (czyli od lat 70.) margines zaopatrzenia świata w energię ze względu na bardzo wysokie koszty jej wytwarzania.
Cały rozwój energetyki wiatrowej, słonecznej, fal morskich, geotermii i biopaliw trzyma się tylko na potężnych subsydiach. Nie przypadkiem były aktywista Greenpeace, statystyk z wykształcenia, Bjoern Lomborg, ostrzegł niedawno przed „kompleksem ekologiczno-przemysłowym”. Rośnie bowiem grono firm, które zwęszywszy pewny, bo subsydiowany, biznes tworzą teraz rozmaite lobby domagające się dalszego wzrostu subsydiowanej przez podatników, lecz dla nich wielce zyskownej, produkcji.
Do jakich perturbacji, poza gigantycznym wzrostem kosztów używanej przez ludzkość energii, może doprowadzić majsterkowanie ekonomicznych analfabetów przy fundamentach naszej cywilizacji, pokazuje niedawne doświadczenie ze zwiększaniem roli biopaliw w USA. Zwiększenie udziału biopaliw w globalnym zużyciu paliw płynnych przez Amerykanów z 1 proc. do ponad 2 proc. zaowocowało potrojeniem ceny kukurydzy na rynku amerykańskim, a ze względu na udział USA w światowej produkcji kukurydzy – także na rynku światowym. To z kolei doprowadziło do silnego wzrostu światowych cen zbóż i ryżu. Wzrost cen podstawowych produktów żywnościowych ostro zwiększył z kolei koszty utrzymania najbiedniejszego miliarda mieszkańców naszej planety, żyjących za jednego dolara dziennie. W wielu miejscach wybuchły zamieszki głodowe.
To jednak dotyczy biednych, więc ludność świata zachodniego dotknięta zostanie „tylko” wzrostem kosztów i cen energii. Zobaczymy, jak podatnicy na Zachodzie zniosą zmiany wymuszane przez polityków, szukających dla siebie laurów zbawców ludzkości. Politycy może już osiedliby na tych pożądanych laurach (z wyjątkiem nielicznych nawiedzonych w rodzaju Ala Gore’a), ale nie rozumieją niestety, że są tylko durnymi „towarzyszami podróży” w drodze do nowej ekologicznej utopii. Ekologowie – czy też, jak się ich czasami nazywa, „ekowojownicy” – nienawidzą zachodniej cywilizacji wolności, prywatnej własności i kapitalistycznej gospodarki opartej na przemysłowej wytwórczości. I dla nich podrożenie kosztów energii jest tylko etapem na drodze podważenia działalności przemysłowej: hutniczej, chemicznej, ba, nawet racjonalnej gospodarki hodowlanej.
Niedawno ekolodzy odkryli kolejne karty stwierdzając, że paliwa to pestka, zwierzęta hodowlane uwalniają więcej gazów cieplarnianych niż spalane paliwa. No i kluby ekologów organizują spotkania pod hasłem zmniejszenia spożycia mięsa w celu „ocalenia naszej planety”. Ciekaw jestem, czy to też strawią politycy, którzy może pocieszają się, że kto inny (czyli podatnicy) zapłaci za droższą energię, ale za obiad czy kolację z kawałkiem schabowego czy befsztyka zapłacić muszą sami. Przynajmniej od czasu do czasu, gdy nie wystarczy już funduszu reprezentacyjnego.
Można spodziewać się, że ekowojownicy znajdą naiwnych, którzy wesprą każdą bzdurną i szkodliwą akcję, jeśli uwierzą w ową bzdurę. Tak bywało z „pożytecznymi idiotami” z ruchów pacyfistycznych, stymulowanymi do demonstracji w sprawie jednostronnego rozbrojenia się Zachodu bezpośrednio z sowieckich ambasad. Tak zresztą już się dzieje. Wróciłem niedawno z Londynu, gdzie wyczytałem, że emerytowany – lecz ciągle jeszcze marketingowo „na topie” – wyjec młodzieżowy wezwał do „bezmięsnych poniedziałków”. Wraca stare: w komunizmie też mieliśmy bezmięsne poniedziałki!
Logika konsekwencji dla naszej cywilizacji
Nawiedzeni ekolodzy mają swoje momenty szczerości. I to na tyle liczne, że ich intencje dla tych, którzy chcą się zainteresować sprawą, nie budzą wątpliwości. Wspomniałem o nienawiści do zachodniej cywilizacji wolności, w ramach której powstała działalność przemysłowa. Ograniczę się tylko do jednego cytatu z przemówienia Maurice Strong’a, sekretarza generalnego osławionego Szczytu Ziemi w Rio w 1992 r.: „Czyż jedyną nadzieją naszej planety nie jest załamanie cywilizacji przemysłowej? Czy nie jest naszym obowiązkiem spowodowanie takiego załamania?” [tłum. polskie za Mastalerz, 2005, s.20].
Czytając rozmaite wynurzenia (aż ciśnie się inne słowo!) różnych ekowojowników można zauważyć, że ich celem jest „zaoranie” świata uprzemysłowionego, a jak widać z ostatnich enuncjacji, także likwidacja hodowli i powrót do gospodarki pierwotnej. Ich ideał to chyba coś w rodzaju wizji angielskiego pisarza D.H.Lawrence’a, który – cytuję z pamięci – pisał o wspaniałym świecie, w którym od krańca do krańca widać tylko trawę i samotnego zająca siedzącego gdzieś na horyzoncie. Jak widać, zielone zajączki (w głowie), to nie tylko specjalność współczesnych.
Spróbujmy odpowiedzieć sobie jednak na pytanie, jakie są dla ludzkości konsekwencje wizji powrotu do gospodarki sielskio-anielskiej, choć pozbawionej malowniczych widoków pasących się na łąkach stad krów czy owiec. Noblista Friedrich von Hayek zwracał uwagę zwolenników rozwiązań kolektywistycznych w gospodarce, że oczywiście kolektywizm da się (siłą!) wprowadzić w skali globalnej. Tyle że ze względu na ekonomiczną nieefektywność tego systemu, nastąpi załamanie cywilizacyjne, gdyż taki niewydolny system nie jest w stanie utrzymać na naszej planecie tylu ludzi, ilu ich jest dziś (a było ich o parę miliardów mniej niż obecnie!). Nie mówiąc już o tym, że nie utrzyma ich nawet na takim poziomie zamożności, jaki istniał w latach 80., gdy Hayek rozważał te problemy.
Kolektywistyczny komunizm nie chciał likwidować przemysłu, tylko był skrajnie nieefektywny. Ekowojownicy idą dalej. Tyle że wizja rolnictwa utrzymującego się bez wsparcia przemysłu (np. nawozami czy środkami ochrony roślin), obecnych 6-7 miliardów ludzi – nawet na najniższym poziomie zamożności, zapewniającym jedynie przetrwanie – jest wizją skrajnie nierealistyczną. Wystarczy zajrzeć do prac historyków gospodarki i popatrzeć, ilu ludzi zamieszkiwało naszą planetę w erze przedprzemysłowej. Gdyby nawiedzonym ekologom, dzięki wsparciu wiecznie straszonych polityków, udało się środkami „miękkiego totalitaryzmu” wywołać załamanie światowego przemysłu, oznaczałoby to śmierć miliardów ludzi!
Rozbrajanie ludzkości w obliczu możliwych problemów
Gdybyśmy więc potraktowali poważnie wpływ człowieka na ziemskie ocieplenie, to właściwie moglibyśmy pożegnać się z cywilizacją jaką znamy. Ocalić mogliśmy mniej niż 1/10 stanu ludzkości, która poziomem zamożności zmuszona zostałaby do powrotu do stanu barbarzyństwa, o ile w ogóle potrafiłaby odnaleźć się po traumatycznych przeżyciach epoki przejściowej. Bowiem pandemia, która w XIV wieku zredukowała ludzkość o 1/4-1/3, byłaby niewartym wspomnienia incydentem w porównaniu z tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby rojenia ekologów stały się rzeczywistością.
Tak jednak być nie musi. Po pierwsze, rozszerza się – od początku bardzo liczne! – grono uczonych różnych specjalności, którzy odrzucają na podstawie badań naukowych hipotezę o ludzkiej działalności jako przyczynie ocieplenia. Zwraca się uwagę na coraz liczniejsze dowody, że wzrost CO2 w powietrzu jest niezależny od ludzkiej działalności. W historii naszego globu mieliśmy okresy wyższego poziomu CO2 nie tylko w erze przedprzemysłowej, ale także przed pojawieniem się człowieka (nawet do dziesięciu razy wyższe) i to, co ważniejsze, w okresach zlodowaceń, a nie ociepleń [patrz podsumowania w Jaworowski, 2008, i Mastalerz, 2009, w druku].
Po drugie, obserwuje się regularne, naprzemienne okresy oziębienia i ocieplenia, w których temperatury zmieniają się w granicach 1-3 proc. w skali całego okresu. Poprzednie ocieplenie miało miejsce z grubsza w latach 1000-1300. Polska byłą wówczas krajem winorośli, a tym, którzy histeryzują, iż topnieją lody na Grenlandii, proponuję zastanowić się nad etymologią nazwy Grenlandia. Bowiem Grenlandią, czyli „Zieloną Ziemią” nazwali wyspę Wikingowie, którzy założyli tam swoją, funkcjonującą kilkaset lat, kolonię. Nie przetrwała ona jednak małej epoki lodowej, która nastąpiła po poprzednim ociepleniu. Od paru stuleci jesteśmy w kolejnej fazie ocieplenia. W XX wieku wzrost temperatury wyniósł 0,74 proc. stopni C. Według niektórych badań, ta kolejna faza ocieplenia ma się już zresztą ku końcowi.
Po trzecie, krytyka modelowania matematycznego klimatu, którego wyniki podkręcane są następnie propagandowo przez grupę naukowców kierujących wielce kontrowersyjną Międzyrządową Komisją ONZ d/s Zmian Klimatycznych (IPCC) zatacza coraz szersze kręgi. Ostatnio, na kolejnym spędzie na wyspie Bali w 2007 roku, 91 członków tej komisji wymusiło zaprezentowanie ich odrębnego zdania, w którym stwierdzili expressis verbis, że „(.) czołowi uczeni, a wśród nich wybitni przedstawiciele IPCC, przyznają, że obecnie komputery nie potrafią przewidywać klimatu [tłum. za Mastalerz, 2009]”. Poza tym pamiętajmy – jak to podkreśla prof. Jaworowski [2008] – że modele „nie są niczym innym jak zmatematyzowaną opinią ich twórców”, w tym przypadku nt. funkcjonowania klimatu.
Wracam w zakończeniu do odrębnego stanowiska grupy klimatologów, dla którego – jak podkreślałem – jest coraz więcej argumentów z różnych dziedzin nauki, odrzucających hipotezę o człowieku i jego cywilizacji, jako przyczynie globalnego ocieplenia. Otóż uczeni ci, podobnie jak owe 4 tys. uczonych, którzy podpisali Apel Heidelberski, stwierdzają wyraźnie: źle się bawicie! W przyszłych wiekach mogą nastąpić tak ocieplenia, jak i ochłodzenia klimatu. „Jest rzeczą prawdopodobną, że obecne podejście (.) do redukcji dwutlenku węgla opóźni rozwój i dlatego nie zmniejszy ludzkich cierpień w razie zmiany klimatu, a raczej je zwiększy” [źródło jak wyżej].
Innymi słowy, powstrzymanie zmian klimatu nie jest możliwe. Natomiast forsowanie coraz bardziej wątpliwych naukowo pomysłów w imię ideologicznych preferencji straszącej świat sieci ekologicznych grup nacisku doprowadziłoby (jako minimum – patrz wyżej!) do znacznego osłabienia zdolności reagowania gospodarki światowej na możliwe przecież zmiany klimatu. I to obojętne, czy zmiany te zmierzałyby w kierunku ocieplenia, czy też oziębienia klimatu.