Na pierwszy rzut oka wszyscy się zgadzają, że zamachy terrorystyczne przeciwko życiu zwyczajnych obywateli, księży i gejów, rodzin z dziećmi i bezlitosnych satyryków, klientów galerii handlowych i przypadkowych przechodniów, są złem – być może największym, z jakim przychodzi nam żyć we współczesnej rzeczywistości. A jednak, zło czy nie, cynizm polityków nie pozwala nie postrzegać natężenia aktów terroru i rosnącego strachu społeczeństw przed nim w kategoriach świetnej okazji. Obniżone poczucie bezpieczeństwa jest bowiem wyśmienitym tłem dla wprowadzenia regulacji prawnych zwiększających w sposób radykalny zakres kontroli organów państwa nad prywatnym życiem wszystkich jego obywateli. Regulacje te zostają teraz coraz częściej wprowadzane na stałe. Nie ma w tych ustawach (inaczej niż np. w amerykańskim Patriot Act) klauzuli wygasania inwigilacyjnych uprawnień służb po określonym okresie czasu, chyba że parlament aktywnie przegłosuje ich przedłużenie. Oznacza to, że regulacje te zostaną, nawet w przypadku daleko idącego zaniku zagrożenia terrorem np. za 15 lat. Politycy na pewno znajdą narrację uzasadniającą, bo będą czuć presję służb, domagających się maksymalnych ułatwień dla ich pracy. Tak oto powstaje więc swoisty, niewymówiony na głos, „sojusz” władzy i terrorystów. Pierwsza wykorzystuje działalność drugich, aby skłonić ludzi do wyrażenia zgody na utratę prywatności i potencjalnie całego szeregu praw obywatelskich. Drudzy w tych poczynaniach władzy dostrzegają zaś wymierny sukces ich działań, których celem jest przecież destrukcja ludzkiej wolności i liberalnych demokracji Zachodu. Ofiarami tego układu uzależnień jesteśmy my, inwigilowani przez jednych, zabijani przez drugich.
Polska od wielu lat, w zasadzie przez cały okres III RP, miała niechlubne statystyki, jeśli chodzi o zasięg i intensywność inwigilacji własnych obywateli przez jej służby. Nic dziwnego, że długo opierano się nawet postulatom zbiorczej, liczbowej publikacji tych statystyk, skoro na tle innych krajów Europy wyglądają zatrważająco. Z AWS, SLD, PO, PSL czy PiS u władzy – to było i jest bez znaczenia. W mentalności ludzi służb, także tych rekrutowanych po 1989 r., dominowało podejście „sowieckie” pod hasłem „furda prawa obywatelskie, liczy się tylko łatwość i efektywność śledztwa”. Była to odwrotność postawy dominującej jednak w Europie zachodniej, gdzie ludzie służb co prawda zżymają się na bariery w ich pracy, związane z zabezpieczeniem praw, ale jednak w większości internalizują argumentację uzasadniającą taki ład rzeczy. W obecnej sytuacji jednak ogólny trend w kierunku zwiększania inwigilacji dominuje i tam. To oznacza, że w Polsce, z jej dawno niekorzystnie dla prywatności obywatela ustawionymi benchmarkami debaty i regulacji, wprowadzenie aktów prawnych takich jak „ustawa antyterrorystyczna” i ustawa o policji jest prostsze niż odebranie dziecku lizaka. Te ustawy oczywiście logicznie wpasowują się w ogólną politykę wobec praw i wolności obywatelskich rządu PiS (prawa te są dla tego rządu absolutnie niczym, co zaowocowało likwidacją skargi konstytucyjnej w polskim systemie prawnym, a więc faktycznym zawieszeniem konstytucji), ale w żadnym wypadku nie pokusiłbym się o hipotezę, że inny rząd by podobnych regulacji nie wprowadził. Obawiam się, że sojusz polityków i służb przeciwko swobodom obywatelskim ma na większości jego poziomów charakter absolutnie ponadpartyjny.
Połów trałowy
Na celowniku ustaw inwigilacyjnych są, rzecz jasna, terroryści i niebezpieczni przestępcy. W teorii. W praktyce zaś ustawy te są umyślnie tak skonstruowane, aby umożliwić organom represji państwa dowolnie szerokie „zarzucanie sieci”. To trałowy połów informacji o ludziach, a jego celem może – najzupełniej legalnie – być każda osoba, także podejrzewana o drobne i niegenerujące zagrożenia dla innych ludzi czyny zabronione, a także osoba niepodejrzewana absolutnie o nic. Konstrukcja taka umożliwia stosowanie tych narzędzi w celach np. politycznych, co jest niezwykle istotne w kontekście formułowanych obecnie wobec polskiej władzy (ale także i poprzedniej ekipy rządzącej) oskarżeń o zapędy autorytarne. Owszem, służby nie będą, nawet mając te narzędzia, w stanie inwigilować wszystkich z nas. Jest nas zbyt wielu. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby wytypować 2000-3000 ludzi, którzy „rokują” podjęcie w najbliższych 5-8 latach działalności opozycyjnej przeciwko władzy i z której to grupy najprawdopodobniej wyłoni się kilkunastu najbardziej wpływowych liderów przyszłej opozycji, po czym – już dziś – zbierać o nich wszelkie informacje na drodze dozwolonej nowymi ustawami inwigilacji. W ciągu kilku lat powstaną opasłe kartoteki, które będzie można wykorzystać w walce politycznej. Także wówczas, gdy w kartotece danego delikwenta nie znajdą się żadne informacje o czynach zabronionych jakiejkolwiek wagi, to zapewne pojawią się kontakty z „nieciekawymi” ludźmi, może skandal obyczajowy, może niemądra wypowiedź sformułowana w stanie nietrzeźwym, albo inna nadająca się do wyrwania z kontekstu. Resztę pracy wykonają tabloidy, czyli ochocze słupy ogłoszeniowe działających na polityczne zlecenie służb. To metoda bardzo stara, ale techniczne możliwości otwierają przed jej entuzjastami całkowicie nowe perspektywy.
Z tej rzeczywistości wyłania się zupełnie nowy ład społeczny doby sieci społecznościowych, nowoczesnej technologii i powszechnego niemal nawyku utrwalania obrazu i dźwięku. Dotąd o osobach publicznych mówiono, że muszą mieć grubszą skórę, zachowywać wyższe standardy (tutaj uśmiech politowania jest na miejscu, ale to inny temat), przyzwyczaić się do bycia „na świeczniku” całą dobę i pogodzić się z rolą przedmiotu stałej obserwacji i oceny. Ale o osobach prywatnych z kolei mówiono, że mają prawo do prywatności, a konkretnie do zachowania w tajemnicy elementów intymnej sfery swojego życia. To uprawnienie zostało unieważnione. Nie łamiąc prawa, nie będąc o nic podejrzanym, nie będąc nawet aktywnym w sferze życia politycznego i szerzej publicznego, życie prywatne każdego z nas może stać się w sposób legalny przedmiotem inwigilacji i zbierania danych. A jeśli nawet niektóre z takich działań przeciwko nam legalne nie są (lub są „nie do końca legalne”, cokolwiek to znaczy), to brak niezależnej kontroli nad służbami, czyni tę dywagację irrelewantną.
Na tacy
Zgodnie z nową ustawą ABW ma prawo, bez żadnej kontroli, zezwoleń czy uzasadnień, włamać się do każdego komputera i smartfonu, aby przeszukać jego zawartość. Temu uprawnieniu nadano nimb rutynowej kontroli, ponieważ hakerskiego oprogramowania w celu obejścia wszelkich zabezpieczeń wolno jej używać w celu, uwaga, „testowania bezpieczeństwa systemów teleinformatycznych”. Nie chodzi zatem o inwigilowanie komputerów ludzi podejrzanych o terroryzm, handel ludźmi, itp. Explicite zakłada się inwigilowanie telefonów dowolnej osoby, a zatem dopuszczone jest po prostu inwigilowanie w celach politycznych na zlecenie władzy. Dalej, ABW ma prawo pobierać dowolne dane o dowolnym obywatelu ze wszystkich istniejących baz danych. Usunięto zastrzeżenie, że aby takie dane uzyskać musi powołać się na prowadzone przeciwko delikwentowi postepowanie w konkretnej sprawie. A zatem teraz może swobodnie kolekcjonować informacje, w tym bardzo wrażliwe z baz danych m.in. NFZ, o osobach niepodejrzewanych absolutnie o nic.
Służby mogą ponadto blokować strony internetowe, a zatem usuwać z przestrzeni internetu treści uderzające w interesy władzy. Teoretycznie dotyczy to tylko stron zawierających treści terrorystyczne. Jednak, po pierwsze, pojęcie „terroru” nowe ustawy formułują nieostro i bardzo szeroko, o czym jeszcze będzie mowa. Po drugie zaś, dla „testujących bezpieczeństwo” naszych smartfonów hakerskimi metodami pań i panów wrzucenie na wytypowaną do uciszenia stronę artykułu o pozytywnym wpływie ISIS na relacje międzyludzkie nie będzie większym wyzwaniem. Strona może zostać zablokowana na 30 dni, ale po chwili przerwy można tę operację powtarzać w nieskończoność. Sąd musi zatwierdzić blokadę strony, ale nie ma żadnych ustalonych terminów na rozpatrzenie takich spraw. Nie ma ponadto żadnej możliwości wniesienia zażalenia przez właściciela strony. Planowany dodatkowo „rejestr stron niedozwolonych” zapewne poszerzy zresztą przesłanki upoważniające służby do blokowania stron www.
To oczywiste narzędzie ograniczania wolności słowa, współgrające z przejęciem mediów publicznych i planowanymi naciskami na media prywatne. Innym takim narzędziem będą „poziomy zagrożenia terrorystycznego”, którymi rząd może się dowolnie „bawić”, raz podnosząc, raz obniżając, niekoniecznie dlatego, że w realnym poziomie zagrożenia zaszły jakiekolwiek zmiany. Przesłanki mogą być inne, ponieważ w sytuacji wysokiego poziomu zagrożenia istnieje możliwość wydania zakazu zgromadzeń publicznych. Można podnieść poziom zagrożenia akurat w przeddzień antyrządowej manifestacji. Można nawet narazić tak nielubianego Jurka Owsiaka na wielkie straty, odwołując Przystanek Woodstock. Oczywiście tego rodzaju posunięcie spotkałoby się z reakcją opinii publicznej, która mogła by być dla rządu problemem, zwłaszcza w sytuacji powtarzającego się sięgania po to narzędzie. Właśnie dlatego postanowiono zdefiniować „zdarzenie terrorystyczne” niezwykle szeroko, aby do przestrzeni debaty wprowadzić treści, które umocnią takie podejście do tematu, które w oczach znacznej części opinii publicznej umożliwi łatwe uzasadnianie różnorakich represji rzekomym zagrożeniem terrorem. I tak oto każdy czyn zabroniony, który będzie zagrożony karą 3 lat więzienia lub wyższą, może zostać uznany w zasadzie arbitralnie za czyn terrorystyczny. „Zdarzeniem terrorystycznym” są także m.in. utrata odzieży roboczej przez pracownika tzw. infrastruktury krytycznej (np. sokistę), do której dojść przecież może przez niedbalstwo i które dziecinnie łatwo sfabrykować, założenie uczelni islamskiej lub wizyta duchownego (tylko islamskiego) w zakładzie karnym (tego rodzaju dyskryminacja ze względów religijnych jest oczywiście niezgodna z konstytucją, ale to już w Polsce bez znaczenia), a nawet… zgubienie dowodu tożsamości przez obywatela polskiego. Innymi słowy, jak widać, „zdarzenia terrorystyczne” mogą następować każdego dnia w dowolnych miejscach kraju ze wszystkimi, pozostającymi w gestii władz konsekwencjami.
Obie nowe ustawy pozwalają na śledzenie wszystkich ruchów wytypowanego obywatela, zarówno w świecie realnym, jak i wirtualnym. Obowiązek rejestracji telefonicznych kart pre-paid na nazwisko oznacza, że każdy właściciel telefonu komórkowego, który zwykł nosić go wszędzie ze sobą (a więc prawie wszyscy z nas), daje domniemaną zgodę na rejestrację i udostępnianie służbom państwa informacji o wszystkich swoich ruchach w przestrzeni geograficznej. Ponadto ustawa o policji wprowadziła niczym już nieograniczone prawo służb, aby pobierać informacje o wszelkiej naszej aktywności w sieci internetowej: adresy mailowe, z którymi się komunikujemy, adresy odwiedzanych stron, hasła użyte w wyszukiwarce. Te dane umożliwiają budowanie całego profilu inwigilowanej osoby, zdobycie wiedzy o jej chorobach, zainteresowaniach, obawach życiowych, poglądach politycznych, wierzeniach religijnych, orientacji seksualnej i seksualnych upodobaniach, trybie życia, a nawet hierarchiach wartości, relacjach z bliskimi i kolegami w pracy, sytuacji finansowej, planach życiowych, inwestycjach i zapewne o wielu innych rzeczach, na które nawet byśmy nie wpadli. Wszystkie istniejące dotąd ograniczenia w swobodzie zbierania tych danych o nas przez służby, zostały w nowych ustawach zniesione. Nie muszą one już występować pisemnie do operatorów sieci z wnioskami o udostępnienia danych i powoływać się tam na prowadzone śledztwa w konkretnych sprawach. Po prostu biorą one dane z sieci, przez nikogo nie niepokojone i bez przeszkód, także w przypadku osób niepodejrzewanych absolutnie o nic. Ustawa sankcjonuje to regulacją, iż służby zbierają takie dane, m.in. aby „zapobiegać przestępstwom”, a przecież każdy z nas może jutro potencjalnie stać się sprawcą przestępstwa, prawda?
Hulaj dusza
Istotnym aspektem obecnego porządku działań inwigilacyjnych jest niemal zupełny brak niezależnej i zewnętrznej kontroli wobec służb. Istnieje jedynie kontrola sądowa w postaci obowiązku wystąpienia do sądu o zgodę na podjęcie najbardziej drastycznych działań w ramach kontroli operacyjnej osoby, tj. zakładania podsłuchu i podglądu w miejscach niepublicznych (ale już nie w miejscach publicznych), kontroli treści korespondencji mailowej i tradycyjnej, kontroli przesyłek oraz pobierania danych z urządzeń teleinformatycznych (ale już nie w przypadku „testowania ich bezpieczeństwa” i przeglądania zawartości bez jej pobierania). Kontrola sądu będzie jednak dość iluzoryczna, bo wnioski o zgodę na inwigilację będą mogły mieć formę ogólnych sprawozdań, sędzia nie został zobowiązany do weryfikacji informacji służb (dotąd funkcjonowała w Polsce praktyka „taśmowego” udzielania zgody sądu na inwigilację w niemal 100% przypadków), a jeśli stwierdzi nieprawidłowości nie będzie miał w zasadzie narzędzi, aby służby dyscyplinować. Nie będzie też żadnego innego niezależnego organu kontrolującego służby w zakresie obchodzenia się z zebranymi danymi. Inwigilowany obywatel nadal nie będzie informowany o fakcie inwigilacji po zakończeniu postępowania, nie będą niszczone też informacje zdobyte przypadkowo w ramach prowadzenia rozpoznania w innej sprawie. To ostatnie nie zaskakuje, skoro w Polsce zalegalizowano właśnie praktykę używania dowodów pochodzących z tzw. zatrutego drzewa, a więc zdobytych przypadkowo i dotyczących nie osoby podejrzanej, a np. jej dowolnego rozmówcy telefonicznego. Co jeszcze bardziej niesłychane, dopuszczane będą także inne nielegalnie zdobyte dowody, o ile nie nastąpiło to wskutek pozbawienia kogoś życia lub spowodowania poważnego uszczerbku na zdrowiu. To oznacza możliwość użycia dowodów zdobytych na drodze stosowania przemocy fizycznej i tortur, pod warunkiem, że delikwent nie odniesie obrażeń wymuszających dłuższy pobyt w szpitalu lub nie zostanie trwale okaleczony. To oznacza też, że legalizacja podsłuchów i innych form inwigilacji przez sąd jest irrelewantna, bo także informacje z nielegalnie prowadzonej inwigilacji muszą zostać przyjęte jako dowody w sądzie.
Oficerowie służb mogą także samodzielnie decydować, czy zdobyte przez nich dane są chronione tajemnicą adwokacką, dziennikarską lub lekarską. Nietrudno odgadnąć, jakie te decyzje będą. Zresztą nawet jeśli informacja będzie taką tajemnicą objęta, to sąd może zdecydować o jej użyciu pomimo to, a osoba, której tajemnica dotyczy, nie ma prawa od tego się odwołać. Natomiast natychmiast niszczone mają być informacje zdobyte z naruszeniem tajemnicy spowiedzi, która w efekcie jest chyba najlepiej chronioną tajemnicą w naszym kraju.
Panowanie totalne
Jeśli powyższy obraz uzupełnimy faktem, iż polityk i członek rządu, pełniący funkcję ministra sprawiedliwości, jest także szefem wszystkich prokuratorów z możliwością arbitralnego zlecania postępowań, śledztw i inwigilacji konkretnych osób (co jest nowością w porównaniu do okresu, gdy funkcja ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego była połączona uprzednio), to wyłania się rzeczywistość całkowitego oddania losów obywateli na łaskę i niełaskę ludzi każdej kolejnej ekipy władzy. Nikt nie jest w stanie zagwarantować, że to niesłychanie potężne instrumentarium nie będzie wykorzystywane w celu uzyskania konkretnych rezultatów politycznych, a zwłaszcza w celu petryfikacji obecnego układu władzy w momencie, gdy wyczerpią się środki na hojne programy socjalne. U wielu obywateli już dziś lektura tych ustaw wywoła tzw. efekt mrożący w odniesieniu do angażowania się w działalność polityczną lub okołopolityczną, jeśli miałaby to być działalność opozycyjna. Po co się wychylać? Czy nie lepiej skupić się na „swoich sprawach”, na szkole dzieci, na pracy, na grillowaniu, na joggingu, na łapaniu pokemonów i na rozmowach o pogodzie?
Tak oto ustawy, które w wersji propagandy oficjalnej zostały skonstruowane, aby zapewnić obywatelom bezpieczeństwo przed złymi terrorystami, nie tylko „przy okazji”, ale wręcz przede wszystkim zapewniają bezpieczeństwo układowi władzy przed złym obywatelem „najgorszego sortu”.