Na co by tu zagłosować? Trapi się tym pytaniem połowa Polaków, a właściwie połowa z tej połowy, co chodzi na wybory. Druga połowa z tej połowy na ogół wie, że głosuje, jak musi, czyli przeciwko komu albo tak jak ksiądz i Pan Bóg by tego oczekiwali od owieczki wypatrującej zbawienia. Owieczki zawsze wiedzą, co pasterzowi jest miłe i nie zamierzają ryzykować zmniejszeniem szans na miejsce w niebie z powodu nie dość pobożnego i patriotycznego głosowania. Kto jak kto, ale Pan Bóg nie przestrzega tajemnicy wyborczej – zagląda do kartki przez ramię i zupełnie nie można w jego dyskrecji pokładać nadziei. Tak samo zresztą było za „poprzedniego ustroju” – wtedy też w tajność wyborów owieczki nie wierzyły i głosowały, jak im ówcześni duszpasterze kazali, bez zbędnych skreśleń, które i tak niczego by nie zmieniły.
W sprawie wyborców pobożnych zmiany są zagadką – będzie ich ubywać stopniowo, wedle wyroków biologii i demografii, ale zapewne niemałego impetu przyda temu procesowi diabełek, który od lat podpowiada Kościołowi, jak tracić szacunek i poparcie u wiernych. W sprawie wyborców „wybierających mniejsze zło” jest równie ciekawie. Biedny wyborca musi bowiem zdecydować się, czy mniejszym złem jest PO czy SLD? A może jednak PiS? Negatywny elektorat tych partii, wspierający je bez przekonania, stanowi łącznie większość naszej wyborczej braci. Elektorat zaś pozytywny pośród nie-pobożnych to dziwne zjawisko. Czy to możliwe, że ktoś szczerze i serdecznie głosuje na PO albo SLD? Rzadki to „ptak ideowy”, ale jeszcze podobno występuje na Dolnym Śląsku i w Wielkopolsce. Nasze partie mają ambicje ptaki te rozmnażać w niewoli propagandy, ale idzie to jakoś niesporo. Cóż, jak partia stara, to i miłość obywatelska, po licznych zdradach i blamażach, też jakoś jakby chłodnawa. Liftingi i podmalówki, rocznicowe wieczorki i wspominki z młodości starczają na krótko, ot zwabią niektórych, bardziej sentymentalnych poczciwców do urny. Jednak nie o to naprawdę toczy się gra.
Żeby rozeznać się w polityce krajowej, kraju takiego sobie, powiedzmy, niezbyt politycznie wybujałego, trzeba wspiąć się na wyżyny umysłu pospolitego i okiem tego niezawodnego sędziego rozejrzeć się dookoła. A widok stamtąd jest nieco inny niż z okienka polityka i jego „piarowego” doradcy. Co więc widać z piątego piętra w bloku na przedmieściu Kielc albo z ciechanowskiej czynszówki, gdzie mieszka Polska?
Ano widać najpierw cwaniaków i złodziei. Jedni kradną więcej, inni, ci porządni, na których trzeba by głosować, kradną mniej. A może i nawet nie kradną, ale swoje interesy tak czy inaczej mają. Więc w sumie kradną. No i mają stanowiska i idą po władzę, żeby te stanowiska objąć i swoim porozdawać. A człowiek się dla nich liczy tylko tyle, co przed wyborami. A po wyborach o człowieku zapominają. W sumie więc wszyscy są siebie warci, te Tuski i Kaczyńskie i jak ich tam jeszcze zwał i drapał. Jedni trochę może uczciwsi od innych, jedni się więcej skompromitowali, inni trochę mniej. A przede wszystkim jedni bardziej są za Kościołem, a inni mniej. Taki PiS jest bardziej miły Kościołowi i jak ktoś z księdzem trzyma, do kościoła chodzi, to normalne, że będzie głosował na Kaczyńskiego. A jak ktoś ma jakąś zadrę, nie co niedziela jest w kościele, to będzie głosował na PO. No a jak w ogóle jest jakiś ateista albo był w partii za komuny, to będzie głosował na SLD. No i jest jeszcze ten cały PSL i Pawlak, co z Panem Bogiem nie walczą, ale to jest dla takich cwańszych ze wsi, co od zawsze z nimi trzymali. Oni zawsze wiedzą, gdzie kiełbasa leży i nie odpuszczą.
Wiechciowa postpolityka
W zdrowym tym obrazie „sceny politycznej” nie ma miejsca na „lewicę” i „prawicę”. Ogromna większość wyborców nie zna znaczenia tych słów, a nie zna dlatego, że nie posługuje się kategoriami i kryteriami różnicowania stanowisk politycznych, które jakoś ułomnie słowa te próbują oddać. Wyborca polski, wyjąwszy kilkanaście procent lewobrzeżnych warszawiaków itp., widzi spektrum partii politycznych nie od lewa do prawa, lecz od niewierzących do mocno wierzących, czyli w zależności od tego, jak daleko stoją one od Kościoła i są wobec Kościoła posłuszne. Dopiero na tle tego zasadniczego rozróżnienia pojawia się drugie, związane z poziomem zaufania, jakie obywatel żywi w stosunku do poszczególnych partii, jeśli chodzi o ich gotowość dogadzania jego interesom. Jak przedstawia się spektrum „kościelne” to jest rzecz oczywista. Jeśli zaś chodzi o zaufanie do klasowej stronniczości naszych drogich partii, to PO budzi pod tym względem pewną sympatię u ludzi zarabiających ponadprzeciętnie, PSL u bogatszych chłopów, SLD u robotników wielkoprzemysłowych, a PiS u biedoty, niezbyt zresztą chadzającej na wybory.
W jaki więc sposób Polacy głosują? Najczęściej jednak tak jak głosowali poprzednio i w zasadzie „wedle pobożności”, jakkolwiek Polaków wierność partiom nie dorównuje małżeńskim cnotom bardziej statecznych nacji. Gdyby więc nasi ziomkowie brali jednak pod uwagę skok w bok, to najpierw zadadzą sobie pytanie, jaki rząd dałby im więcej i czy mogliby zyskać na jego zmianie. A jak w sumie jednak jest źle, to trzeba „ich” zmienić na „tych drugich”, to znaczy takich, co mają szansę wygrać, bo na słabeuszy szkoda głosu. „Ci drudzy” to złodzieje, ale mniejsi. A jak jeszcze coś naobiecywali w wymiarze gotówkowym, to tym bardziej (choć z drugiej strony wiadomo, że w zasadzie to nie dotrzymują). Na tym zwykle deliberacja elektoralna w Grójcu i Częstochowie się kończy. Pamiętajmy wszak, że gdy wyborca nie kojarzy polityki z własnymi dochodami, co w rzeczy samej zdarza się u nas często, a więc gdy ma głosować sercem, a nie kieszenią, to przyjdzie mu wziąć pod uwagę owo kryterium kościelne. Jeśli sam jest wierzący i w Kościół ufny, wybierze po bożemu, jeśli trochę mniej, to wybierze trochę mniej po bożemu. Suma summarum: kropidło i kasa rządzą elekcją, a młodość i uroda erekcją. Cała politologia i seksuologia diabła warte, gdy te proste prawdy gubią i mącą swoim „to nie jest takie proste”. Może i nie jest proste, ale krzywe też nie jest.
No ale nie bądźmy prostaccy ze szczętem, żeby nie było zgorszenia. Powiedzmy więc, porzuciwszy dla tym większej powagi analogie erotyczne, że akt (excusez le mot) wyborczy jest aktem zbliżonym w swojej rytualnej funkcji do aktu ofiarnego. Składamy ofiarę z głosu wyborczego, aby przekupić moc polityczną, zjednać ją sobie i podporządkować swojej woli. Idziemy do urn, bo mamy poczucie, że grzeszymy gardząc na co dzień politykami i że możemy zostać za swoją krnąbrność ukarani. Ofiarnik najbardziej chciałby, aby bóstwo było spokojne i obliczalne. Gdy już zaś zapewni sobie jego przychylne usposobienie, przychodzi czas pomyśleć o jakiejś nagrodzie, której można od niego zażądać w zamian za ofiarę. W polityce nagroda to pieniądze i przywileje. Dlatego wybory wygrywają w spokojnych czasach bogowie spokojni i w miarę skorzy do obietnic. W czasach niespokojnych swoją szansę dostają bogowie chimeryczni i gniewni, gotowi mścić się za niedostateczną ofiarę. No ale my mamy dziś czasy spokojne, nijakie, więc stare i łagodne bogi całkiem nam odpowiadają. Byle tylko za bardzo nie wojowały z samym Panem Bogiem, a wtedy wszystko się jakoś poskłada do kupy.
W świetle tych prostych ustaleń kieleckich i ciechanowskich słynne pytanie o przyszłość lewicy w Polsce wygląda dość żałośnie. Dopóki sprawa ta się przedstawia, jak to odmalowaliśmy, w ogóle nie ma żadnej lewicy w świadomości społecznej, a przeto pytanie o jej miejsce jest niedorzeczne. Nie ma lewicy, gdyż jest tylko „partia dla niewierzących”. Bo o tym, że trzeba wszystkim dać, mówią w zasadzie wszystkie partie, więc to, co miałoby odróżniać te „lewicowe” od pozostałych, to najwyżej jakieś dyrdymały feministyczne i pedalskie, a nie większa ochota, żeby dawać na „godne życie”. Inna rzecz, że jak niewierzące, to więcej kradną, a jak już nakradną, to nie będzie z czego dawać nam. Chociaż, kto wie, jak umieją o siebie zadbać, to może i ludziom coś wykombinują? (O! tu jest właśnie matecznik liberalizmu w świadomości ludowej – jak bogaci u władzy ucztują, to i nam co skapnie…)
Nie ma więc lewica oblicza – jeno takie, co sama widzi w lustrze, po paru głębszych: każdy lider swoje. Lud, niestety, na lewicę ślepy, bo nieuświadomiony. Trzeba go dopiero wykształcić w ramach „równych szans” itp. lewicowych imponderabiliów, ale to pieśń przyszłości. Dziś, tu i teraz, wszystko zależy od dynamiki procesu upadku władzy kościelnej i kościelnego rządu dusz w Polsce, lecz mrzonką jest myśl, że jest to jakowyś proces „ulewicowienia”. Bynajmniej. To jest proces liberalizacji – i to w najbardziej elementarnym wymiarze, który streścić można tak: „nie będzie mi jakiś klecha czy inny pacan mówił, jak mam żyć!”. Oto liberalizm ludu i strzeżcie się go! Socjologia kasy i kropidła kończy się na naszych oczach. Wchodzimy w erę wyborów kierujących się zasadą „wolność i kasa”, co oznacza zysk dla każdej partii mającej w sobie jakiś wiarygodny komponent liberalny. Z każdymi kolejnymi wyborami opisany na początku polski schemat świadomości wyborczej będzie coraz mniej aktualny.
AAAAA liberałów kupię od zaraz
Co to wszystko znaczy dla partii? Procent za procentem tracić będzie swój elektorat PiS, ale trudno przewidzieć, w jakim tempie (obstawiam jeden punkt procentowy na kwartał). Procenty te skapywać będą najpierw do PO, a potem niektóre będą przeciekać z PO do SLD. Trzy partie plus Pawlak biednym wyborcom aż nadto wystarczą – niechaj Palikoty już nie mącą, bo głowa boli i w kartkach wyborczych nie idzie się już rozeznać. Żadnych nowych pazernych bożków lud polski nie będzie sobie brać na głowę. Bo i po co? Nie ma już przecież zapotrzebowania na „nadzieję”. Jest dobrze i pewnie będzie jeszcze lepiej, a polityka nie jest tym miejscem, w którym w naszym kolorowym świecie warto byłoby lokować silne emocje. Rewolucja liberalna nie jest uniesieniem entuzjazmu i nadziei. Jej hasłem nie jest nawet „wolna Polska wolnych ludzi!”, jak by sobie tego życzył autor tych słów, lecz raczej już „odwalcie się!”. To górne hasło nie jest zresztą wcale takie nihilistyczne – podważa jedynie prawomocność roszczeń rządu, wraz z jego kościelnym zapleczem, do pełnienia roli autorytetu. Kto pierwszy zrozumie, że młodzi ludzie chcą silnego, lecz ograniczonego i wyzbytego ideologicznego paternalizmu państwa, zapewniającego bezpieczeństwo sfery prywatnej oraz pakiet korzyści socjalnych, ten ugra najwięcej w ciągu dwóch kolejnych kadencji.
Co w takiej sytuacji mogłyby zrobić środowiska lewicowe, rozproszone co nieco, co nieco skłócone, wyposzczone i sfrustrowane? Oczywiście, mogłyby się zjednoczyć. To zawsze najłatwiej i najtrudniej. Bo niby nic łatwiejszego, niż wypić, ale jak tu się przełamać, żeby w ogóle można było nalać? Miałbyż Borowski z Sierakowskim wziąć po literku i wpaść do Napieralskiego? Albo ten ostatni do tamtych? W przedpokoju Miller wyściska Kalisza, a Olejniczak skoczy po sushi? Tak prosto to się nie da. Trzeba by jakiejś mediacji. Może by „Józio” zamroził co trzeba? Albo Urban? Nie, już raczej sam Olek. Tylko czy zechce? Mówiąc poważnie, ktoś jednak musi to zrobić, jeśli w 2011 SLD ma poprawić wynik. Bo problem lewicy to nieczytelne, rozproszone i mało wiarygodne przywództwo. Inne partie, że tak powiem, mają twarze, a SLD tak jakby stracił twarz, a nawet wiele twarzy. Bo dla ludzi to nie jest już partia Kwaśniewskiego. A Olejniczak i Napieralski to dwie twarze, a nie jedna – w dodatku dziwnie jakoś jedna na drugą patrzące. No i to niechodzenie do kościoła – z roku na rok będzie to coraz mniejszy szpan. Identyfikacja „lewicy” jako partii niechodzących do kościoła, i tak mało obiecująca, wkrótce utraci wszelki sens i atrakcyjność.
Powstanie partii liberalnej, która odpowie politycznie na tlącą się w narodzie rewolucję liberalną, jest mało prawdopodobne. Fałszywa interpretacja tej rewolucji jako „zapotrzebowania na lewicę” może zaś doprowadzić do zaostrzenia konkurencji ugrupowań lewicowych, a więc politycznego samobójstwa tych środowisk. Jeśli mają one przetrwać, muszą jak najszybciej rozstrzygnąć spór o przywództwo, muszą pozbierać rozsypane koraliki i utworzyć jednolity front wyborczy o jasnym przesłaniu. Sposób, w jaki dziś marnują swój potencjał „ludzie lewicy” – od Cimoszewicza i Borowskiego po Szczukę i Środę, poprzez „starych” i „młodych” z SLD – budzi zażenowanie i niedowierzanie. Tylko czekać, jak wyskoczy Palikot i zamacha czerwoną chusteczką: „a kuku, ja też jestem lewica!”. Niewiele na tym ugra, ale wiele przegra SLD.
Cóż więc może uczynić lewica w obliczu wzrostu niby-lewicowych, a tak naprawdę liberalnych, nastrojów? Zjednoczyć się, wyłonić przywództwo – to jasne. Nie jest to jednak wystarczająca odpowiedź na zmieniającą się sytuację. Nie lewicy naród bowiem chce, lecz wolności. A skoro tak, to silna lewica powinna uformować frakcję liberalną i uwiarygodnić się wobec tych kilkunastu procent Polaków, którzy nie wyznając ideałów socjaldemokracji, będą chcieli zagłosować przeciwko władzy „wiedzącej lepiej” i „wyznającej wartości”. Te same rady odnoszą się zresztą do prawicowej Platformy. Tam również znalazłoby się miejsce dla grupy liberałów, nawiązujących do KLD-owskich korzeni tej partii. Rywalizując o procenty skapujące z klerykalnego, ludowego PiSu, PO i SLD potrzebują tego samego gatunku ludzi – liberałów, mówiących o wolności i równości, o prawach obywatelskich i gwarancjach konstytucyjnych, które władza musi respektować. Ludzie ci mogą w przyszłości stanowić łącznik pomiędzy obiema partiami, przydatny we współpracy parlamentarnej i samorządowej.
Budując odnowioną tożsamość lewica nie może uniknąć koalicji z PO. Pozostając w przyszłym parlamencie, gdzie zapewne powiększy swój udział, w roli twardej, niekoalicyjnej opozycji, zaszkodzi swemu nowemu wizerunkowi, który – właśnie jako nowy i świeży – musi kojarzyć się ze stylem konstruktywnym i optymistycznym. Na ponuractwo i pesymizm monopol ma PiS. Byłoby wielkim błędem, gdyby lewica chroniła swą tożsamość odcinając się od PO. Błędem byłoby też rzucenie się w objęcia Donalda Tuska. Jeśli SLD marzy o własnym premierze w roku 2015, musi wejść na ścieżki władzy już kilka lat wcześniej – jako wymagający, lecz uczciwy koalicjant. I to ze wszystkimi swoimi zasobami kadrowymi, z młodszego i starszego pokolenia.
Przechodzi mnie dreszcz, gdy pomyślę, że dwie partie, w zasadzie zdolne do współpracy, mają w kieszeni trzy czwarte parlamentu po przyszłorocznych wyborach. Toż to szansa na prawdziwe, konstytucji sięgające reformy! Lewico i prawico – załóżcie liberalne magnesy i połączcie siły, aby dokończyć dzieło budowania wolnej Polski, „Polski dla wszystkich!”.