Jeśli uznamy, że sztuka (i wiara w jej magiczną moc) ma swój początek w jaskiniach Altamiry (czyli 35 tys. lat p.n.e), to religia jest zaledwie jej kontynuacją skrojoną na miarę tych, którzy wierząc odwołują się do Boga ukrytego w ciele człowieka i jego powielanym wizerunku. Jeśli uznamy, że Michał Anioł, czy Caravaggio nie istnieliby bez mecenatu kościoła, a kościół bez artystów powielających wizerunki bogów miałby znacznie mniejszą siłę oddziaływania na wiernych, to musimy przyznać – sztuka i wiara szły w parze. Aż do czasu, gdy nie powstały muzea i galerie.
Rozłam okazał się bolesny. Kościół nie wybaczył niepokornym artystom, którzy przestali wierzyć w Boga. Jednak „Msza” Żmijewskiego to nie akt nie-wiary, ale zwątpienia w instytucję, która podsyca wiarę, utrzymując jej wyznawców w liturgicznym porządku. Żmijewski zaznacza inną formę uduchowienia. W nakreślonym przez niego porządku artysta jest kaznodzieją. Widzowie – „wybranymi” na jego ucztę. Wierzę mu. Bo czym różni się wiara w Boga od wiary (i przekonania), że pisuar wystawiony w 1917 roku przez Marcela Duchampa jest obiektem sztuki? Dlaczego mielibyśmy nie uznać wiary w sztukę za uprawomocnioną? Dlaczego galerie i muzea nie mogłyby otrzymać statusu obiektów sakralnych?
Wchodząc do kościoła i przyjmując komunię świętą, czy błogosławieństwo, uczestniczę w rytuale, który polega na sile mojego przekonania, że okrągły opłatek to ciało i krew Chrystusa. Podany w konkretnym momencie, przez konkretną osobę i w konkretnym czasie – zgodnie z obrządkiem liturgicznym. W galerii polegam na przekonaniu, że przedmiot wystawiony w tym konkretnym kontekście, jest dziełem sztuki. Podaje go kurator. I to właśnie on występuje w roli duchownego, który zarysowuje obszar umowności, w którym poruszamy się przekraczając próg galerii. Dlatego tak łatwo pomylić upuszczone okulary z dziełem uznanego artysty, a w zarys świętego na korze drzewa, (do którego modlą się wierzący o objawienie), z Bogiem? Z tego samego powodu. Bo w światach, coraz trudniejszych do rozpoznania, ulegamy pokusie, by zawierzyć innym. Widzimy to, co nam pokażą. Rozumiemy to, co nam wytłumaczą. A jeśli nie zobaczę boga w drzewie, to sygnał, że moja wiara nie jest wystarczająco silna. Jeśli nie rozpoznam dzieła, to znaczy, że brakuje mi kompetencji do zrozumienia intencji artysty.
Dlatego według mnie relacja wierny – duchowny – Bóg jest porównywalna do relacji widz – kurator – artysta. Brak krytycznego podejścia do tego, co mówią na ambonie i co, piszą w notkach wyjaśniających znacznie prezentowanych dzieł, otwiera przestrzeń do manipulacji. I w jednym i w drugim przypadku jest ona niebezpieczna.
W przypadku Kościoła zniechęca wiernych, którzy dostrzegają ułomność instytucji. W przypadku galerii, zniechęca do obcowania ze sztuką. Dzisiaj trudno niezainteresowanemu historią sztuki docenić gest Marcela Duchampa. Biały Kwadrat Malewicza nie robi wrażenia, gdyby go porównać do Mona Lisy Leonardo da Vinci. „Bo jakich to kompetencji wymaga namalowanie kwadratu?” – często słyszę. I tak, jak w przypadku tego dzieła potrafię odnaleźć argumenty, które skłonią sceptyka do refleksji, tak w przypadku wielu post konceptualnych, współczesnych dzieł, nie znajduję słów obrony.
Mam wrażenie, że przełomowym momentem, który ostatecznie zadecydował o podważeniu wiary w sztukę i artystów, był czas uświęcenia kuratorów. Nie talent, ale umiejętne manipulowanie zadecydowało o sukcesie wielu z nich. Ba, niektórzy mianowali się artystami. Sprawne operowanie słowem otworzyło dojście do wielu grantów, które umocniły ich pozycję na rynku sztuki.
Obserwowałam ten proces z bliska, jako asystentka ex-kuratorki. Okrzyknięta artystą, obsypana pieniędzmi, mogła pozwolić sobie na to, by skupić wokół siebie osoby, które za nią wykonają pracę. Jak w takich warunkach wygląda proces powstawania dzieła? Wystarczy jeden telefon z informacją: chcę „to i to”. Następnie zespół różnych osób zastanawia się, co trzeba zrobić, by tej koncepcji nadać formę. Propozycję są zatwierdzane przez kuratorkę-artystkę, która nie angażuje się w proces twórczy. Jedynie kontroluje różne jego etapy. I – co muszę przyznać – często efekty są zdumiewająco dobre, ale nazwisko przy prezentowanej pracy jedno. Nie budzą zdziwienia żale młodych studentów ASP, którzy w ramach zajęć wykonują prace pokazywane przez prowadzącego zajęcia artystę, jako własne. Nie proces, ale efekt jest ważny – można by powiedzieć. Jednak sam fakt, że coś takiego się dzieje, podważa status artysty i wiarę w prezentowaną sztukę w ogóle.
Czym zatem jest sztuka? Wytworem kuratorskiej wyobraźni? Kim jest artysta? Menadżerem? Zarządzającym nie swoim, ale cudzymi talentami? Oczywiście moją intencja nie jest wezwanie artystów, by stanęli przed sztalugami pochłonięci studiowaniem natury. Albo weszli na rusztowania i malowali sklepienia w kościołach. Nie. Chodzi o zwykłą uczciwość – wobec siebie (wzajemnie) i tych, którzy wchodzą do galerii.
Nieprzypadkowo porównałam galerię sztuki do kościoła. Obie instytucje wywołują wiele emocji. Obozy broniących i krytykujących antagonizują się coraz silniej. A w tę przestrzeń „między” z łatwością wchodzi polityka.
Minister Gliński momentalnie wyczuł atmosferę i w lutym ogłosił: „dzisiaj spotkam się z polskimi artystami, którzy przez ostatnie lata byli może mniej widoczni w życiu publicznym, ponieważ mieli bardzo utrudniony dostęp do instytucji publicznych polskich, państwowych, samorządowych instytucji kultury”. Jacy to artyści? Nie wiadomo. Widomo, że „te osoby miały bardzo ciężkie życie, ponieważ były odcięte od finansowania publicznego, mimo, że są wybitnymi artystami”.
Oczywiste jest dla mnie, że PiS zamierza uczynić ze sztuki kolejne narzędzie propagandy. Bardzo wygodne narzędzie propagandy. Wygodne, bo sterowalne. W odróżnieniu od Kościoła, który jest po stronie rządzących, ale kontroli nikt nad nim nie ma.
Dlatego Prawo i Sprawiedliwość (tego możemy się spodziewać) umożliwi sfrustrowanym artystom i rozczarowanym odbiorcom „ucieczkę od wolności”. Wprowadzi w utarte schematy martyrologiczne i wyznaczy nowy cel: mitologizowanie (i mumifikowanie) polskości. Swoje oczekiwania wobec kuratorów już wyrażono. Instytuty Kultury Polskiej zagranicą dostały jasne instrukcje, którzy artyści powinni reprezentować Polskę w roku szczególnie ważnym – bo upamiętniającym Chrzest Polski. Minister kultury swoje stanowisko określa jasno – „istnieją granice wolności artystycznej”. On te granice wyznacza.
Czy sztuka (i wolność) się obronią? Jeśli nie, to możemy spodziewać się „robienia Polski na każdym kroku”. I tego się obawiam.