Jest jedna rzecz, która nie ułatwia rozwiązania kryzysu trwającego w Ameryce. Chodzi o prezydenturę Baracka Obamy. Ma on oczywiście swoje zalety. To wykształcony człowiek, wielki orator i wbrew temu, co twierdzi radykalna prawica, patriota. Niestety, strukturalne problemy wymagają nie tyle ludzi z zaletami, ile wielkich mężów stanu. Urzędujący prezydent chciałby nim być, spoglądając oczyma wyobraźni na portrety swoich kochanych poprzedników z Abrahamem Lincolnem i Franklinem Delano Rooseveltem na czele. Jak oni, ma naturę wizjonera. Niemniej brakuje mu podobnego mandatu społecznego, autorytetu i zdolności do przewodzenia. Niewiele jest zjawisk tak szkodliwych dla kraju, jak słaby lider próbujący przeprowadzać wielkie, przełomowe inicjatywy. Taka osoba musi się spodziewać gwałtownej reakcji ze strony silnego, dobrze zorganizowanego społeczeństwa. Amerykę trapi nie tylko kryzys gospodarczy, lecz także kryzys przywództwa. Obywatel musi je jakoś odreagować. Na przykład angażując się w jeden z dwóch popularnych ruchów społecznych: Occupy Wall Street lub Tea Party. Wiele je dzieli, ale też sporo łączy. Przede wszystkim złość i brak zaufania do rządu federalnego. Chętnie powołują się na ważne dla Amerykanów wartości, takie jak wolność, samorządność czy demokracja, i w nich upatrują lekarstwo na choroby ojczyzny. Działalność tych ruchów nie przynosi jednak ani wzmocnienia wymienionych cnót, ani uzdrowienia kraju.
Krótka historia tego, jak Amerykanie wkurzyli się po raz pierwszy
Pierwsza dekada XXI w. nie była dla Stanów Zjednoczonych specjalnie dobrym czasem. Zostanie przez historię zapamiętana jako ta, która nastąpiła po złotych latach 90. Wtedy Ameryka w glorii zwycięzcy zimnej wojny konsumowała dobrobyt gospodarczy, rozkoszowała się możliwością interweniowania na całym świecie i utrwalała wizerunek hegemona. Jeden z jej wiernych synów postawił nawet tezę, że wraz ze świeżą chwałą historia się skończyła, a cały świat ostatecznie przyjmie zasady liberalnej demokracji. Amerykanie uwielbiali swojego prezydenta – nie dość, że według nich dobrze sprawował urząd, to jeszcze był niezłym saksofonistą. Byli w stanie mu wybaczyć nawet pewne czyny ze stażystką, które godzą w majestat Gabinetu Owalnego. Następca tego prezydenta, choć pochodził z przeciwnej partii, odziedziczył wielki kredyt zaufania. Obiecywał świetlaną przyszłość, dalsze eksplorowanie świata potęgi i dobrobytu.
Niewielu pamięta, że określano go mianem „współczującego konserwatysty”. Wszystko zmieniły zamachy z 11 września, gdy samoloty przekształciły się w pociski o wielkiej sile rażenia i uderzyły w samo serce tego pogodnego kapitalizmu. Stany Zjednoczone uwikłały się w krwawe wojny. Okazało się, że za nadmierną i nieodpowiedzialną konsumpcję trzeba zapłacić, społeczeństwo zaś zaczęło się jeszcze bardziej polaryzować. Wojna o moralność nabierała tempa i – jak powiedziałaby Gertrude Himmelfarb – wewnątrz jednego narodu coraz częściej ujawniały się dwie różne kultury. Wszyscy myśleli, że wrogość pomiędzy obozami politycznymi osiągnęła szczyt w roku 1998, gdy opozycja chciała odwołania prezydenta w związku z tzw. aferą rozporkową. Jednak to był dopiero początek gwałtownego narastania animozji.
Amerykanie uważają się za najlepszych, pracowitych, stworzonych do wyższych celów i wyjątkowych. Jest w tym sporo racji. Są też jednak klasyczną zbiorowością społeczną, wrażliwą na kryzysy, głos przywódców, a także radykalizowanie się. Historia amerykańskich ruchów społecznych jest długa i skomplikowana. Na razie dość powiedzieć, że przekształciły się one z efemeryd w stały element amerykańskiej polityki czy też, jak twierdzą niektórzy, jej narzędzie.
W roku 2009, dwanaście miesięcy po wygraniu przez Baracka Obamę wyborów prezydenckich i uchwaleniu pierwszych ustaw w duchu progresywizmu (m.in o dofinansowaniu upadającego przemysłu), Amerykanie się wkurzyli. Obudził się w nich duch libertariańskiego konstytucjonalizmu. Interwencja państwa na rynku wydała się im naruszeniem wolnorynkowych zasad, na których zbudowano ich wielki naród. Zareagowali w swoim stylu. Nawiązując do świętych, zmitologizowanych początków państwa, zaczęli protestować pod szyldem klubów Tea Party. Nazwa odwołuje się do wydarzenia znanego jako bostońska „herbatka”, kiedy to w 1773 r. grupa konspiratorów z organizacji Synowie Wolności, przebrana za Indian, wtargnęła na statki zacumowane w bostońskim porcie i chcąc zaprotestować przeciwko uderzającej w interesy amerykańskich przedsiębiorców, protekcjonistycznej polityce rządu brytyjskiego, wyrzucili do wody cały ładunek załadowanych herbatą okrętów.
Współczesna Tea Party, która stanowi zdecentralizowaną sieć lokalnych klubów i kilku większych organizacji, stara się ożywić ducha tamtych czasów. Mieszają się w niej prądy libertariańskie, konstytucjonalistyczne oraz konserwatywne. Zgromadzonych w ruchu ludzi łączy nienawiść do prezydenta Obamy, krytyka jego polityki, żądania likwidacji deficytu budżetowego i ograniczenia wpływów rządu federalnego. Tea Party chce powrotu do wartości, które zbudowały fundamenty Ameryki, uznając, że biurokraci w Waszyngtonie za bardzo obrośli w piórka. Nie ma tu miejsca na kompromisowość. Żywioł radykałów to wiece, demonstracje i zajadłe dyskusje w Internecie. Słuchając retoryki popularnych publicystów, takich jak Glenn Beck czy związanych z ruchem polityków pokroju Michele Bachmann, możemy zdać sobie sprawę z tego, że dla nich już za późno na dialog. Obamacare ma być zniesione, wydatki rządowe – gwałtownie przycięte, a sam urzędujący prezydent nie jest partnerem do rozmowy. Frustracja, która ożywia ruch, to gniew Ameryki na co dzień wyśmiewanej przez elity ze Wschodniego Wybrzeża. Prostej, religijnej i przywiązanej do amerykańskich wartości.
Bunt rednecków jest spontaniczny, a przez to niezorganizowany i podatny na głosy często przypadkowych liderów. Niemniej za jego trwaniem stoi potężna koalicja prawicowych polityków i biznesmenów, którymi dowodzą bracia David i Charles Koch. Są to jedni z najbogatszych ludzi w Stanach Zjednoczonych, a przy tym zaprzysięgli libertarianie. Za swój cel obrali zamknięcie rządów Obamy w jednej kadencji. Jak sami przyznali, są w stanie wydać na ten cel ogromne pieniądze. Szczodre finansowanie działalności „herbacianych” jest częstym powodem oskarżania Tea Party, że ta nie jest prawdziwym ruchem społecznym i stosuje astroturfing, czyli tylko kreuje się na coś spontanicznie wyrastającego w społeczeństwie.
Większość mediów szybko zaczęła traktować ruch jako bandę prawicowych oszołomów, którzy wywołują hałas w imieniu radykałów z milionami. Prawda jest bardziej skomplikowana. Gniew Tea Party ma różne twarze. Przede wszystkim antyrządową i antypodatkową, ale również antykorporacyjną czy antyimigrancką. Poparcie dla postulatów ruchu wyraża nawet 25 proc. Amerykanów, choć drugie tyle ma do nich wrogi stosunek. Problem w tym, że respondenci prawdopodobnie nawet do końca nie wiedzą, na temat czego się wypowiadają. Bardziej oceniają wizerunek niż kwestie merytoryczne, co jest zresztą regułą we współczesnej polityce. W obrębie Partii Republikańskiej Tea Party wydaje się skuteczna. Jej nieznani, niedouczeni kandydaci wygrywają z weteranami Grand Old Party prawybory (ofiarą takiej walki stał się powszechnie szanowany senator Richard Lugar). Młodzi kongresmeni i senatorowie pozostają wierni swojej bazie wyborczej, przez co polaryzacja społeczna zaczyna się przeradzać w paraliżujące pracę legislatywy, głębokie podziały w Kongresie. Mimo że republikańskiemu establishmentowi udało się zablokować wysunięcie przez Tea Party kandydata prawicy na prezydenta, running mate Mitta Romneya został Paul Ryan, zdecydowany faworyt republikańskich radykałów.
Krótka historia tego, jak Amerykanie wkurzyli się po raz drugi
Kryzys gospodarki i przywództwa spowodował jednak, że nie tylko na prawicy zawrzało. Oburzenie zachowaniem dużych banków inwestycyjnych i korporacji przed kryzysem i w jego trakcie jest wspólne dla większości Amerykanów. Lata 50., gdy większość społeczeństwa stanowiła dostatnia klasa średnia, wydają się dzisiaj bardzo odległe. Nierówności majątkowe rosną w szybkim tempie. Obywatele, którzy niegdyś żyli na zadowalającym poziomie, dzisiaj miewają problemy z dopięciem domowego budżetu. Na pewno nie polepszają ich samopoczucia wiadomości, że bank, który przed chwilą został dofinansowany przez państwo, właśnie wypłacił nieudolnemu menedżerowi odprawę liczoną w milionach. Gabinet Obamy miał przywołać duże instytucje finansowe do porządku, zaprowadzić szerokie reformy społeczne, przyśpieszyć odbudowę gospodarczą kraju i dać oddech progresywnemu (czytaj: lewicowemu) płucu Ameryki. Po kilku latach jego rządów prezydent ma przed sobą zaprzysiężonych wrogów w opozycji i ogrom zawiedzionych ludzi, którzy w roku 2008 uwierzyli w enigmatyczne słowa o „nadziei” i „postępie”.
17 września 2011 r. grupa około tysiąca osób, które skrzyknęły się za pomocą mediów społecznościowych, zebrała się w parku Zuccottiego. Jest to duży skwer leżący w samym centrum finansowego dystryktu Wall Street. Zgrupowani pod hasłem „Occupy Wall Street”, postanowili zaprotestować przeciw rosnącym nierównościom społecznym i oszczędnościowym tendencjom w polityce wewnętrznej. Przy tym pojawiły się znane już slogany antykorporacyjne, antywojenne oraz antyestablishmentowe.
Ruch społeczny, który wytworzył się wokół protestów, szybko stał się nową nadzieją dla lewicy szukającej swojego miejsca w coraz bardziej omszałych i zbiurokratyzowanych systemach demokratycznych. Protestujący przy Wall Street zainspirowali podobne inicjatywy w całej Ameryce, a potem na świecie. Co ciekawe, założyciele inspirowali się wydarzeniami na kairskim placu Tahrir, gdzie walka toczyła się w zupełnie innym kontekście. Ruch Occupy Wall Street przyjął nawet logo zaciśniętej pięści, znane wcześniej z „kolorowych rewolucji”. Wiodącym hasłem stało się „We are the 99 percent”, które nawiązuje do coraz większego udziału 1 proc. najbogatszych Amerykanów w majątku narodowym. Ruch okupujących czy – jak się czasem mówi – oburzonych na dłuższą metę wyraża zaniepokojenie młodego pokolenia tym, że przyszłość nie będzie już tak nasycona dobrobytem, jak kiedyś, gdy dorastali ich rodzice. Oburzeni uznali, że za przekreślenie ich bezpieczeństwa socjalnego odpowiedzialni są politycy, którzy dla wielu swoich kontrowersyjnych decyzji nie posiadają nawet mandatu, nie mówiąc o zaufaniu.
Właśnie dlatego utworzyła się wśród nich forma permanentnej demokracji, która opiera się na przegłosowywaniu wszystkich uchwał, rezolucji i manifestów. Swoją opinię może wyrazić każdy uczestnik zgromadzenia. Przy tym sama okupacja okazała się czymś na kształt małego wydarzenia pokoleniowego. W przeciwieństwie do protestów w Europie, tutaj przebiegły one raczej w pokojowy sposób. Większe zgrzyty zdarzyły się, gdy policja pacyfikowała próbę przemarszu kilkuset aktywistów przez most Brooklyński, a także przy demontowaniu obozu okupantów przez władze na początku listopada.
Ruch pozostał aktywny, szczególnie w Internecie, który stał się podstawowym narzędziem samoorganizacji. Jest popierany przez znane osobistości ze świata polityki, nauki i kultury, takie jak była przewodnicząca Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych Nancy Pelosi, nagrodzony Noblem ekonomista Paul Krugman, publicysta Keith Olbermann czy raper Talib Kweli. Do demonstrantów pielgrzymował m.in. Slavoj Žižek. Swoje zrozumienie wyraził nawet sam Barack Obama. Nie przełożyło się to jednak na konkretne działania polityczne. Waszyngtońska kultura polityczna nie pozwala lewicowym kongresmenom na wybijanie się z tak radykalnymi inicjatywami, jak ich prawicowym kolegom. Stanowisko demokratycznego establishmentu dobrze wyraził wiceprezydent Joe Biden, pozbawiony politycznej empatii swojego przełożonego. Stwierdził on, że ruchy Occupy Wall Street i Tea Party to po prostu lustrzane odbicia. Trudno się z nim w pełni zgodzić.
Bunt w dobie obamizmu
Zarówno Occupy Wall Street, jak i Tea Party są nieodrodnymi dziećmi doby rządów prezydenta Obamy. Proponują radykalne reformy na rzecz sanacji Stanów Zjednoczonych. Doskonale opanowały prowadzenie agitacji politycznej w Internecie. Nie chcą się przekształcać w regularne partie polityczne, bo wolą głośne demonstrowanie. Nie tworzą ścisłej struktury, są zdecentralizowane. Wzmacniają polaryzację światopoglądową amerykańskiego społeczeństwa. Nie ufają systemowi politycznemu i jego najwyższym przedstawicielom. Tworzą własne manifesty i spisują kontrakty dla polityków. Są pełną żalu i frustracji reakcją na kryzys gospodarczy oraz nieudolne z niego wychodzenie. I właśnie przez to, że są negatywną reakcją uosobioną w słabo zorganizowanym ruchu społecznym, nigdy nie wniosą niczego budującego do krajowej polityki, ale mogą jej zaszkodzić.
Tak się utarło w naszym świecie, że formuła wieców nie jest najlepsza do debaty. Służy raczej wykrzykiwaniu, a nie wymianie zdań. Tea Party i Occupy Wall Street często trafnie identyfikują problemy trapiące ich kraj, niemniej poprzestają na strywializowaniu tematu, a następnie wykrzyczeniu swoich racji podczas najbliższej demonstracji. To smutne, bo dzisiaj Ameryka faktycznie znajduje się na rozdrożach i musi zdecydować, czym chce być w przyszłości. Jak wrócić do rzeczywistości państwa dostatniej klasy średniej? Jak zachować pozycję najsilniejszego mocarstwa na świecie? Jak zmniejszyć uzależnienie od gospodarki chińskiej? Jak zagwarantować ponowny wzrost innowacyjności? Jak uspokoić sytuację na Bliskim Wschodzie? Co dalej ze ścisłym sojuszem z Izraelem?
Pytać można bez przerwy, odpowiedzi zaś powinna dostarczać nie tylko gęsta sieć świetnych, wyspecjalizowanych think tanków, lecz także debata publiczna. Jednak ta jak na razie jest coraz bardziej skażona przeideologizowanym myśleniem. Zdecydowane poglądy i propozycje ostrych reform są dla państwa jak prąd elektryczny. Do pewnego momentu napięcia ożywiają, zasilają system, ale po przekroczeniu tegoż zaczynają być bolesne, a w końcu palą. Strywializowanie najważniejszych problemów Ameryki do poziomu sloganu jest dla dyskusji o nich bardzo szkodliwe i prowadzi do ich deprecjacji. Wytwarza w elitach przekonanie, że trzeba brać sprawy w swoje ręce, a to z kolei prowadzi do zdystansowania się wyborców, którzy w następnych głosowaniach wybiorą nawet znacznie gorzej przygotowanych, radykalniejszych kandydatów, byle tylko sycić swoje ego.
Poparcie i wpływy obu ruchów są proporcjonalne do słabości przywództwa Obamy, a także do ogólnego problemu Stanów Zjednoczonych z liderami. Do gry o fotel prezydencki nie stanął w tym roku polityk, który byłby szanowany także przez najbardziej zapiekłych wrogów i zdolny do pociągnięcia za sobą znacznej większości Amerykanów. Najbliższe wybory będą walką dwóch niezbyt lubianych polityków, która prawdopodobnie skończy się nieznaczną przewagą jednego z nich. Prezydent Obama ma dużo szczęścia, że trafił mu się tak nieudolny przeciwnik, bo sam dla wytrawnego kontrkandydata byłby dość łatwym celem do ustrzelenia. Zostanie wybrany głosami jednej części Amerykanów. Druga ledwo to przełknie albo nawet do końca tego nie zaakceptuje. Brzmi to bardzo niepokojąco, ale sukces Tea Party pokazał, że niekonwencjonalne formy partycypacji politycznej i poruszanie się poza ustalonymi ramami systemu są coraz skuteczniejsze.
Z racji roku wyborczego Tea Party oraz Occupy Wall Street straciły nieco rozgłosu, gdyż wielu ich uczestników zaangażowało się w kampanię wyborczą. Ale nawet bez tego dynamika obu ruchów społecznych się zmniejszyła. Najgorszy okres gniewu na rząd już przeminął. Ameryka posiada dużą kulturę polityczną, jej mieszkańcy zaś są dość praktycznymi ludźmi, wobec czego wyczekują zmian w związku z listopadowymi wyborami. Wielu „herbacianych” wspiera Mitta Romneya, a co radykalniejsi – Rona Paula. Część oburzonych z Occupy Wall Street widzi, że druga kadencja Obamy jest zdecydowanie mniejszym złem niż wybór zapatrzonego w reaganomikę i neokonserwatyzm Romneya. Ruchy społeczne efektywnie spełniają funkcję integracyjną i w rękach sprawnych liderów mogą się stać bardzo groźnym narzędziem politycznym, jednak częściej są po prostu spontaniczną reakcją, która równie łatwo uchodzi.
Ruchy przemijają, problemy pozostają
Pomimo zwolnienia tempa oba ruchy będą istnieć jeszcze długo, może nawet pojawią się ich kolejne inkarnacje. Większe szanse na stanie się efektywnym podmiotem politycznym ma oczywiście Tea Party, która posiada już nawet w Kongresie własny caucus, bogatych sponsorów i ma przed sobą prawdopodobnie jeszcze jedną kadencję prezydenta Obamy. Occupy Wall Street ma trudniej, gdyż establishment Partii Demokratycznej nie wyciąga pomocnej dłoni. Trudno znaleźć kogoś, kto chciałby wyłożyć pieniądze na działalność sceptyczną wobec kapitalizmu. W razie poprawy koniunktury gospodarczej oburzeni szybko stracą rację bytu. Zresztą ten paradoks dotyczy obydwu grup: poprawa sytuacji państwa nie będzie im na rękę. Może to zmartwić szczególnie „herbacianych” rebeliantów, którzy posiadają duży apetyt na władzę.
Pojawienie się i rozgłos, jaki uzyskały ruchy Occupy Wall Street oraz Tea Party, świadczą jednak o kilku rzeczach. Po pierwsze, Amerykanie przestają ufać swojemu rządowi i nie czują się przezeń reprezentowani. Nie jest to specjalnie oryginalna tendencja w krajach cywilizacji zachodniej, aczkolwiek szczególnie smutna w państwie, które z założenia miało urzeczywistniać ideał rządów obywateli. Po drugie, politycy muszą zacząć być tak szybcy, jak obywatele. Lepiej monitorować dyskusje w Internecie, słuchać pojawiających się tam argumentów niż zwiększać kontrolę nad siecią. Po trzecie, Ameryce przydałoby się uspokojenie debaty publicznej i więcej dialogu, tak cennego w krajach, które są najpotężniejsze, gdy się jednoczą. Jeśli nie ma obecnie przywódcy na miarę któregoś z Rooseveltów, który przeforsowałby swoje propozycje przełomowych reform, to czas usiąść do wspólnego stołu. Tego zresztą oczekują wyborcy niezależni, którzy są coraz istotniejszym języczkiem u wagi przy okazji wyborów.
Wszystko to jest trudne do zrealizowania, szczególnie w kontekście oszalałej wojny polityczno-kulturowej, która obecnie toczy się w Stanach Zjednoczonych. Niemniej pojawienie się silnych ruchów społecznych powinno uświadomić amerykańskiej klasie politycznej, że jeśli czegoś nie zmieni, to następny wybuch społecznego niezadowolenia może być znacznie groźniejszy i radykalniejszy w swojej antysystemowości.