Minęły dwa lata od powstania rządu Donalda Tuska i koalicji PO – PSL. W mediach zaroiło się od podsumowań i ocen dotychczasowej pracy gabinetu, nie brakuje oczywiście także prognoz. Wierzymy w magię cyfr i rocznic, leży to w naszej naturze.
Większość opracowań dzieli materię osiągnięć rządu według podziału na resorty. Umożliwia to ocenę poszczególnych ministrów i wystawianie im ocen jak w szkole. Tego typu publikacje są potrzebne i ciekawe. Warto jednak na resumé gabinetu spojrzeć także z perspektywy wyborcy i jego oczekiwań. Wówczas uzyskamy pełniejszą odpowiedź na pytanie, czy praca rządu przynosi poszczególnym grupom obywateli satysfakcję i zadowolenie, czy też jest raczej źródłem frustracji i krytyki.
Osobiście interesuje mnie ocena rządu z punktu widzenia wyborcy liberalnego, czyli takiego, jakim sam jestem. Nie gra przy tym, jak sądzę, większej roli to, że byłem jesienią 2007 roku jednym z tych relatywnie nielicznych wyborców liberalnych, którzy nie poparli partii premiera Tuska, ponieważ gdyby polityka jego rządu była dla liberała pozytywnym objawieniem, to przyjąłbym ją niezależnie od tego z wielką satysfakcją i niewykluczone, że mógłbym stać się za sprawą dorobku rządu nowym wyborcą Platformy.
Z punktu widzenia liberalizmu istotne są trzy elementy polityki. W pierwszym zakresie, związanym z umacnianiem konstytucyjnego państwa prawa, mieliśmy w ostatnich dwóch latach do czynienia z ewidentną poprawą i powrotem do sytuacji zadowalającej po okresie mocno arbitralnych rządów PiS. W przedziale drugim, ekonomicznym, ocena musi być bardziej zniuansowana. Odmowa zwiększenia wydatków państwa oraz poziomu jego zadłużenia w obliczu kryzysu wzorem większości państw zachodnich była działaniem ze wszech miar mądrym. Jednak nie brakowało w ostatnich latach także decyzji bardzo złych, z wydatkowaniem środków z Funduszu Rezerwy Demograficznej na czele. Ja w niniejszym tekście chciałbym się jednak zająć trzecim istotnym dla liberała przedziałem polityki, czyli postawą rządu Tuska/Pawlaka wobec kontrowersyjnych tematów obyczajowych.
Nadmienić trzeba na wstępie, że spora część przedstawicieli rządzącego obecnie, a więc i ocenianego tutaj środowiska uważa się za liberałów, ale swój liberalizm rozumie jedynie jako wyrwaną z kontekstu całej myśli wolnościowej, kadłubkowatą doktrynę ekonomiczną. Z tego względu niektórym spośród nich sam fakt istnienia tekstu, który dokonuje liberalnej oceny ich polityki koncentrując się na problematyce etyczno-obyczajowej, może wydawać się zaskakujący. Najlepszy wyraz tego zredukowanego sposobu rozumienia liberalizmu dał możliwy następca Tuska na stanowisku premiera, Jan Krzysztof Bielecki. Gdy został zapytany w kontekście paternalistycznego projektu ograniczenia możliwości uprawiania hazardu przez Polaków, który motywowany jest w sporej mierze konserwatywną ideą państwa opiekującego się obywatelem i wychowującego go, o to „czy w premierze jeszcze jest coś z liberała?”, jego ograniczone do ekonomii pojęcie liberalizmu spowodowało, że nie zrozumiał pytania! W efekcie odpowiedział: „Jeżeli wolność gospodarcza ma być definiowana stosunkiem do hazardu, to ja pewnie też nie jestem zwolennikiem wolności gospodarczej”. Otóż, Panie premierze Bielecki, nie o wolność gospodarczą tutaj chodziło, bo i nie do obrony tej wolności sprowadza się liberalizm. Pełne zrozumienie problemu posiada za to Leszek Balcerowicz, który w posunięciu ograniczającym hazard dostrzegł zarówno reglamentowanie wolności przedsiębiorcy, jak i tendencję państwa do odgrywania roli niańki. Właśnie dlatego Balcerowicz jest liberałem, zaś Bielecki… nie do końca wiadomo.
Donald Tusk zaś nie ukrywa tego, że w większości kwestii obyczajowych liberałem nie jest i preferuje rozwiązania konserwatywne. Z tego względu trudno spodziewać się, aby dwuletnie podsumowanie rządów tego konserwatysty mogło z liberalnego punktu widzenia wypaść nazbyt pozytywnie. Rzeczywiście, ocena nie jest może druzgocąca, ale niewiele brakuje, by była.
Bezpłodne awantury
Najgłośniejszym tematem etycznym w debacie publicznej ostatnich dwóch lat była, nadal otwarta, sprawa stosunku państwa polskiego do zapładniania metodą in vitro. Początek był obiecujący, gdyż była nim deklaracja minister zdrowia Ewy Kopacz, że rząd rozważy wprowadzenie refundowania zabiegów in vitro dla ubogich, bezpłodnych par. Niestety, lepiej było tematu w ogóle nie ruszać, bo może się okazać, że efektem tej debaty będzie nie tyle refundacja in vitro, ile faktyczne uniemożliwienie przeprowadzania tych zabiegów, nawet za własne pieniądze. Konserwatyści wszystkich partii odkryli, iż w Polsce sprawa in vitro nie jest prawnie uregulowana. Zidentyfikowali temat jako propagandową „żyłę złota”, dzięki której będzie można miesiącami występować w roli „obrońcy moralności” czy też „dobrego katolika”. Sam kościół zresztą bardzo chętnie włączył się politycznej awantury. Tak, właśnie awanturą należy to nazwać, biorąc pod uwagę poziom wypowiedzi licznych hierarchów, którzy w kontekście in vitro mówili o „zachciankach”, „wyrafinowanej aborcji”, „dobrach konsumpcyjnych”, a dzieci tak urodzone zrównywali z doktorem Frankensteinem, choć raczej mieli na myśli jego literackiego potwora.
Premier Tusk przewinił w sprawie in vitro w sposób oczywisty, gdyż powierzył prace nad projektem ustawy akurat najbardziej konserwatywnemu posłowi w szeregach swojej partii. W tym punkcie warto spytać dlaczego, gdyż to pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi. Jarosław Gowin stworzył w efekcie projekt, który ma dziś (wynika to z sejmowej arytmetyki) największe szanse na poparcie większości. Jest to ustawa, która faktycznie uniemożliwi wielu parom skuteczne skorzystanie z in vitro. Gowin, inaczej niż dwa ekstremistyczne projekty całkowitego zakazu in vitro (w tym jeden szafujący karą więzienia dla lekarzy), mające pewne poparcie w części PiS, dopuszcza sztuczne zapłodnienie poza organizmem matki. Fatalne są jednak dwa elementy jego propozycji. Pierwszy wyklucza możliwość mrożenia, na wypadek niepowodzenia pierwszej próby, dodatkowych zarodków. Dopuszcza jedynie mrożenie komórek jajowych, co znacznie obniża szanse na sukces całej procedury. Drugi element to zakaz selekcji zarodków pod kątem żywotności, co znacznie zmniejsza szanse na utrzymanie ciąży i będzie skazywać kobiety na wielokrotność powtarzania prób, które ze względu na zakaz mrożenia zarodków będą i tak mało skuteczne. Wielu zniechęci to, w połączeniu z aspektem finansowym, do in vitro w ogóle i o to Gowinowi zapewne chodzi. Poza tymi dwoma zapisami sprzeciw liberała budzi również propozycja arbitralnego określenia, kto ma prawo do in vitro (tylko małżeństwa, kobiety poniżej 45 lat) oraz trącące okropną eugeniką wykluczenie z prawa do in vitro osób „obciążonych dziedzicznymi wadami”. Projekt ten spotkał się oczywiście ze sprzeciwem znaczącej części klubu PO, być może nawet jego nieznacznej większości. W rezultacie powstał projekt konkurencyjnej legislacji posłanki Kidawy-Błońskiej, który eliminuje ideologiczne elementy z tekstu Gowina, czyniąc ze wskazań medycznych jedyne kryteria dla decyzji o procedurze in vitro w każdym konkretnym przypadku. Dozwala selekcję zarodków i ich mrożenie. Wyklucza tylko ich niszczenie, co jest najzupełniej wystarczającą koncesją na rzecz konserwatystów. Ponieważ premier wyznaczył pierwotnie do pracy nad ustawą Gowina, a nie Kidawę-Błońską, to właśnie on będzie odpowiedzialny za ewentualne przyjęcie konserwatywnego prawa.
I don’t like the drugs but the drugs like me
Dużą kompromitacją dla rządu okazała się, szybko zresztą odłożona ad acta, propozycja zmiany ustawy antynarkotykowej. Początkowo wydawało się, że rząd Tuska podejmie temat i skończy z sytuacją, w której młodzi ludzie sięgający w Polsce po takie środki jak marihuana (legalne lub przynajmniej tolerowane w większości krajów Europy Zachodniej) będą umieszczani w zakładach karnych pomiędzy przestępcami. Tego typu absurdalna i skandaliczna ustawa obowiązuje od czasów rządu AWS, a w poprzedniej kadencji ze strony PiS padła nawet propozycja wydłużenia kary za zapalenie skręta do 10 lat pozbawienia wolności (sic!). Gdy już wydawało się, że PO zmieni ten stan rzeczy i bardziej racjonalnie podejdzie do problemu tak zwanych „miękkich narkotyków”, pojawił się haczyk. Otóż, premier był, owszem, gotów dopuścić rezygnację z karania za posiadanie niewielkiej ilości narkotyku na własny użytek, jednak tylko pod warunkiem konfidenckiej kolaboracji przyłapanego z organami ścigania. Chodziło o wydanie dilera w zamian za wolność. Zważywszy, że dilerami są często ludzie niebezpieczni albo mający z takimi kontakty (co jest oczywiście efektem istnienia prohibicji, czyli nieprzemyślanej polityki państwa), stawianie młodych ludzi przed wyborem wolność albo bezpieczeństwo przez instytucje państwa należy uznać za po prostu niemoralne. Takie podejście do tej sprawy okrywa wstydem tych, którzy tego typu pomysł publicznie zgłosili, a więc premiera i jego ówczesnego ministra sprawiedliwości – Andrzeja Czumę.
Kompromitacją, w mniejszym stopniu rządu, a w większym jego parlamentarnego zaplecza, jest też walka z „dopalaczami”. Te syntetyczne środki mają niby działanie podobne do narkotyków, tyle że w ich składzie nie ma substancji oficjalnie zakazanych. Są więc legalne. Ich zakaz (a taką próbę polski Sejm oczywiście podjął) przegrywa z współczesną chemią, gdyż wprowadzenie do obrotu „dopalaczy” opartych na minimalnie innych substancjach od zakazanych trwa dużo krócej niż polski proces legislacyjny. W każdym razie media przyczyniły się do stworzenia atmosfery „świętego oburzenia” wokół sklepów z „dopalaczami”. Powstało więc społeczne przyzwolenie, aby nękać te placówki wszelkiego rodzaju kontrolami, a to urzędu skarbowego, a to celnego, a to straży pożarnej czy inspekcji pracy. Media otwarcie informują o tych działaniach podlegających rządowi instytucji i przyjmują je z entuzjazmem, mimo że mamy tu do czynienia z ewidentnym nadużywaniem uprawnień przez państwo, ograniczeniem wolności obywatelskich, a także (uwaga, Panie premierze Bielecki) wolności gospodarczej (zamykanie sklepu na cały dzień, czasowe zajęcie części asortymentu, itp.).
Paciorek na ocenę
Zupełnie niezrozumiała jest decyzja minister edukacji Hall, aby pozostawić w mocy rozporządzenie Romana Giertycha o wliczaniu w podstawówkach i gimnazjach ocen z religii do średniej. W sposób oczywisty mamy tu do czynienia ze złamaniem zasady wolności religijnej poprzez uprzywilejowanie grup wyznaniowych. Naruszona zostaje także zasada rozdziału Kościołów od państwa, gdyż na podstawie tak obliczonej średniej wystawiane są dokumenty państwowe, jakimi są przecież świadectwa promocji ucznia do kolejnej klasy. Wysokość średniej wpływa na to, czy uczeń otrzyma świadectwo z wyróżnieniem czy też świadectwo zwyczajne. Wliczenie do średniej jako dodatkowej oceny z katechezy wobec faktu, że oceny z tego przedmiotu są zwykle ponadprzeciętnie wysokie, stawia uczęszczających na religię w pozycji uprzywilejowanej w stosunku do pozostałych uczniów. Problemu nie rozwiązałoby nawet upowszechnienia nauczania etyki jako przedmiotu alternatywnego dla nich, ponieważ etyka byłaby przedmiotem realnym, z którego ocena uzależniona jest od poziomu wiedzy, zatem uzyskanie oceny wyższej byłoby nieporównywalnie trudniejsze niż w przypadku religii. Ta bowiem, przynajmniej tak jak funkcjonuje w polskich szkołach, nie ma nic wspólnego z przekazywaniem wiedzy o religii, jest raczej czasem poświęconym na pogłębianie wiary młodzieży. Dopiero ewentualnie na poziomie liceów można mówić o realnym wykładaniu wiedzy o religii katolickiej, ale akurat w tych szkołach ocena z katechezy do średniej wliczana nie jest.
Z tego nieporozumienia w edukacji należało zrezygnować natychmiast po wyborach. Hall odmówiła tego, powołując się na trudność z wycofaniem się z koncesji przyrzeczonej Kościołowi. Dla konserwatywnego rządu i konserwatywnej minister była to bez wątpienia głównie trudność polityczna. Trudno zgodzić się z koncepcją, że Kościół niczym jakaś roszczeniowa grupa lub związek zawodowy traktuje swoje stosunki ze świeckim państwem w kategoriach uprawnień nabytych.
Gorący kartofel
Zupełną klapą zakończyła się misja pełnomocnik rządu ds. równego traktowania, pani minister Elżbiety Radziszewskiej. Jej nominacja na to stanowisko, wraz ze zleceniem Gowinowi stworzenia projektu w sprawie in vitro pokazuje pewną prokonserwatywną prawidłowość w logice rządzenia premiera Tuska. Tutaj, podobnie jak i tam, mamy do czynienia z obszarem, w którym liberalne rozwiązania mogłyby stać się zaczynem prawdziwie postępowej i nowoczesnej polityki państwa. Czy dlatego właśnie Donald Tusk w obu przypadkach postawił na przedstawicieli prawego skrzydła swojej partii?
Oczywiście w przypadku Radziszewskiej było to nieco trudniejsze do przewidzenia. W końcu, inaczej niż od zawsze konserwatywny Gowin, pani minister była onegdaj członkinią Unii Wolności, popierającą nawet liberalizację ustawy aborcyjnej. W ostatnich latach jednak najgłośniejszym przejawem jej politycznej aktywności były starania o objęcie Sejmu patronatem Matki Boskiej Trybunalskiej, co jako żywo przynosi skojarzenia ze starszą o około 10 lat propozycją Mariana Krzaklewskiego (ostatnio polityka także bliskiego PO), który chciał intronizacji Jezusa Chrystusa na Króla Polski.
Posłanka Radziszewska sprawy równouprawnienia kobiet, które są zwykle, trzeba przyznać, związane z postulatami sprzecznymi z postawą mocno tradycjonalistyczną, traktowała jako rodzaj gorącego kartofla. Unikała ich i zajmowała się problemami dzieci czy mniejszości etnicznych, które w Polsce nie budzą większych emocji. Nie wykazała się żadną inicjatywą nie tylko w sprawie in vitro, ale nawet w mniej kontrowersyjnych, a palących kwestiach. Chodzi tutaj głównie o ustawodawstwo antydyskryminacyjne na rynku pracy: walkę o zrównanie poziomu płac kobiet i mężczyzn na identycznych stanowiskach oraz likwidację powszechnego w polskich małych i średnich przedsiębiorstwach zjawiska dyskryminacji młodych matek, które po powrocie z urlopu macierzyńskiego czy wychowawczego bywają nawet zwalniane (lub degradowane) pod byle pretekstem za karę, iż śmiały „urodzić w firmie” dziecko i narazić ją na koszty. Nie zaobserwowałem żadnej inicjatywy Radziszewskiej, jeśli chodzi o problem najmniejszej w skali UE liczby żłobków i przedszkoli, z czym mamy w Polsce do czynienia. Nie ukrywam, że inicjatywą w tym ostatnim obszarze byłbym osobiście zainteresowany, więc otwarcie przyznam się tu do lobbingu.
Bardzo charakterystyczne, że właśnie ten resort rządu Tuska, który najmocniej jest związany z problematyką o charakterze społeczno-obyczajowym, jest prowadzony w sposób najbardziej antyliberalny, a ponadto zyskuje najsłabsze oceny komentatorów. Nie sposób wręcz nie przyznać racji dosyć sympatycznej poprzedniczce Radziszewskiej na podobnym stanowisku, Joannie Kluzik-Rostkowskiej z PiS-u, gdy mówi, iż ona sama była mniej konserwatywna od działaczki Platformy. W istocie parę palących problemów rynku pracy podjęła, czego efektem są choćby (o wiele za krótkie) urlopy ojcowskie.
Indeks stron zakazanych
Sprzeciw budzi pomysł wprowadzenia cenzurowania stron internetowych. Temat stał się głośny ostatnio wskutek problemów tego rządu z aferą hazardową. Blokowane miałyby być głównie strony www oferujące hazard online. Jednak wykaz stron do ocenzurowania powstawał już wcześniej i różne agendy państwa brały udział w jego tworzeniu. Każda miała oczywiście swoje specjalne życzenia, jak ową listę poszerzyć.
Już samo istnienie takiego indeksu www zakazanych jest nie do przyjęcia z tego prostego powodu, że każda kolejna, jeszcze mniej liberalna ekipa rządowa będzie mogła z łatwością dopisywać doń kolejne kategorie treści internetowych. W ten sposób z kadencji na kadencję zakres wolności będzie się kurczył. Już teraz obok stron z e-hazardem wymienia się, jako kandydatów do zablokowania, strony propagujące narkotyki i politycznie ekstremistyczne. Kto zagwarantuje, że do pierwszej grupy nie zostanie zaliczona strona obywatelskiej inicjatywy na rzecz liberalizacji prawa antynarkotykowego i dopuszczenia do obrotu „miękkich narkotyków”? Czy propagowanie legalizacji nie może zostać uznane za propagowanie samych narkotyków? Kto zapewni, że do drugiej grupy zostaną włączone tylko strony nawołujące do przemocy lub głoszące nienawiść narodowościową czy rasową, a nie także strony głoszące radykalne postulaty polityczne – anarchistyczne, utopijne, nacjonalistyczne czy libertariańskie? Czy tego katalogu nie poszerzy kiedyś ktoś o strony radykalnych krytyków rządu? Oby kiedyś na ten indeks nie trafiła nawet strona www.platforma.org.pl, która z racji rodzimej cenzury oczywiście wtedy będzie raczej nosić nazwę www.platforma.org.cz. W końcu, czy katalog ten nie zostanie po prostu poszerzony o strony dotyczące innych kwestii spotykających się z niemal powszechnym sprzeciwem społeczeństwa, takie jak satanistyczne czy pornograficzne?
Wielki Brat – słuchowisko dla dorosłych
Pomimo deklaracji premiera rząd ten nic nie zrobił z zupełnie skandaliczną praktyką zakładania i obsługiwania podsłuchów w Polsce. Nieraz pisałem, że praktyka ta przypomina raczej sowieckie niż europejskie standardy. Trzeba, aby publikowane były pełne dane statystyczne co do zakładanych co roku podsłuchów, liczby sądowych odmów z podziałem na kategorie przestępstw, których dochodzenia dotyczyły oraz na służby podsłuchy zakładające, a także o skuteczności stosowania tej metody, czyli o liczbie prawomocnych wyroków wydanych w ciągu danego roku dzięki dowodom z podsłuchów. Nad zakładaniem podsłuchów bezwzględnie i bez wyjątku ścisłą kontrolę pełnić musi niezawisły sąd. W ogóle służby je stosujące winny podlegać stałej, niezależnej kontroli w zakresie obchodzenia się z zebranymi przez pluskwy materiałami. Wszystkie materiały zebrane w taki sposób, a nie dotyczące śledztwa, dla którego podsłuch został założony, muszą być bezzwłocznie niszczone, także jeśli zawierają dowody na inne przestępstwa. Należy wykluczyć demoralizującą praktykę dopuszczania tak zwanych „owoców z zatrutego drzewa”. Każda osoba, która była podsłuchiwana, po zakończeniu postępowania, musi zyskiwać wgląd we wszystkie nagrania, mieć możliwość dołączenia wyjaśnień i uściśleń oraz skontrolować, czy nie zachowano materiałów sprawy niedotyczących, a jeśli tak, to żądać ich zniszczenia. Podsłuchiwanie zwłaszcza prywatnych rozmów obywatela jest z natury drastycznym naruszeniem jego prywatności i jednym z najważniejszych praw wolnościowych. Winno być ograniczane do absolutnego minimum. Nie może być antidotum na lenistwo i wygodnictwo śledczych. Musi podlegać obiektywnej kontroli, a umyślne nadużycia winny być karane pozbawieniem wolności winnych funkcjonariuszy. Ludzie naruszający z premedytacją wolność jednostki w demokratycznym państwie prawa nie mogą mieć immunitetu.
Tymczasem, zanim afera hazardowa oraz sprawa redaktora Gmyza zwróciły uwagę opinii publicznej na problem, prace nad ustawą w komisji kierowanej przez posła PO Marka Biernackiego szły w odwrotnym kierunku. Proponowano między innymi, aby zwolnić operatorów telefonii komórkowej z odpowiedzialności karnej w przypadku współdziałania przez nich ze służbami w zakładaniu podsłuchów, gdyby później okazało się, że służby złamały prawo. Operatorzy zyskaliby immunitet na współsprawstwo w łamaniu podstawowych praw swoich klientów i wielką zachętę ku ślepej spolegliwości wobec aparatu państwowej przemocy. Wcale nie wiadomo, czy mimo nagłośnienia sprawy tendencja ta zostanie zawrócona. Ostatnio podano, że Trybunał Konstytucyjny nie doradzi rządowi rozwiązań w ramach tak zwanej sygnalizacji. Zamiast tego zapisy prawa będą rekomendować służby. To nie wymaga komentarza.
Podsumowując, Platforma Obywatelska zawiodła w pierwszych dwóch latach rządów liberalną część opinii publicznej, jeśli chodzi o działania w obszarze społeczno-obyczajowym. Pomimo spodziewanej liberalizacji poglądów po zerwaniu przez PO z poparciem dla idei IV RP i porzuceniu projektu politycznego sojuszu z PiS, partia Donalda Tuska w kwestiach obyczajowych woli zaspokajać oczekiwania konserwatywnej części swojego elektoratu. Ma do tego prawo, tak jak my mamy prawo ją za to poddawać surowej krytyce. Ten artykuł był próbą zestawienia najbardziej dolegliwych problemów tego rodzaju w ostatnich dwóch latach. Pokazuje, że warto nadal rozglądać się na scenie politycznej za inną niż PO, bardziej liberalną ofertą polityczną.