Rocznica objęcia urzędu to dla Baracka Obamy najtrudniejszy moment jego prezydentury i całej kariery politycznej – i być może kluczowa chwila decydująca o przyszłości Ameryki jako potęgi światowej.
Kim jest Barack Obama? W rok po objęciu urzędu dla wielu odpowiedź ta jest już oczywista. Dla lewicy Obama to więzień korporacyjno-finansowego układu bankierów z Wall Street. Dla prawicy Obama to socjalista albo kryptokomunista, który chce znacjonalizować służbę zdrowia w USA. Dla niezależnych wyborców Obama nie realizuje swoich obietnic „ponadpartyjności” i jest wysoce nieefektywnym politykiem, który potrafi tylko ładnie przemawiać, a nie umie porozumieć się nawet z liderami własnej partii w Kongresie. Dla wszystkich zainteresowanych pierwszy rok prezydenta jest nieudany, o czym świadczy na przykład wysokie bezrobocie i brak perspektyw na jego spadek.
Trudno się więc dziwić, że gdy 19 stycznia 2010 roku wyborcy w Massachusetts głosowali w wyborach uzupełniających do Senatu, kandydatka Demokratów przegrała, a miejsce zajmowane przez kilkadziesiąt lat przez senatora Teda Kennedy’ego trafiło w ręce Republikanów. Co prawda niektórzy komentatorzy argumentują, że Martha Coakley prowadziła fatalną kampanię, ale nie da się ukryć, że tak dotkliwa porażka jest efektem coraz bardziej dla Demokratów toksycznej atmosfery politycznej. Zwycięstwo Republikanina oznacza, że Demokraci stracili superwiększość w Senacie, umożliwiającą im przełamywanie obstrukcji Republikanów, którzy są teraz w stanie blokować każdą senacką ustawę. Oznacza to powrót do partyjnego paraliżu i sytuacji, gdy de facto Kongres nie jest już zdolny do jakiejkolwiek poważnej pracy – chyba że obie strony będą szły na kompromis, co wydaje się wątpliwe. Scott Brown obiecywał mieszkańcom Massachusetts zmianę – ale jedyne co gwarantuje jego wybór to powrót do przeszłości. Demokraci dysponowali superwiekszością przez kilka miesięcy, ale w tym czasie nie przeprowadzili przez Senat żadnej poważnej ustawy do końca.
Obama nie był w stanie przekonać Republikanów do pracy z nim na rzecz dobra wspólnego – jego oponenci uznali, że najlepsza z politycznego punktu widzenia jest totalna opozycja. Reforma zdrowotna wraz z utratą superwiększości może być martwa. Ustawy reformujące energetykę, edukację, system emerytalny i finansowy są zagrożone.
Ale bez reform wyborcy będą jeszcze pewniejsi, że Obama potrafi tylko ładnie mówić. Paradoks polega na tym, że istnieją parlamentarne procedury (reconcilliation) które umożliwiają 51-osobowej większości zatwierdzenie większości projektów legislacyjnych. Ale Demokraci do tej pory z nich nie korzystali, chociaż prezydent Bush nie wahał się właśnie w ten sposób zatwierdzić – na początku swojej prezydentury – swoje cięcia podatkowe.
Im słabszy Obama jest wewnętrznie, tym trudniej jest mu poruszać się na arenie międzynarodowej. Iran, Afganistan, relacje z Rosją, proces pokojowy na Bliskim Wschodzie – to tylko niektóre z problemów, które jego administracja musi rozwiązać.
Ale Republikanie nie powinni jeszcze świętować sukcesu w wyborach do Kongresu w 2010 roku, a później w wyborach prezydenckich w 2012. W końcu USA powoli wychodzą z recesji także dzięki trudnym i niepopularnym decyzjom, które administracja Obamy musiała podjąć. Reforma zdrowia może jeszcze wejść w życie – jeśli tylko Demokratom wystarczy determinacji. A Obama jest wciąż popularny i około 50% Amerykanów pozytywnie ocenia jego pracę.
Obama i jego zespół muszą poprawić to, w jaki sposób komunikują się z mieszkańcami USA. W ciągu mijającego roku – co jest kolejnym paradoksem – to właśnie komunikacja była największym problemem Białego Domu. Reforma zdrowotna jest niepopularna, ale tylko jako hasło. Gdy w sondażach pyta się o poszczególne jej fragmenty okazuje się, że są one popierane przez większość wyborców.
Jednak to, czego Obama potrzebuje to determinacji by dotrzymać obietnic, które złożył w czasie kampanii. Prezydent, który jest nieefektywny, nie odzyska swojej skuteczności, mówiąc o tym, może ją odzyskać tylko poprzez działanie. Hasło, które wyniosło Obamę do władzy, brzmiało „Tak, możemy”. Teraz sam Obama powinien powiedzieć sobie „Tak, mogę”. Inaczej pierwszy rok jego prezydentury nie będzie końcem początku, ale początkiem końca.