Przypominam sobie przemówienie lidera brytyjskich konserwatystów w Parlamencie Europejskim Nigela Farage sprzed prawie dwóch lat. Farage dokonał po raz kolejny przerysowanego, aczkolwiek w wielu punktach trafnego, opisu stanu europejskiej demokracji, zwracając przy tym uwagę na niewydolność i nieudolność instytucji i polityków oraz ich oderwanie od problemów obywateli. Wywołał uśmiechy politowania na twarzach europejskiego establishmentu. Uśmiechy znikły jednak z twarzy Barroso i baronowej Ashton w ciągu chwili, gdy mówca zauważył, że ryzykiem takiego stanu rzeczy jest to, że ludzie będą musieli – nie widząc innych możliwości – uciec się do przemocy, by walczyć o swoje prawa. W tym momencie (działając chyba jednak wbrew standardom tzw. europejskiej demokracji) przewodniczący Buzek wyłączył mikrofon mówcy.
Mam wrażenie, że głos Farage’a powraca w tych dniach we wzmożony sposób. Na ulicach Londynu i kolejnych miast, do głosu dochodzi niezadowolenie i frustracja. Farage problem ujmuje między innymi w kategoriach walki o przywrócenie państw narodowych. Sprawa jest jednak zdecydowanie bardziej skomplikowana. Nikt prawdopodobnie nie zdążył jeszcze dokonać szczegółowej charakterystyki protestów pod kątem demograficznego i etnicznego pochodzenia ich uczestników. Wiemy jednak, że naprzeciwko policji stają wspólnie przedstawiciele różnych ras. Na pierwszy rzut oka demonstrantów łączy przede wszystkim młody wiek.
Z politycznej poprawności wypada pewnie podkreślić, że nic nie usprawiedliwia przemocy. Nie sądzę jednak, żeby tych młodych ludzi połączyło jakieś szczególne umiłowanie do przestępczości. Rozwiązania problemów, które te zajścia powodują, też nie należy szukać w obszarze tematycznym: walka z przestępczością. Pewnie wielu intuicyjnie zdaje sobie z tego sprawę. Mimo wszystko nie ułatwia to odpowiedzi na pytanie o to, co jest rzeczywistym problemem.
Trudność w znalezieniu rozwiązania wynika z trudności w zdefiniowaniu zjawiska i określenia jego przyczyn. Tych zajść nie można bowiem określić jako zorganizowanego ruchu przestępczego czy ruchu walki o konkretny postulat: podwyżkę płac, obniżenie podatków czy równy dostęp do edukacji.
Powierzchowny obserwator zastanawia się, jak to możliwe, by tak ogromna frustracja powstała w kraju, który zdolny jest przyjmować miliony emigrantów znajdujących tam lepsze życie. Trudno bowiem zrozumieć, że wciąż wielu Polaków wyjeżdża do Brytanii i znajduje tam pracę i godziwe warunki życia, a wielu spośród tych, którzy są Brytyjczykami z urodzenia czy kolejnego pokolenia żyje na ekonomicznym bądź społecznym marginesie. Ci, którzy uczciwie i rzetelnie na Wyspach pracują, zastanawiają się, jakie prawo do narzekania mają ci, którzy żyją z ich podatków.
W tych zajściach łączy się wiele problemów, które można by długo i zawsze nieenumeratywnie wymieniać: słaba asymilacja mniejszości, strukturalne bezrobocie, niechęć do pracy społeczeństw o źle rozwiniętej polityce socjalnej, nierówny poziom edukacji podstawowej, dziedziczone przez imigrantów poczucia gorszości, brak odpowiedzialnej polityki społecznej i socjalnej, wzrastający poziom kontroli ze strony państwa, nieufność policji wobec mniejszości rasowych, brak zaufania społeczeństwa do instytucji państwa i wiele innych. Każdy z tych problemów ma swoje przyczyny i skutki, spośród których wiele zapewne się ze sobą łączy i przeplata, a niemożliwym wręcz jest ich ułożenie w jakiś logiczny łańcuch. Jest jednak jedna cecha, która niejako opisane problemy łączy. Wynikają one z wieloletnich zaniedbań na szczeblu władzy centralnej, z błędów obecnego systemu społeczno-ekonomicznego i złej organizacji instytucji państwa (a także organizacji ponadnarodowych).
Wielość problemów mogących stanowić przyczyny nie ułatwia zdefiniowania problemu. Można jednak odczytać, że te przyczyny budują wizerunek problemu, który nazwać można niechęcią do państwa i polityków, którzy nadużyli społecznego zaufania. Plajtuje polityka oparta na propagandzie sukcesu, wspólna przecież dla wszystkich nurtów europejskich i amerykańskich elit, która opiera się na budowaniu wśród obywateli przekonania, jakoby bogaty świat Zachodu był tak wszechmocny i niezagrożony, że jego społeczeństwom nie może stać się żadna krzywda oraz że są one na ścieżce prowadzącej do powszechnego pokoju, wolności i dobrobytu.
Kryzys światowy, słabnięcie klasy średniej, cięcia budżetowe, piętrzące się skutki zaniedbań pokazują społeczeństwu, że wizerunek świata budowany od kilku dziesięcioleci przez establishment to w dużej mierze gra pozorów. Trudno bowiem dziś wierzyć w slogany społeczeństwa obywatelskiego i społecznej gospodarki rynkowej, pod którymi budowany był (jest?) obecny porządek społeczno-ekonomiczny, gdy wieżowce londyńskiego City mają niewiele wspólnego ze slumsami, a szklane domy europejskich instytucji w Brukseli z ochroną podstawowych praw obywateli Unii. Kryzys finansowy, który – moim zdaniem – jest jedynie namiastką stojącego za nim, a mającego dotknąć zdecydowanie szersze kręgi społeczeństwa, kryzysu gospodarczego, pokazuje, że światowa elita finansowa siedzi na bombie z opóźnionym zapłonem, bądź – jak kto woli – na mydlanych bańkach, które mogą prysnąć w każdej chwili. Z mediów docierają zaś jasne sygnały, że europejska i światowa elita polityczna z tymi problemami gospodarczymi sobie nie radzi, a przede wszystkim, że nie ma realnych pomysłów, jak realizować obiecywaną politykę powszechnego dobrobytu.
Dzisiaj na ulice wychodzą zawiedzeni, sfrustrowani, mający poczucie bycia oszukanymi najubożsi, którzy w obliczu kryzysu mają intuicyjne przeczucia, że ich i tak bardzo niski poziom życia jest zagrożony. Inaczej zapewne te uczucia powstawały wśród angielskich robotników, przybyszy z kolonii i nowej emigracji. To pewnie kwestie na wiele rozmów i rozpraw naukowych. Jedno jest pewne: że od zawsze istniejące frustracje akurat teraz dają o sobie znać w wyjątkowo brutalny sposób. I wydaje się być pewnym, że nawet jeśli państwo, realizując swoje polityki bezpieczeństwa, zechce siłą zapobiec rozruchom, to problem nie będzie rozwiązany.
Oczywiście rozruchy te uderzają w inne warstwy społeczne. Pewnie nie podobają się urzędnikom, którzy nie mogą spokojnie dotrzeć do pracy, czy emerytkom, które mogą bać się wyjść do ulubionej kawiarni. Z mediów wynika jednak, że rozruchy cechują się niewielką ilością elementu przywódczego. To oznacza, że są spontaniczne i że trafiają na podatny grunt, że ludzie przyłączają się do nich intuicyjnie. To może dawać im wielką siłę.
Obecne protesty być może zostaną powstrzymane. Byłoby wielką (kolejną) porażką systemu, gdyby również jego polityki bezpieczeństwa okazały się być grą pozorów. Ale to nie powstrzymuje degrengolady klasy politycznej Świata Zachodu i nie uzdrawia zbiurokratyzowanej, niewydolnej gospodarki. Jeśli kryzys będzie postępować, jeśli odczują go kolejne warstwy społeczeństwa (a istnieje ryzyko, że najbardziej dotkliwy będzie on dla klasy średniej), to frustracja i niezadowolenie będą wyrażane przez coraz to szersze masy. Scenariusze mogą wykroczyć poza ramy wyobraźni rozsądnego komentatora.
Zapewne wykraczają one poza ramy wyobraźni rządzących biurokratów, którzy dziś potrafią powiedzieć jedynie tyle, że zamieszki to czysta przestępczość. Na pewno byłoby łatwiej, gdyby była to czysta prawda.
Prawdą jest też, że ci młodzi ludzie mogliby swoją energię wykorzystać w sposób bardziej odpowiedzialny i pożyteczny. Rząd jednak nie potrafił skutecznie stymulować tej energii od lat. Jako liberał wolałbym, żeby rząd nie był za to odpowiedzialny. Jeśli jednak rząd prywatną inicjatywę ogranicza, to musi liczyć się ze społecznymi tego konsekwencjami. Dzisiejsze wydarzenia pokazują, że wyobraźni rządzącym zabrakło. Że nie stworzyli sprawnie działającego systemu, który dzisiaj pęka.
Cieszy, że głos ludu słychać. Tego głosu nie jest w stanie wyłączyć szef najwyższej izby parlamentarnej na kontynencie. Potrzebne są już nie reformy, lecz gruntowna przebudowa zachodniego modelu politycznego i ekonomicznego. Chciałoby się powtórzyć za Ronaldem Reaganem: „Government is not a solution to the problem, government is the problem”.