Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.
Kiedy w 2007 roku Platforma Obywatelska wygrywała wybory parlamentarne, a polscy wyborcy odsyłali do opozycyjnych ław działaczy Prawa i Sprawiedliwości, wtedy de facto zwycięzcą okazał się być święty spokój. Czwarta Rzeczpospolita braci Kaczyńskich, Leppera i Giertycha przegrała nie z doskonale przygotowanym programem polityczno-gospodarczym i planami społecznej modernizacji Platformy Obywatelskiej, ale z obietnicą spokoju, stabilizacji i wygaszenia frontów politycznej walki. Czy wtedy – jesienią 2007 roku – zwyciężył w Polsce swoisty konserwatyzm postaw? Czy Polacy okazali się być finalnie zwolennikami i obrońcami świata zastanego, a wrogami zdecydowanej i rewolucyjnej wręcz zmiany?
Rok rewolucjonistów
W 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość zdobyło władzę hasłami walki z patologiami życia politycznego, likwidacji przestępczości, podjęcia szeregu inicjatyw mających na celu zmniejszenie poziomu ubóstwa w polskim społeczeństwie. Jednakże hasłem najbardziej chwytliwym i zapewne kluczowym w tamtych kampaniach wyborczych – prezydenckiej i parlamentarnej – było hasło moralnej rewolucji. Hasła tego uchwycili się nie tylko przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, bo przecież także ówcześni ludzie Platformy Obywatelskiej – jak chociażby Jan Rokita czy Paweł Śpiewak – angażowali się w budowę idei IV RP jako tej, która zerwie z haniebnym dorobkiem postkomunistycznej epoki i z wszelkimi jej patologiami. Do rewolucji moralnej wzywali przywódcy polityczni PO i PiS-u obiecując wyborcom wielką koalicję partii postsolidarnościowych, jedynych zdolnych do zaprowadzenia takiej moralnej odnowy.
PO-PiS powstał na bazie sprzeciwu politycznych elit wobec mechanizmów, jakie ujawnione zostały w trakcie wyjaśniania tzw. afery Rywina i szeregu innych nieprawidłowości, jakie wychodziły na jaw w okresie rządów Leszka Millera i koalicji Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wszystkie one pokazały ponurą twarz polskiej polityki, natomiast działacze postsolidarnościowi przekonywali, że jest to twarz postkomunizmu: politycznej patologii okresu postokrągłostołowego, z którą należy jednoznacznie i ostatecznie się rozprawić. W 2005 roku Jan Rokita przekonywał w I Programie Polskiego Radia, że „kraść może każdy, a chodzi o to, ażebyśmy złodziei w końcu trwale z polityki i w ogóle z życia publicznego wyeliminowali”. Kampania wyborcza 2005 roku była jedną wielką krucjatą przeciwko złodziejom, oszustom i kłamcom politycznym, którym przyklejono twarz Rywina, Millera i Oleksego.
Okazało się, że taka rewolucyjno-moralna retoryka z silnymi odniesieniami do kwestii etycznych i aksjologicznych zwyciężyła. Polacy mieli do wyboru między jej bardziej radykalną wersją w wydaniu PiS-owskim a wersją nieco bardziej umiarkowaną i stonowaną w wydaniu „Platformerskim”. Niespodziewanie wygrała ta pierwsza. I do tego wygrała dwukrotnie, bo wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydenckie – Lech Kaczyński. Ekipa braci Kaczyńskich otrzymała wyborczą legitymację do proponowanych przez nią zmian: od likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i wprowadzenia nowej ustawy lustracyjnej, do utworzenia Centralnego Biura Antykorupcyjnego, stanowiącego niejako instytucjonalną hipostazę hasła moralnej rewolucji i odnowy.
Część zmian udało się wprowadzić z poparciem największego klubu opozycyjnego, czyli Platformy Obywatelskiej, część – przy pomocy tzw. przystawek (Samoobrony Andrzeja Leppera i Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha), które stworzyły koalicję parlamentarną z PiS-em po rozpadzie idei PO-PiS-u. Kaczyńscy otworzyli szereg politycznych frontów, na których – oprócz wprowadzenia swoich niejednokrotnie kontrowersyjnych rozwiązań ustawowych – wygrać chcieli również wyłączne prawo do posługiwania się legendą „Solidarności” i odwoływania się do jej dorobku. Dążono do wyeliminowania Platformy Obywatelskiej spośród tych, którzy do solidarnościowego dziedzictwa mogą się odwoływać. Projekt nowej Polski – Czwartej Rzeczypospolitej – stopniowo stawał się projektem coraz bardziej ekskluzywnym. Wykluczano z uczestnictwa w nim już nie tylko tzw. postkomunistów, agentów czy tajnych współpracowników, ale również rzekomych aferałów, neoliberałów i lumpenliberałów, wykształciuchów itp. Czwarta Rzeczpospolita stała się raczej siecią osi podziałów aniżeli na sposób republikański rozumianą wspólnotą.
Konserwatyzm postaw
Po wyborach 2005 roku Platforma Obywatelska coraz bardziej dystansowała się wobec działań Prawa i Sprawiedliwości. Dnia 6 marca 2006 roku Jan Rokita w „Gazecie Wyborczej” mówił: „Podzielam wiele diagnoz PiS-u, ale nie podoba się mi to, co PiS robi. Zgadzam się, że Polska wymaga głębokiej przebudowy, od biedy zgodziłem się nawet na IV RP. (…) Jak jednak ministrowie przystępują do wcielania tych planów w życie, to mówią tyle bzdur, tylu wrogów przy tym sobie tworzą, że praktycznie sami te zmiany uniemożliwiają. Inaczej mówiąc, może potrawę czasem smażą smaczną, ale sos, w jakim ją podają, powoduje, że jest niestrawna”. Jego wypowiedź pokazuje, jak przywódcy Platformy stopniowo zaczynali odchodzić od radykalnie reformatorskiej czy wręcz rewolucyjnej retoryki liderów Czwartej Rzeczypospolitej. W latach 2005-2007 dokonywał się jednocześnie systematyczny marsz Platformy ku konserwatyzmowi postaw, ku hasłom spokoju, stabilizacji i normalności.
Platforma Obywatelska wygrała wybory parlamentarne w 2007 roku tylko dlatego, że zwyciężyła wśród polskiego społeczeństwa postawa konserwatywna. Postawa, która nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem rozumianym jako doktryna polityczna czy tym bardziej ideologia, ale konserwatyzmem rozumianym jako racjonalna i pragmatyczna postawa szacunku i przywiązania wobec tego, co zastane i znane. W tym sensie – idąc za słowami Michaela Oakeshotta – „być konserwatystą oznacza woleć znane od nieznanego, sprawdzone od niesprawdzonego, fakt od tajemnicy, rzeczywiste od możliwego, ograniczone od nieograniczonego, dostępne od doskonałego, śmiech dzisiaj od utopijnego raju jutro”. Polacy wrzucając jesienią 2007 roku swoje kartki wyborcze uciekali przed rewolucjonizmami wszelkiej maści, politycznymi i moralnymi, dowodzili, że nie są zainteresowani parlamentarnymi wojnami, a niepewność, nieobliczalność polityków oraz zakulisowe gry przez nich uprawiane zamierzają karać i piętnować.
Badania CBOS-u z marca 2007 roku pokazywały, że zaledwie 25% Polaków popierało premiera Jarosława Kaczyńskiego i zaledwie 24% popierało rząd, którym kierował. W porównaniu z lutym tamtego roku notowania Kaczyńskiego spadły o 6 punktów procentowych, a notowania rządu – o 4 punkty (źródło: www.gazetapodatnika.pl, 14.03.2007). To samo badanie pokazywało, że niezadowolonych z Jarosława Kaczyńskiego było 61% ankietowanych, a niezadowolonych z jego rządu – 48%. Sondaże tego typu współgrały z rosnącą popularnością Platformy Obywatelskiej, która coraz częściej prowadziła kampanię antyrządową nie pod hasłami sprzeciwu wobec merytorycznych posunięć rządu, ale pod hasłami sprzeciwu wobec ich formy. Można by rzec, że liberałowie z PO odchodzili od sporu politycznego na rzecz sporu metapolitycznego, od kłótni o projekty na rzecz kłótni o formę ich wprowadzania, od sporów politycznych na rzecz sporów o politykę.
Konserwatyzm postaw należałoby więc rozumieć jako odrzucenie politycznej agresji, radykalnego sporu, nienawiści i paranoicznego myślenia, a przyjęcie postawy umiarkowanej, wyroków rozsądku i nastawienia na refleksję oraz rozmowę. Byłoby to zupełnie zgodne z tym, co jeden z koryfeuszów myślenia konserwatywnego, Edmund Burke, pisał w Rozważaniach o rewolucji francuskiej: „Wściekłość i szaleństwo mogą w pół godziny zniszczyć więcej, niż roztropność, namysł i przezorność potrafią zbudować w ciągu stu lat”. Platforma w 2007 roku przekonywała polskie społeczeństwo, że Prawo i Sprawiedliwość jest formacją reprezentującą taką „niszczycielską siłę wściekłości i szaleństwa”, a ona sama to ostoja „roztropności, namysłu i przezorności”. Polacy uwierzyli w tak postawioną tezę nie ze względu na zręcznie przeprowadzoną kampanię propagandową PO. Kierowali się raczej doświadczeniami minionych dwóch lat, w trakcie których udało się zebrać odpowiedni zbiór argumentów i faktów będących tej tezy potwierdzeniem.
Tym samym Platforma w 2007 roku musiała opowiedzieć się za konserwatyzmem postaw, choć przecież oficjalnie ludzie PO – poza niewielkimi wyjątkami – zawsze stronili od deklarowania się jako konserwatyści, a już szczególnie jako konserwatyści doktrynalni czy ideologiczni. Pierwsza strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem sprowadza się więc do przyjęcia konserwatyzmu postaw, postawy umiaru i spokoju w przygotowywaniu reform politycznych. Przykładem zaś takiej kolaboracji jest nie tylko postawa ludzi Platformy Obywatelskiej w 2007 roku, ale również taktyka przyjęta przez Sojusz Lewicy Demokratycznej Leszka Millera w kampanii wyborczej 2001 roku. Krytyka reformatorskiego impetu rządu Jerzego Buzka i wezwanie do politycznej stabilizacji stały się siłą napędową zwycięstwa lewicy w 2001 roku. Retoryka tego ugrupowania przypominała hasła z pierwszych demokratycznych wyborów w Polsce, kiedy to SLD występowało pod sztandarami: „Tak dalej być nie może” oraz „Tak dalej być nie musi”. Zawsze sprowadzały się one do konserwatyzmu postaw deklarowanego przez większość polskiego społeczeństwa.
Konserwatyzm światopoglądowy
Konserwatyzm w duchu Michaela Oakeshotta, który pisał, że „interesuje mnie tu nie jakaś wiara czy doktryna, lecz usposobienie. Być konserwatywnym to być usposobionym do myślenia i zachowywania się w pewien sposób; to przedkładać określone rodzaje postępowania i warunki życia nad inne; to być usposobionym do dokonywania pewnego rodzaju wyborów”, jest więc niewątpliwie sposobem myślenia, na bazie którego szereg ugrupowań politycznych w Polsce po 1989 roku kształtowało swój dyskurs polityczny i budowało relacje z wyborcami. Nie jest to jednak jedyny z odcieniów konserwatyzmu, z którym kolaborują polscy politycy wszelkiej maści. Druga strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem to flirt z konserwatyzmem światopoglądowym i deklarowana niechęć wobec liberalizmu obyczajowego. Dotyczy to w szczególności takich światopoglądowych problemów współczesnych społeczeństw – w tym przecież także społeczeństwa polskiego – jak chociażby aborcja, eutanazja, związki homoseksualne czy też w szerszej perspektywie: problem współczesnych, alternatywnych form rodziny.
Niektóre z tych problemów sporadycznie pojawiały się w polskim dyskursie publicznym po roku 1989, jednak część z nich nigdy takim tematem publicznej debaty nie była i można by powiedzieć, że właśnie w sferze publicznej nigdy nie zaistniała. Temat aborcji na pewno należy do tej pierwszej kategorii, bo chociażby w połowie lat dziewięćdziesiątych mieliśmy w Polsce dość ostrą dyskusję na temat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Rząd Włodzimierza Cimoszewicza podjął się przygotowania odpowiednich przepisów prawa i wprowadził możliwość przeprowadzenia legalnej aborcji z przyczyn materialno-społecznych. Nowelizacja, która weszła w życie 1 stycznia 1997 roku, obowiązywała do 23 grudnia tegoż roku, kiedy to Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o jej niezgodności z konstytucją. Była to jak dotychczas ostatnia – i jedyna – próba uczynienia z problemu aborcji elementu debaty publicznej. Od tego czasu żadne liczące się środowisko polityczne nie podniosło tego tematu, żadne partia polityczna nie wzywała do ponownego przemyślenia tych przepisów prawnych – wszystko to zaś w duchu tzw. trudnego kompromisu, jakim rzekomo była ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 1993 roku.
Co ciekawe, także środowiska lewicowe – poza organizacjami feministycznymi, które jednakowoż nie mają większego wpływu na kreowanie programów politycznych liczących się ugrupowań parlamentarnych – milczą w tym temacie. Rząd Leszka Millera, który przecież do wybuchu afery Rywina dysponował większością parlamentarną pozwalającą na przeprowadzanie tego typu ustawodawstwa, a dysponował on również poparciem Pałacu Prezydenckiego, w którym zasiadał wówczas Aleksander Kwaśniewski, nie podjął w tym zakresie żadnej inicjatywy. Tłumaczenie się, że koalicjant w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego nie poparłby przepisów liberalizujących, to jedynie zasłona dymna dla rzeczywistego flirtu z Kościołem katolickim i środowiskami konserwatywnymi. Rządy lewicowe przyjmowały strategię – podobną do strategii PO z 2007 roku – której głównym wyznacznikiem był „święty spokój” i unikanie konfliktu politycznego na jakimkolwiek froncie. Lewica rezygnowała z poruszania liberalizacyjnych postulatów w kwestiach obyczajowych i światopoglądowych obawiając się utraty poparcia wyborców bardziej konserwatywnie zorientowanych.
Z tego samego względu takie tematy, jak legalizacja związków jednopłciowych czy eutanazja w ogóle w polskiej debacie publicznej nie istnieją i trudno dziś dostrzec jakiekolwiek liczące się polityczne środowisko, które miałoby ochotę zmienić to w bliższym czasie. W 2003 roku senator Maria Szyszkowska wystąpiła z projektem ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich, która miałaby dotyczyć zarówno osób heteroseksualnych, jak i związków jednopłciowych, jednakże ówczesny premier Leszek Miller oraz marszałek sejmu Włodzimierz Cimoszewicz jednoznacznie odcięli się od tej inicjatywy, posługując się zręcznym sformułowaniem, że w obecnym sejmie projekty takie nie mają żadnych szans na pozytywne zwieńczenie. Niezależnie od rzeczywistych motywacji oraz szans na uchwalenie tego typu przepisów, trzeba przyznać, że postawa ugrupowań lewicowych to nic innego, jak wpisywanie się w prawicowy dyskurs, wedle którego – używając słów Marka Jurka – taka ustawa byłaby „pierwszym krokiem ku rozpadowi rodziny”.
Absurdalne przekonanie, że w momencie legalizacji związków jednopłciowych wszyscy polscy mężczyźni zostawią swoje żony i oddadzą się homoseksualnym uciechom, a kobiety przestaną rodzić dzieci, de facto triumfowało i po dziś dzień jest mocno ugruntowane, w każdym razie na pewno wśród przedstawicieli polskich elit politycznych. Co ciekawe, już w 2005 roku za prawną legalizacją związków gejów i lesbijek opowiedziało się – wedle badań przeprowadzonych przez CBOS – 46% ankietowanych, natomiast przeciwnych było 44% (źródło: http://kobiety-kobietom.com/, 12.12.2010). Badania CBOS-u dotyczące akceptacji zachowań homoseksualnych wskazują również, że systematycznie rośnie przekonanie o konieczności ich akceptacji i tolerancji względem osób homoseksualnych, niezależnie od tego, że traktuje się je jako pewne odstępstwo od społecznej normy (2001 – 47% twierdziło, że należy tolerować homoseksualizm a 41% – było temu przeciwnych; 2005 – 55% i 34%; 2008 – 52% i 31%; 2010 – 63% i 23%; źródło: CBOS, Postawy względem gejów i lesbijek, 95/2010). Nie widać odzwierciedlania tych przekonań chociażby w debacie publicznej, w ramach której większość polityków twierdzi, że problem tolerancji wobec osób homoseksualnych nie istnieje oraz że sprawa legalizacji jednopłciowych związków nie powinna być w ogóle tematem politycznym.
Przekonanie, że polskie społeczeństwo jest konserwatywne, jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe i obyczajowe, stało się bazą politycznego milczenia o związkach partnerskich a także o eutanazji. Przemilcza się pewne tematy, nie zwracając w ogóle uwagi na zmieniający się stosunek Polaków w ich zakresie. Przyjmuje się również bezrefleksyjnie naiwną i ślepo demofilską tezę, że elity polityczne mają być wyłącznie emanacją społeczeństwa i że ich zadaniem nie jest bynajmniej uświadamianie, edukowanie oraz wychowanie do tolerancji wobec mniejszości. Konserwatyzm światopoglądowy politycznych elit to kolejny przejaw polskiej kolaboracji z konserwatyzmem jako takim. Taka jego odmiana przypomina w pewnym stopniu francuską wersję dziewiętnastowiecznego konserwatyzmu paternalistycznego, ślepo broniącego tradycji i – co za tym idzie – tradycyjnej koncepcji rodziny. Ślepota tego typu konserwatywnych kolaborantów sprawia, że nie dostrzegają oni również, że we współczesności sama formuła rodziny uległa zmianie, że pojawiły się różnorakie jej alternatywne formy, że wzrost współczynnika rozwodów jest odzwierciedleniem pewnych zjawisk społecznych, których nie da się odwrócić milcząc i udając, że się ich nie widzi.
Polskość katolicko-martyrologiczna
Przejawem kolaboracji z konserwatyzmem jest także przywiązanie do bardzo wąskiej wizji polskości, którą najczęściej wiąże się z narodową martyrologią i nieformalnym sojuszem z instytucjonalnym Kościołem katolickim. Uwięzienie w okowach narodowej martyrologii oraz archaicznego myślenia o Polsce i Polakach sprawia, że brak dzisiaj chociażby wizji miejsca Polski w Unii Europejskiej. Żaden z rządów i żadna z partii politycznych nie przedstawiły koncepcji miejsca Polski w Europie. Wzięcie na siebie prowadzenia europejskiej polityki wschodniej – jakkolwiek wydaje się być i racjonalne, i uzasadnione polskimi doświadczeniami historycznymi oraz politycznymi – wpisuje się jednak w ów narodowy mit o Polsce jako łączniku świata Wschodu z Zachodem, jako przedmurzu cywilizacji i chrześcijaństwa. Nie chodzi o oddawanie pola tam, gdzie rzeczywiście Polska jest w stanie być liderem lub ekspertem, ale o to, by widzieć Polskę szerzej i również szerzej spoglądać na jej przyszłość w Europie.
Polska – choć weszła w XXI wiek przystąpieniem do Paktu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej, podniesieniem poziomu życia i obniżeniem bezrobocia, zwiększeniem odsetka osób z wyższym wykształceniem – nadal z sentymentem spogląda w swoją historię, w szczególności zaś wspomina te momenty, kiedy poniosła swe wielkie klęski. To świętowanie Powstania Warszawskiego stało się dorocznym narodowym świętem, celebrowanym ponad miesiąc, kiedy zwycięskie Powstanie Wielkopolskie wspomina się głównie lokalnie i na skalę zdecydowanie nieodpowiadającą rozmiarom sukcesu. „Okrągły stół” nie stał się mitem założycielskim Polski demokratycznej i wolnej, ale raczej Polski postkomunistycznej i niesuwerennej. Środowiska prawicowe, w tym przede wszystkim narodowo-katolickie, przyzwyczaiły nas do takiego spoglądania na polskość – na polskość zmiażdżoną, zgniecioną, poniżoną i pokonaną. Przyjęcie takiej wizji musi współistnieć z rusofobią i germanofobią. Obecne w spotach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku wątki antyniemieckie i antyrosyjskie nie zostały poddane druzgoczącej krytyce mediów, choć można by uznać je za krzewiące nienawiść i umacniające narodowe stereotypy.
Także bieżąca polityka dowodzi popularności tak wąskiego i anachronicznego widzenia polskości przez niektórych przedstawicieli elit politycznych. Sprawa śledztwa smoleńskiego w pełnej krasie ujawniła, jak liderzy Prawa i Sprawiedliwości widzą polskość: zawsze niewinną i pokrzywdzoną, niszczoną przez sąsiadów, niesuwerenną i uległą. Najsmutniejsze jest to, że inna wizja albo się nie pojawia, albo nie znajduje swojego miejsca w sferze publicznej. W duchu tak rozumianej polskości Smoleńsk staje się drugim Katyniem, katastrofa lotnicza staje się zamachem, sugestie o błędach pilotów interpretowane są jako odmówienie wiarygodności polskiej armii, zaś rozmowy polskiego premiera z premierem rosyjskim to wyłącznie dowód tego, że Polska to nic więcej, jak „rosyjsko-niemieckie kondominium”. Ta wizja Polski i polskości jest jedyną, jaka przedostaje się do sfery publicznej. Nie ma odważnych, którzy sformułowaliby inną wizję, którzy zdecydowanie postawiliby na modernizację i spojrzenie w przyszłość, którzy zerwaliby z polityką historyczną, a historię uczynili domeną historyków, a nie szefów rządów i liderów partii politycznych.
Kolaboracja z tak zaściankowym rozumieniem polskości przejawia się chociażby w bezczynności i braku zaangażowania w budowanie wizji nowej Polski, Polski przyszłości, która przecież nie musi powstać na gruzach historii i tradycji. Kolaboracja taka to także strach przed instytucjonalnym Kościołem katolickim, będącym jednym z tych aktorów sceny publicznej, którzy taką wizję propagują i umacniają. Wieloletnie milczenie w kwestii działania tzw. komisji majątkowej czy też unikanie tematów sprzecznych z doktryną Kościoła katolickiego miały zapewnić neutralność hierarchów katolickich wobec ugrupowań i rządów lewicowych czy liberalnych. Konserwatywni kolaboranci maści wszelkiej nie interesują się tym, że uczeń liceum ogólnokształcącego ma dwukrotnie więcej lekcji religii niż biologii, chemii, fizyki czy geografii, trzykrotnie więcej niż podstaw przedsiębiorczości, wiedzy o społeczeństwie czy technologii informacyjnych, a sześciokrotnie więcej niż wiedzy o kulturze. Strach, że proboszczowie w swoich kazaniach mogą zasugerować, aby nie głosować na Platformę Obywatelską czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, jest większy od racjonalnego dysponowania państwową własnością czy projektowania systemu publicznej edukacji.
Kolaboranci wszystkich partii – łączcie się!
Po 1989 roku większość środowisk politycznych zdecydowało się na kolaborację z konserwatyzmem różnych postaci: konserwatyzmem postaw – niechętnym wszelkim radykalnym zmianom i posługującym się retoryką przywracania normalności i stabilizacji; konserwatyzmem światopoglądowo-obyczajowym – przeciwnym liberalizacji prawa do aborcji, nietolerancyjnym względem mniejszości seksualnych i ślepym na zmiany zachodzące w formule współczesnej rodziny; konserwatyzmem narodowo-katolickim i jego wizją polskości – u których podstaw leży polska martyrologia, anachroniczna wizja polskiego narodu i miejsca Polski w Europie oraz ślepe przywiązanie do Kościoła katolickiego. Od prawicy po lewicę – wszystkie ugrupowania i wszystkie liczące się środowiska polityczne – decydowały się na którąś z powyższych form kolaboracji, choć rzeczywiście robić to mogły z różnych przyczyn i kierując się odmiennymi motywacjami.
Dla środowisk prawicowych czy konserwatywnych sensu stricto nie była to nawet żadna forma kolaboracji – wypływało to z wewnętrznego przekonania o konieczności realizowania postulatów politycznych taką a nie inną drogą oraz wierności podstawowym priorytetom i wartościom konserwatyzmu rozumianego jako doktryna polityczna. Kolaborantami mogli więc być jedynie liberałowie jako przedstawiciele politycznego centrum lub lewicowcy. Oni zaś najczęściej decydowali się na kolaborację z konserwatyzmem ze względów pragmatycznych, jak chociażby: strach przed wpływem społecznym Kościoła katolickiego czy przekonanie o niechęci społeczeństwa wobec bardziej liberalnych rozwiązań. Partie polityczne zapomniały o tym, że są nie tylko emanacją społeczeństwa i formułą realizacji interesów grupowych, ale że ich zadaniem jest również kształtowanie opinii publicznej oraz zapewnianie odpowiedniego poziomu debaty publicznej. Zapomniano więc o tym, że czasami obowiązkiem politycznych elit jest stanąć w obronie mniejszości przed zdeterminowaną większością. Zawierzono bezrefleksyjnie sondażom i badaniom opinii publicznej, które stały się głównym wskaźnikiem w podejmowanej przez partie działalności.
Polska kolaboracja z konserwatyzmem doprowadziła do deaksjologizacji polskiego liberalizmu i kształtującej się przecież dopiero socjaldemokracji. Niektórzy tłumaczą to postępującym procesem przeistaczania się polityki współczesnej w postpolitykę oraz tworzenia coraz częściej rządów technokratycznych, które świadomie rezygnują z realizacji politycznych projektów. Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.
?