Polska nie była, nie jest i nigdy nie będzie krajem katolickim. Jest państwem, w którym większość, dzisiaj, deklaruje katolicyzm. Utożsamienie polskości przede wszystkim z katolicyzmem jest niczym nieuzasadnioną, kompletnie ahistoryczną pretensją „prawdziwych Polaków”. Czas więc odkłamać kilka pojęć, które zawdzięczamy polskim nacjonalistom, takich jak zbitka „Polak-katolik” i przyjrzeć się głoszonym półprawdom o historii Kościoła w Polsce.
Bez chrześcijaństwa i instytucji Kościoła nie byłoby Polski (ściśle rzecz biorąc: nie byłoby Polski bez tego jak i do czego Mieszko I Piast użył chrześcijaństwa). Religia „zadekretowana” przez Mieszka I, stała się spoiwem plemion zamieszkujących jego państwo i połączyła Polskę z ochrzczoną wcześniej Europą; dała również Mieszkowi instrumenty do sprawowania władzy, których wcześniej nie miał: boskie jej uzasadnienie podparte autorytetem wielkich ówczesnego świata: cesarza i papieża; prawo rzymskie (w każdym razie jakieś jego elementy), które powoli reorganizowało życie społeczne, język urzędowy, pozwalający komunikować się Mieszkowi z resztą świata zakorzenionego w antyku oraz architekturę zmieniającą krajobraz kraju, również w ten sposób czyniąc go częścią Europy.
Każdy, kto odrabiał lekcje historii, zgodzi się z powyższymi truizmami. Religia, do której Mieszko przymusił swoich poddanych i do której przymuszać ich trzeba było jeszcze przynajmniej 100 lat, nie nazywała się jednak katolicką. Mieszko wybrał obrządek łaciński, a nie grecki, w czasie, kiedy ostateczny rozdział kościoła na Wschodni i Zachodni nie był jeszcze przesądzony. Próby pogodzenia Rzymu i Konstantynopola przetrwały też ostatniego z dynastii Piastów.
Bizancjum choć „wschodnie”, było również rzymskie i to momentami dużo bardziej niż papieski Rzym. To w Bizancjum zachowano w formie szczątkowej ludowładztwo (cesarzem mógł zostać nawet chłopski syn); a ciągłość kultury antycznej i poziom kultury w ogóle, stawiała europejski „Wschód” dużo wyżej od „Zachodu”.
O tym też z premedytacją zapominają zwolennicy prostego opisu świata, pamiętając jedynie o „trzecim Rzymie”, czyli Moskwie i stawiając znak równości między cywilizacją a Zachodem Europy, do której z powodów nie do końca nam znanych (źródeł mamy niewiele) Mieszko przypisał Polskę.
Polska była więc krajem, w którym zapanować miała zachodnia odmiana chrześcijaństwa, co nie stało się ani od razu ani bezboleśnie. Plemiona, które w X wieku miały dopiero stać się polskimi, musiały się wyrzec swojej tożsamości na rzecz kultury, której większość długo nie uznawała za swoją (to w kontekście obrony swojskości/naszości przed europejskością); warto również przypomnień, że jedna trzecia wojów Mieszka to byli, nie żyjący przecież w celibacie wikingowie, pierwsi w długiej sztafecie ludów psujących nasz słowiański etnos; i to wikingowie niekoniecznie ochrzczeni (Święty Olaf dopiero za kilkadziesiąt lat ostatecznie rozstrzygnie o monoreligijności Norwegów). Dosyć szybko w Polsce zaczęli się osiedlać Żydzi, dla których utrzymanie tożsamości, było nieodłącznie związana z negacją chrześcijaństwa (nie w warstwie praktycznej, w tym sensie, że wśród chrześcijan przyszło Żydom żyć i respektować miejscowe prawa, ale na pewno metafizycznej; co stanowiło dla większości chrześcijan wyzwanie „ponad siły” i wykraczało poza zakres miłosierdzia, czy obowiązek miłości bliźniego).
A na dodatek, jak się miało jeszcze za panowania ostatniego Piasta okazać, łacińska wersja chrześcijaństwa miała nie być jedyną w państwie.
Największy z rodu, Kazimierz II Piast, nie tylko, nie wahał się w XIV wieku przyłączyć do Polski Rusi Halickiej (dzisiejszej Zachodniej Ukrainy), ale ani myślał przymuszać ją do zmiany obrządku na łaciński. Ba, jak mógł, tak wspierał miejscową cerkiew z królewskich środków (nie publicznych-bo król miał dochody niezależne od danin podwładnych), a język ruski (bliższy przecież polskiemu niż łacina) uczynił drugim urzędowym (po polsku nie pisywano za Kazimierza Wielkiego dokumentów w ogóle).
Jeżeli dołożymy do tego fakt, że kilka wieków po „chrzcie Polski”, to właśnie ona udzieliła schronienia Husytom, czyli preprotestantom (za co ci się pięknie odwdzięczali bijąc arcyłacińskich i arcyniechrześcijańskich krzyżowców mówiących po niemiecku), to będziemy mieli już przyczynek do tego, żeby z całą stanowczością napisać, że polskość nawet „w mrokach średniowiecza” nie była tożsama z katolickością. Bo Polska od początku była projektem, który nie podporządkował się monopolowi jednej religii, czy nawet jednego wyznania; choć tej religii Polska zawdzięczała bez wątpienia wiele i bez której zaistnieć by nie mogła.
Tymczasem historiografia endecka, a dzisiaj jej spadkobiercy, zawsze gotowi „bronić krzyża”, próbowała pisać historię Polski tak, by można było uzasadnić odwieczny i na zawsze przesądzony pakt Polaka i katolika („etniczność” wyszytą na sztandarach europejskich nacjonalistów, by być serio, trzeba było czymś podeprzeć, bo nawet Dmowski zgadzał się z tym, że Polacy to etniczny miszmasz). Jeżeli Polak nie mógł być „rasowo czysty”, to musiał być przynajmniej arcykatolicki. Budować Polskę „nowoczesnych Polaków katolików” i tylko dla „nowoczesnych Polaków”, oznaczało wyłączenie ze wspólnoty (bądź próbę „spolonizowania” np. Ukraińców) wszystkich niekatolików i mówiących obok polskiego innym językiem, czyli bez mała 40% polskiego społeczeństwa przed II wojną światową!
Nawet oponenci endecji, powtarzają jak mantrę bajki o „Polsce Jagiellonów”, przeciwstawiając ją „Polsce Piastów”; jakby dopiero za następców Jagiełły w Polsce żyły różne narody, wyznające różne religie. Tymczasem trudno o bardziej „jagiellońskiego” władcę od Kazimierza Wielkiego; co zdaje się bardziej od „polskich Polaków”, pamiętają na przykład Żydzi (zawdzięczający ostatniemu Piastowi na tronie prawodawstwo dające im ochronę przez następne kilkaset lat).
Absurd goni absurd i ahistoryczność, a wszystko, by uzasadnić rojenia tych Polaków, którzy wciąż chorują na nacjonalizm; czyli ideologię najbardziej obok komunizmu, sprzeczną z polską tożsamością.
Wracając jeszcze, do wydawało by się odległej przeszłości, trzeba napomknąć, jak to nasz (chyba, że już nie nasz, bo Litwin?) katolicki król Zygmunt Stary w czasie wielkiego napięcia religijnego w łacińskiej części Europy (na początku reformacji), dogadał się z samym Lutrem i doprowadził do likwidacji Zakonu Krzyżackiego i protestantyzacji państwa byłych zakonników, którzy jak się już rzekło, byli przecież samozwańczo arcykatolickim przedmurzem Europy; choć z uwagi na swoje okrucieństwo („Boga nie znając, a za podszeptem szatana”) nie byli na pewno w żadnym razie gorliwymi uczniami Jezusa (wymordowanie całej ludności Gdańska, to nawet w Europie początków XIV wieku naprawdę nie była norma).
Trzeba też przypomnieć, że na tym samym soborze, w czasie którego spalono Husa (sto lat przed „wystąpieniem” Lutra), rektor Akademii Krakowskiej Paweł Włodkowic bronił polskiej racji stanu przed, wciąż bardzo aktualną wówczas, metodą „chrztu mieczem”, odwołując się do głęboko pacyfistycznego przesłania chrześcijaństwa (niekoniecznie zbieżnego z XV wieczną jego interpretacją).
I t
ak to polskość, choć bez wątpienia, zakorzeniona w chrześcijaństwie, stawała okoniem katolickości danego czasu.
Gwoli sprawiedliwości należy napisać, że i Kościół katolicki w Polsce, w „przedziwny” (dla nieuleczalnych neoendeków ale także zajadłych antyklerykałów) sposób przyzwalał i wspierał wieloetniczną oraz tolerancyjną polskość, wykazując się wielką lojalnością wobec państwa i jego nieco innej niż średnia europejska tożsamości.
Polscy duchowni nie kwapili się ani do jakiegoś masowego palenia czarownic (choć rzadko to stos jednak płonął), nie naciskali specjalnie mocno królów w sprawie wyrzucania „kacerzy” (co nie znaczy, że w ogóle), czy „nawracania” na łaciński obrządek Rusinów (do czasu niestety, ale owo do czasu, oznacza lat sześćset, więc niemało).
Jeżeli więc polskość nigdy nie równała się katolickości to również z uwagi na język. I znowu, kariera pisanego języka Słowian z nad Wisły (i nie-Słowian, co nad Wisłą chcieli mieszkać, dawniej jakoś chętniej niż dzisiaj) związana jest, nie z katolicyzmem w pierwszym rzędzie, ale kalwinizmem, który z uwagi na swój „mniejszościowy” zasięg nie był, jak w kantonach szwajcarskich, wyznaniem nietolerancyjnym na zewnątrz i do wewnątrz prawie totalitarnym, ale przyciągał swą demokratyczną strukturą szlachtę co zbudowała w XVI wieku ramy ustrojowe państwa, które nazwano Republiką (mimo, iż na jego czele stał król; wybierany, choć wciąż z: „Bożej Łaski”).
Mikołaj Rej, czyli akuszer pisanej literackiej polszczyzny i w tym kontekście dobry uczeń Lutra, był kalwinem; tak, jak i ogromna część reformatorsko nastawionej szlachty.
A szlachta ta, miała wówczas dosyć głębokie przekonanie, że polskość nie musi być na wieki nierozerwalnie związana z katolicyzmem, bo śmiało głosiła potrzebę założenia w Polsce kościoła narodowego; i tylko rozmemłanie ostatniego z Jagiellonów, co szczerze wierzył w to, że „nie jest królem sumień swych poddanych”, pomogła dotrwać Kościołowi katolickiemu w stanie nienaruszonym aż do nawałnic XVII stulecia.
Bo dopiero wówczas, gdy tolerancyjna piastowsko-jagiellońsko-republikańska polskość, spotkała się z prymitywizmem i agresją nietolerancyjnych sąsiadów różnych wyznań (europejski standard wieku XVII-tego), zaczęła się kariera takiego katolicyzmu, który jest dla tonącego państwa jedyną ostoją i gwarantem dawnej (niemonokatolickiej przecież, o paradoksie!) świetnej przeszłości.
Operacja – kontrreformacja
I to dopiero wtedy, importowany do Rzeczpospolitej i jak się okaże śmiertelny dla jej bytu, kontrreformacyjny zapał Ojców Jezuitów, mógł się stać oficjalną polityką; jeśli nawet nie państwa, to zbyt wielu władców i tych, których zaliczamy do ówczesnej elity. Efekty szalonej polityki pierwszego z Wazów decydują o naszym polskim losie do dzisiaj (kozacy nadziewani na pale, biją się o pierwszeństwo męczeństwa z Polakami mordowanymi na Wołyniu trzysta lat później).
Można upraszczając napisać, że Polska Piastów, Jagiellonów i Rzeczpospolita Obojga Narodów do feralnego roku 1648 (czyli grubo ponad połowę czasu istnienia Państwa Polskiego!) obywała się bez „dogmatu” o decydującej dla polskiej tożsamości katolickości. Dopóki Polska była silna, dopóty możliwa była Akademia w Rakowie.
W momencie, kiedy to „Bóg stanął po stronie liczniejszych batalionów” (cytując starego cynika Fryca nienawidzącego Polaków), Polska została rzucona w objęcia taniego i niestety agresywnego mistycyzmu, mającego swych oddanych fanów i dziś. A im bardziej Bóg potwierdzał, że o losach bitew decyduje nie On, ale siła ognia (bynajmniej nie piekielnego), tym bardziej polski mistycyzm wieszał się u stóp Opatrzności; czego apogeum przypadło na czas lata 1944, czyli największej masakry Polaków, o której zadecydowali Polacy.
Nawet jednak „noc saska” nie doprowadziła w Polsce (związanej jedyny raz w swej historii unią z państwem niemieckim) do zbudowania pierwocin tego, o czym 150 lat później będzie roił Roman Dmowski. Polska wciąż była krajem wielu narodów i nie mogła sama siebie wyobrazić bez ruskiego wschodu, bez polskich Żydów, Tatarów-potomków dzielnie bijących Krzyżaków pod Grunwaldem, Litwinów i tej resztki protestantów, która się ostała po względnym sukcesie kontrreformacyjnej „krucjaty”.
Polska ani na chwilę do rozbiorów nie stała się katolickim monolitem; co potwierdziła raz jeszcze w sposób dobitny (podkreślając wagę katolicyzmu) druga na świecie konstytucja.
W maju 1791 roku Polacy, a w każdym razie ich elity, odwołali się z wielką mocą do piastowsko-jagiellońsko-republikańskiej tradycji kraju tolerancji; państwa, gdzie Żydzi mogli dalej spokojnie mieszkać i żyć; wreszcie państwa, które upomniało się o los swoich chłopów. Przez wieki nie uczynił tego Kościół katolicki zgadzając się na stanowy egoizm szlachty i kibicując powolnej, acz nieuchronnej zamianie wolnych kmieci w takich samych niewolników, jakimi byli czarni w Ameryce.
Bo Polakami mieli stać się chłopi nie dlatego, że Kościół, który utrzymywali i którego nominalnymi członkami byli, tak chciał, ale z uwagi na modernizujące zamiary państwa, które sięgało po polskość wypełnioną greckimi i rzymskimi wzorcami ustrojowymi, dopracowanymi przez oświecenie i dopełnioną chrześcijańskim miłosierdziem, którego często brakowało w katolickich świątyniach katolickim duchownym.
Jeszcze raz należy podkreślić, jak bzdurne jest równanie, w którym tożsamość narodowa i państwowa sprowadza się do religii większości. Francuzi po rewolucji francuskiej nie przestali przecież być Francuzami; a gdyby koszmarną endecką miarę stosować, to przestać nimi powinni być; w każdym razie ci, którzy popełnili rozliczne zbrodnie na katolikach, bądź wzięli rozbrat z Kościołem jedynie z powodów ideowych.
Konserwatyści, którzy mocno zafiksowali się na rewolucji francuskiej, widząc w niej przyczynę prawie wszystkich nieszczęść, jakie spotkały Europę XIX wieku, bardzo zdecydowanie potępiali oświecenie jako takie i przeciwstawiali mu tradycję, której gwarantem miały być Kościoły chrześcijańskie (sprzymierzone przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli wszystkim oświeceniowym ideom, jak nigdy wcześniej i chyba nigdy później).
Do nieistniejącej już wówczas Polski, ta fiksacja oczywiście dotarła; wraz z po raz pierwszy głoszonym podejrzeniem o żydowski spisek („Nieboska komedia”- Krasińskiego); ale póki co, była popularna w dosyć wąskim gronie zdziwaczałych arystokratów. Na masowość szaleństwa trzeba było zaczekać kilkadziesiąt lat, czyli do czasu importu nacjonalizmu, podlanego od początku rasistowskim sosem Kiplinga z jego „brzemieniem białego człowieka” i Gobineau już bez poetyckiej otoczki (bo w żadnym razie nacjonal-rasizm to nie jest wynalazek Hitlera; o czym polscy narodowcy przed druga wojną nie chcieli wiedzieć, a dzisiaj nie chcą pamiętać).
Dla większości Polaków oświecenie nie było żadnym zamachem na polskość. Kościuszko i Pułaski tworzyli armię państwa, które jako pierwsze wcieliło ideały oświecenia w życie; i to, co dziwić może jedynie skrajnych antyklerykałów i konserwatystów, w zupełnej zgodzie z religijną żarliwością ojców założycieli („In God we trus
t”).
Polacy ochoczo, naprawdę bez żadnego obrzydzenia, do którego miałaby ich skłaniać katolickość, walczyli u boku „uzurpatora” i ateisty Napoleona Bonaparte (nie zawsze w sprawie słusznej jak na Haiti i w Hiszpanii, ale zawsze do końca i z przekonaniem, że biją się za wolną Polskę). Polskość zwyciężyła tu znowu z katolickością; choć przecież Polacy się tejże absolutnie nie wyparli (bo niby czemu). Kościół też niespecjalnie „krzywił się” na laickie nowinki takie jak kodeks cywilny i świeckie rozwody.
Chłop w Wielkim Księstwie Warszawskim dostał wolność, ale niestety nie dostał własności; co również można uznać za potwierdzenie tezy, że Kościół był i jest w Polsce taki, na jaki pozwala państwo [L1] i że to państwo i jego elity były inicjatorem zmian, które bywało, uderzały w przywileje Kościoła. Z czym ten się zgadzał, bo musiał; starając się ograniczać straty i budować sojusze w obronie nie swojej egzystencji (to dopiero Hitler i Stalin zagrożą jej raz jedyny i miejmy nadzieję ostatni), ale po prostu zgromadzonych przez wieki, wcale niemałych, dóbr materialnych (w tym przede wszystkim ziemi, której tak bardzo potrzebował polski chłop i za której brak zapłacą po kolei[L2] : szlachta w Galicji w dobie rabacji Szeli, powstańcy styczniowi, Żydzi w czasie i po II wojnie; a wreszcie patrioci z podziemia niepodległościowego, którzy przegrali nie tylko z sowieckimi bagnetami, ale symbolicznie i z setkami tysięcy raźno wstępujących w szeregi milicji, UB, Ludowego Wojska Polskiego. chłopskimi dziećmi).
Tak samo chętnie jak po stronie Napoleona, czy powstańców amerykańskich, Polacy brali udział w rewolucjach, przewrotach, zrywach ludów XIX wieku; a byli wśród nich i tacy jak Bem, co bijąc się na obczyźnie o wymarzoną Polskę, przechodzili o zgrozo na islam, nie przestając (bo niby czemu), być Polakami i gorącymi patriotami.
Aż przyszedł dzień, w którym Ignacy Rzecki zauważył, że hasło „za naszą i waszą wolność” już nie jest w cenie, za to mówi się coraz częściej nie o wolności i modernizacji wbrew nieistnieniu państwa, ale o „żydowskim zagrożeniu”.
Nacjonalizm – Kościoła pakt z diabłem
Nacjonalizm to była druga, po kontrreformacji pokusa „paktu ze Złym”, której Kościół katolicki uległ. Inaczej niż w dobie szaleństwa, które kazało przymuszać Ruś do katolicyzmu, złu nacjonalizmu nie uległ cały Kościół. Nie wszyscy księża i biskupi byli fanami „Pana Romana” (który sam w Boga raczej nie wierzył, za to uwielbiał burdele prawie tak bardzo jak spiskowe teorie), ale było ich wystarczająco wielu i w zbyt wielu domach pojawiał się Rycerz Niepokalanej i Gość Niedzielny (lecząc chłopski analfabetyzm, antysemityzmem). Jaki to miało wpływ na takie na przykład Jedwabne, nikt nie rozstrzygnie.
„Polacy katolicy” władzy w odrodzonej po I wojnie światowej Polsce nie dostali na długo; wygrała polskość reprezentowana przez Józefa Piłsudskiego. Zwycięstwo Marszałka było jednak pyrrusowe: Litwini, Białorusini i Ukraińcy zarazili się nacjonalizmem, nie gorzej od „nowoczesnych Polaków” i Rzeczpospolita Piłsudskiemu po prostu nie wyszła jak powinna.
Lepsza była jednak taka, od Polski dla Polaków; czyli nie dla: Leśmiana, Schulza, Baczyńskiego, Lema, Brzechwy, Tuwima, Słonimskiego.wyliczanka nie ma sensu (w każdym razie pan Roman chciał zabrać Polakom nie tylko radość z czytania „Lokomotywy”, ale i oglądania skoków narciarskich; choć sukcesów sympatycznego protestanta z Wisły nie mógł przecież przewidzieć).
Załóżmy przez chwilę, że ludzi można jednak nakłonić do czynienia dobra, a w każdym razie do nieczynienia zła. Kościół katolicki miał na to w Polsce 1000 lat. Niemało.
Przed II wojną, Kościół godził się na antypolską i antychrześcijańską koncepcję Polaka katolika; być może skuszony wizją wyeliminowania „metafizycznej zadry”, czyli trzech milionów negujących otwarcie boskość Jezusa z Nazaretu (eliminacji, w sensie zgody na wyrzucenie Żydów, czy może „tylko” przymuszenie ich do emigracji). Tym samym Kościół przyzwolił na zło. Jeden list Zofii Kossak Szczuckiej, jeden list krzyżowca z darem empatii, nie zmienia ogólnego obrazu. Gdyby nie miliony endeków chodzących co niedzielę do kościoła, gdyby nie nędza galicyjskiego chłopa, do której Kościół się przecież przyczynił (w każdym razie w żaden sposób jej nie zapobiegł i nie pomógł w jej likwidacji), gdyby nie „Rycerz Niepokalanej” w tysiącach domów i gdyby nie udany bojkot żydowskich sklepików.może nie byłoby zabijania sztachetami i kijami; może zamiast milczenia byłby krzyk, tak w czasie wojny, jak po niej i marcu 1968 też.
W każdym razie wraz ze śmiercią Piłsudskiego (nominalnie protestanta pochowanego w katolickiej katedrze), polskość miała już tylko mniejszościową grupę wyznawców[L3] . Endek-katolik zwyciężył.
O dziwo, jego victoria, po części, trwała nawet wtedy, kiedy Polskę zalała „czerwona zaraza”.
Homo catholicus
PRL miała mieć przecież „piastowskie” granice (których „gwarantem” był Związek Sowiecki); a uzasadnieniem kształtu terytorialnego PRL-u zajął się m.in. Instytut Zachodni związany przed wojną z endecją. Niemcy wymordowali Żydów (ci co ocaleli i nie wyjechali, w większości poparli czerwonych, dając dziedzicom endecji asumpt do samozadowolenia, które sprowadzić można do krótkiego: „A nie mówiłem? Żydokomuna”); Polacy wygonili Niemców; Ukraińcy i Litwini zostali poza granicami państwa; wywalono nawet Bogu ducha winnych Łemków i można by złośliwie napisać, że ziścił się sen Dmowskiego.
Oczywiście nie o taką Polskę dla Polaków chodziło endekom i popierającym ich katolikom świeckim i duchownym. Niemniej, część marzeń została spełniona i PAX endecaj przeczekawszy stalinizm, mógł się znowu upomnieć o swoje. Ani Prymas Tysiąclecia, ani na przykład młody Wojtyła [L4] nie wybrali się przecież na Dworzec Gdański wiosną 1968, by się domagać polskości, która jest niemożliwa bez Polaków niekatolików. Nawet o Jasienicę się nie upomnieli; pewno dlatego, że ten Żołnierz Wyklęty i świetny pisarz nie cierpiał kontrreformatorów i „prawdziwych Polaków” tak samo, jak czerwonych.
W szkolnych podręcznikach historii, zło sprowadzało się nie tylko do kłamstwa katyńskiego, ale i pisania o sześciu milionach wymordowanych przez nazistów Polakach (i na próżno by szukać w dokumentach Kościoła wołania o arystotelesowską prawdę w tym zakresie). Bywało, że Marek Edelman składał kwiaty pod pomnikiem powstańców getta sam, ale za to kościoły były pełne i było ich coraz więcej (tempo budowania świątyń, było jak na komunistyczne państwo imponujące). Statystyka nie była tak dobra od czasu Polski wczesnopiastowskiej: bo katolickość deklarowała nawet większość z tych trzech milionów zapisanych za Gierka do PZPR (chłopskie dzieci robiły po prostu kariery: jedne w kurii, a inne w komitetach).
Ta nieformalna koabitacja trwała od Gomułki, aż do Jaruzelskiego; przerywana oczywiście takimi tragediami jak morderstwo księdza Popiełuszki z jednej, a poparciem nielicznych duchownych dla protestów robotniczych i ruchów demokratycznych, z drugiej strony. Ciche por
ozumienie zakładało m.in., że Polakom niepotrzebna jest edukacja seksualna; PRL-owska siermiężność obejmowała również cenzurę obyczajową, z której Kościół był bardzo zadowolony; moralność ludowo-socjalistyczna oznaczała m.in. usuwanie ze szkół dziewczyn, które zaszły w ciążę – takie przykłady „PRLowsko-katolickiej sztamy” można mnożyć.
Mordów na księżach było po 1956 naprawdę niewiele. [L5] SB też była zadowolona ze swoich statystyk, czyli mniej więcej 10% księży zarejestrowanych jako TW), a prześladowania sprowadzały się często do tak kretyńskich zabiegów władz, jak aresztowanie peregrynującej kopii ikony Matki Boskiej Częstochowskiej (w wyścigu o pierwszeństwo w obchodach tysiąclecia: chrztu i państwowości). Kardynał Wyszyński, a później Glemp, zachowywali więc daleko idącą wstrzemięźliwość w odniesieniu do wszystkich inicjatyw budowania opozycji antykomunistycznej albo jak kto woli demokratycznej, pilnując swoich instytucjonalnych interesów (co obejmowało również ograniczenie recepcji „myśli posoborowej”, która szła w parze z polskością, ale niekoniecznie ideologią Romana Dmowskiego i duchem „ludowego katolicyzmu”, który w ludowej ojczyźnie miał być jedyną obowiązującą wersją) i ciesząc się z tego, że komunizm jest coraz mniej serio, za to 95%-towy odsetek katolików PRL-u niezmienny.
Kościołowi przytrafił się dodatkowy „bonus” od Najwyższego: czyli wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Jan Paweł II okazał się papieżem bardzo polskim i również dzięki temu wybitnym, w jak najbardziej piastowsko-jagiellońsko-republikańskim znaczeniu. Polski Kościół jest zresztą wyjątkowo odporny na przykład dany przez JP II; gdyby było inaczej, widzielibyśmy polskich księży odwiedzających miejsca po synagogach i płaczących pod zachwaszczonymi żydowskimi cmentarzami).
Kościół był więc i nie był jednocześnie, opozycją wobec komunistycznego państwa. Był, bo deklarowany (po 1956 rzadko i raczej dla zasady) przez władze ateizm poparty czasami przemocą, był dla Kościoła jedyną konkurencją na „rynku” idei (zabrakło Żydów, prawosławnych i protestantów; „na niwie” religijnej Kościół po raz pierwszy od setek lat miał właściwie monopol). Nie był, bo dla większości jego wiernych PRL okazał się całkiem atrakcyjną ofertą; szczególnie po śmierci Stalina, kiedy to system zdecydowanie złagodniał i można było z nim kolaborować nie narażając się na rozterki sumienia; zgodnie z zasadą: Panu Bogu świeczkę, a ludowej ojczyźnie ogarek.
Fakty pozostają nieubłagane: rachityczna opozycja demokratyczna to byli przede wszystkim ludzie w młodości związani z systemem („środowiskowo” i „rodzinnie”, jak np. Michnik, ideowo jak Kuroń-czerwony harcerz, czy instytucjonalnie jak Geremek-sekretarz POP PZPR w ambasadzie w Paryżu), często z żydowskich rodzin i to oni, a następnie KOR, nie umniejszając roli innych („Ruchu”, KPN, Ruchu Młodej Polski) byli zaczynem wolnej Polski.
Solidarności trudno jest przypisać jakiś jednolity charakter: nie była ona ani nacjonalistyczna, ani tylko katolicka; chyba bardziej: romantyczna i wolnościowa. Co nie stało w sprzeczności z tym, że w sierpniu 80′ na bramie Stoczni Gdańskiej zawisła reprodukcja Matki Boskiej Częstochowskiej, a przewodniczący Solidarności taką samą ikonę nosił w klapie marynarki. Jedno nie ulega wątpliwości: Solidarność, choć narodziła się bez poparcia Kościoła, na pewno ów Kościół wzmocniła.
Tak samo jak siłowe rozwiązanie Jaruzelskiego, który był gotowy na rozlew krwi, ale starał się do niego nie dopuścić i dlatego bardzo potrzebował Kościoła, jako tej instytucji, która miała realny wpływ na zachowanie milionów Polaków. Zamiast procesji, na wzór tych, które organizowano przed powstaniem styczniowym, był więc 13 grudnia 81′ skuteczny apel prymasa Glempa o spokój. Dzięki Bogu, romantyczną tradycję wyparł ćwiczony od setek lat pragmatyzm. I za to Kościołowi powinniśmy być wszyscy wdzięczni.
Ksiądz Popiełuszko i jemu podobni, byli w Kościele zdecydowaną mniejszością; z czego dyktator Jaruzelski doskonale zdawał sobie sprawę i to dlatego mógł sobie pozwolić na relatywnie uczciwy proces zbrodniarzy. Ani hierarchowie Kościoła, ani władza ludowa, nie byli chętni do konfrontacji.
I w takim stanie rzeczy Kościół dotrwał do wolnej Polski, która była owocem nie zrywu Solidarności i nie obecności Polaka w Watykanie (taką sekwencje wydarzeń serwuje się nam powszechnie w każdą rocznicę „wydarzeń” i „porozumień”), ale amerykańskiego programu gwiezdnych wojen i decyzji Gorbaczowa o reformowaniu komunizmu (niereformowalnego). A w Polsce, jeżeli już coś zdecydowało, to w pierwszym rzędzie gospodarcza katastrofa, z której komuniści nie chcieli i nie potrafili wyjść sami.
Co nie znaczy oczywiście, że wysiłek opozycji antykomunistycznej poszedł na marne; ważne jest tylko przywrócenie proporcji i odczarowanie mitu, tak potrzebnego w III RP do odcinania kuponów zarówno przez Kościół, opozycjonistów PRL, czy wreszcie ludzi „tamtej władzy”, którzy zdecydowali się usiąść do „okrągłego stołu” (wszystkim im Rzeczpospolita odpłaciła z nawiązką).
[L6] Divide et impera
Mało kto z opozycjonistów w PRL-u nie zastanawiał się, jak będą wyglądały relacje państwa i Kościoła w wolnej Polsce. Kościół więc zachowywał się, jak zawsze, czyli wziął tyle władzy i przywilejów, na ile pozwoliło mu państwo. Religia w szkołach, konkordat, uczestnictwo w każdej państwowej uroczystości, odzyskany majątek, skuteczne lobowanie przeciwko edukacji seksualnej. Lista wymiernych „sukcesów” Kościoła jest oczywiście znacznie dłuższa.
I co to Kościołowi dało, poza wzmocnieniem materialnych podstaw działania instytucji? W porównaniu z PRL-em znacznie spadła frekwencja na mszach świętych. I wciąż spada. Kościół przegrywa coraz częściej z promocją w hipermarkecie.
Nie udało się również odtworzyć tak wpływowej jak przedwojenna endecja, formacji politycznej. Narodowy katolicyzm, którego serce bije dziś w Toruniu, jest stałym elementem polskiej polityki, ale nie jest dominujący nawet po prawej jej stronie. W wolnej Polsce żaden neoendek nawet raz nie był premierem, czy prezydentem (chyba, że Jarosława Kaczyńskiego uznamy za ostatecznie nawróconego na neoendeckość); za to najpopularniejszym prezydentem był ateista i były członek partii komunistycznej Aleksander Kwaśniewski, a jednym z najbardziej popularnych (byłych) premierów: protestant Jerzy Buzek.
Na rynku idei, który nie sprowadza się przecież do miałkiej programowo polskiej polityki, pojawiło się całe spektrum alternatywnych wobec katolicyzmu światopoglądów. Homoseksualiści antykościelni, feministki, ekolodzy, lewicowcy za młodzi by należeć do PZPR, liberałowie niekościelni, ateiści, rockendrollowcy nieparafialni, fani „filozofii Wschodu”, a najliczniej po prostu Polacy, którzy niespecjalnie mocno chcą się identyfikować na przykład z nauczaniem Kościoła o seksualności, często obojętni wobec jakiejkolwiek religii (nigdy w historii Polski nie było tylu, co obecnie agnostyków), wszyscy oni są faktycznie poza Kościołem.
Choć w III RP zabrakło Żydów, Rusinów, Litwinów, to i tak polskość wygrała z „nowoczesnym Polakiem”. Nie to, żeby „prawdziwych Polaków” nie było; Stalin i Hitler spełnili za dużo endeckich życzeń.[L7]
Ale Polska nie jest dziś katolicka.
Polska jest mniej więcej taka jak zawsze: piastowsko-jagiellońsko-republikańska; choć zatwardziałym antyklerykałom i hordom ojca dyrektora wydaje się, że jest inaczej.
A co na to hierarchowie Kościoła?
Nic; jak było od tysiąca lat, wydają czasem niejasne pomruki o zagrożeniach płynących z „laicyzacji”, obruszają się, gdy oskarża się Kościół o indyferentyzm wobec Zagłady. Zajęli się tym, co najlepiej potrafią: czyli dbałością o materialne podstawy trwania instytucji. „Możecie w kozła wierzyć, byleście dziesięcinę płacili” – mawiał podobno arcybiskup Trąba w XV wieku. Od tamtego czasu nie zmieniło się wiele.
Szkoda, bo Kościół mógłby spróbować wypełnić zadanie powierzone mu przez Jezusa z Nazaretu: mógłby pomóc Polakom być lepszymi ludźmi. A zrobi to tylko wtedy, kiedy państwo go przymusi; oddzielając „cesarskie” od „boskiego”, zgodnie z nakazem Pisma Świętego i dobrą polską tradycją, która nigdy nie pozwoliła, by polskość była tożsama z katolicyzmem.
Amen