Wieczorem 7 maja, już tylko najwięksi optymiści mogli mieć nadzieję, że Richard “Dick” Lugar po raz kolejny wystartuje do izby wyższej Kongresu. Trwały właśnie senackie prawybory Partii Republikańskiej stanu Indiana. Wieńczyły długą kampanię wyborczą, w której wiekowy Lugar w walce o nominację mierzył się z Richardem Mourdockiem, nowym ulubieńcem ruchu Tea Party. W mniej rozhulanych ideologicznie czasach, ten pierwszy wygrał by w cuglach. Zasłużony dla kraju, wyważony, szukający porozumienia pomiędzy obiema wielkimi partiami, a także posiadający ogromną wiedzę i doświadczenie w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Jego nazwisko zapisało się złotymi zgłoskami w historii redukowania zagrożeń związanych z bronią masowego rażenia. Dzięki ustawie Nunn-Lugar, do dzisiaj zneutralizowano ponad 7 500 głowic jądrowych na terenie byłego ZSRR. Relatywnie szybkie wejście Polski i innych byłych demokracji ludowych do Sojuszu Północnoatlantyckiego to w znacznej mierze zasługa “Dicka”. Niestety, to wszystko okazało się niewystarczające dla Republikanów ze stanu Indiana. W bezpośrednich wyborach, Mourdock zmiażdżył swojego przeciwnika zdobywając 61% głosów. Jest to smutny koniec kariery politycznej Richarda Lugara, który zapowiedział, że nie będzie robił konkurencji innemu kandydatowi GOP i nie wystartuje jako kandydat niezależny.
To kolejny taki przypadek w ostatnich latach. Trend opuszczania Kapitolu przez umiarkowanych kongresmenów (przede wszystkim z Partii Republikańskiej) nasila się. Co więcej, często zastępują ich radykalni działacze, zwyciężający na fali wzburzonych nastrojów społecznych. Coraz rzadziej mamy do czynienia z Republikanami, którzy są skłonni współpracować z administracją prezydencką. Temperatura sporów jest bardzo wysoka. Pośród codziennej walki politycznej, w której zapaleni demonstranci nawzajem wyzywają się od “komunistów”, “faszystów” albo po prostu “wrogów Ameryki”, trudno zdobyć popularność wezwaniami do zrównoważonej, wypośrodkowanej polityki. Gdy kongresmen publicznie oskarża prezydenta o bycie kłamcą (casus Joe Wilsona z Południowej Karoliny), nie sposób przebić się do mediów z merytoryczną krytyką. Obecnie urzędujący, sto dwunasty Kongres jest najbardziej podzielonym od ponad sześćdziesięciu lat i żeby było jasne – nie jest to tylko wina prawicy. Noże są ostrzone po obu stronach.
Stwierdzenie, że Stany Zjednoczone to kraj pełen sprzeczności, to banał nad banałami. Czasem ciężko jest jednak takich uniknąć. Przez ostatnie cztery lata, gdy amerykańska polityka weszła w okres intensywnej retorycznej batalii, obywatele częściej niż kiedykolwiek słyszeli z ust najważniejszych polityków słowo bipartisanship. Trudno o jego polski odpowiednik, najlepiej znaczenie oddaje chyba “ponadpartyjność”. Jest to pojęcie charakterystyczne dla krajów, w których władzę dzierżą na przemian dwa wielkie stronnictwa. W systemach wielopartyjnych, rząd bardzo często musi być wspierany przez koalicję parlamentarną. Zdarzają się kryzysy, niemniej najczęściej system wytwarza mniej lub bardziej sprawny mechanizm wypracowywania kompromisu. W Stanach Zjednoczonych z racji specyfiki ustrojowej, nietrudno o większość w Kongresie. Może się jednak zdarzyć sytuacja, w której prezydent i kongresowa większość, albo większości w Izbie Reprezentantów i Senacie wywodzą się z różnych ugrupowań. W takich momentach pojawia się pat. Potrzebny jest silny przywódca w Białym Domu, istnienie grupy kongresmenów skłonnych do kompromisu, poczucie wspólnotowej racji stanu oraz przekonanie o tym, że “ponadpartyjność” dla dobra kraju jest wielką wartością. Wszystkie wyżej wymienione zjawiska są dzisiaj w Waszyngtonie wspomnieniem.
Urzędujący prezydent to na pewno charyzmatyczny polityk, idealista. Wątpliwa jest za to jego siła – pozostaje “wodzem”, a nie “przywódcą”. Barack Obama, podobnie jak aktualny spiker Izby John Boehner ma usta pełne frazesów o konieczności współpracy w imię wyższego dobra, ale nie przekłada się to na realne działanie. Kontrowersyjna ustawa o ubezpieczeniach zdrowotnych tzw. “Obamacare” została wprowadzona nikłą większością, przy sprzeciwie części Demokratów. Ameryka nie radzi sobie na bliskowschodnich frontach i nie potrafi zmusić Chin do przyjęcia uczciwych reguł konkurencji gospodarczej. Większość Amerykanów jest krytyczna wobec polityki prowadzonej przez Biały Dom. A przecież kryzysy to najlepszy moment, aby porwać naród swoimi wielkimi planami i używać retoryki zjednoczenia. Dla Obamy, który wygrał w 2008 roku pod hasłami “nadziei” i ogólnospołecznej konsolidacji nie powinno być to problemem. Lata kohabitacji pomiędzy prezydentem a republikańską większością w Izbie mogłyby być zapamiętane podobnie jak kadencja Billa Clintona. Pomijając aferę z Monicą Lewinsky były to lata owocnej współpracy. Niestety, w tym momencie pierwsza kadencja Obamy jest przede wszystkim oceniana przez pryzmat sporów o Obamacare i rozdęty do granic możliwości budżet. Prezydent, który uchodził za mistrza wizerunkowego zjednywania sobie wszystkich, stał się rzecznikiem tylko jednej, progresywnej części społeczeństwa.
Jak już wspomniałem, kongresmeni zdolni do współpracy ze stroną przeciwną stanowią obecnie gatunek na wymarciu. Wśród umiarkowanych polityków, którzy nie będą się ubiegać o następną kadencję w Kongresie, z własnej decyzji lub pod naciskiem partii znajdziemy tak uznane nazwiska jak Olympia Snowe, Joe Lieberman, Kay Bailey Hutchinson, Jim Webb czy wspomniany Lugar. Głośny stał się przypadek Snowe, senator reprezentującej Maine, która otwarcie stwierdziła, że obecna atmosfera w Kongresie, sprawia, że jej praca staje się bezsensowna.
Coraz śmielej, szczególnie w środowiskach prawicowych zaczynają się pojawiać tezy o tym, że ideologiczni adwersarze działają na szkodę Stanów Zjednoczonych. Nie byłoby w tym nic szczególnie zdrożnego, w końcu każda organizacja polityczna stara się prezentować jako ta posiadająca monopol na dobre rządzenie. Źle się dzieje, gdy prezydent jest oskarżany o świadome działanie na szkodę kraju. Symboliczna jest scena z filmu “The Game Change”, nakręconego przez HBO na podstawie książki znanych dziennikarzy Marka Halperina i Johna Heilemanna. Opowiada ona o kampanii wyborczej Johna McCaina w 2008 roku, a precyzyjniej, o momencie dobrania Sarah Palin jako running mate. Podczas jednego z wieców, McCain, znany ze swojej niezależności, również od dominujących tendencji w macierzystej partii, zostaje spytany przez uczestniczkę czy Obama działa przeciw amerykańskim interesom. Obruszony senator z Arizony szybko tłumaczy, że jego główny konkurent jest jak najbardziej lojalny wobec kraju i jego obywateli. Dla kontrastu, gubernator Palin nie ma problemu z takimi pytaniami, wręcz dzieli podejrzliwość swoich wielbicieli.
Wreszcie, wartości umiarkowania, kompromisowości i współpracy po prostu przestają być wysoko cenione przez znaczną część amerykańskiego społeczeństwa. Z jednej strony zwiększa się udział wyborców, deklarujących się jako niezależni (czasem z powodu centrowych poglądów, czasem z powodu ogólnego zniechęcenia Waszyngtonem), zaś z drugiej coraz więcej jest radykałów. Przekłada się to na wybory, czego dowodem jest choćby zwycięstwo Richarda Mourdocka w Indianie. Tea Party definiuje się poprzez swój radykalizm. Lewe skrzydło Demokratów również wykazuje oznaki zniecierpliwienia wobec wieloletniego pozostawania ich ugrupowania bliżej centrum. Deklaracje Obamy na temat małżeństw homoseksualnych, zniesienie zasady “Don’t ask, don’t tell” czy sama Obamacare to ukłon właśnie w ich stronę. Język lewicowych portali internetowych jak MoveOn wykazuje ten sam stopień arogancji i agresji co tyrady wygłaszane przez prawicowych berserkerów pokroju Rusha Limbaugh. Jedni oskarżają powszechnie szanowanego generała Petraeusa, niegdysiejszego dowódcę wojsk w Afganistanie, a dziś dyrektora CIA, o zdradę. Limbaugh zmieszał ostatnio z błotem studentkę popierającą dofinansowanie antykoncepcji z budżetu państwa, nazywając ją “dziwką”, z czego musiał się potem wycofywać pod presją reklamodawców. Ten sam poziom prymitywnej retoryki, niestety mający coraz więcej słuchaczy.
W tym momencie wyznawca ideałów demokracji zaczyna się obruszać. Jak to? Cóż złego w tym, że począwszy od obywateli, przez kongresmenów, kończąc na najwyższych urzędników, wszyscy toczą zażarte debaty? Czy Amerykanie nie mają prawa do własnego zdania i to na tak ważne tematy jak ubezpieczenia zdrowotne, zadłużenie banków, aborcja czy wojna z Iranem? Przecież ożywiona debata publiczna jest solą demokratycznego, wolnego państwa, o czym pisał już James Madison w “Federalist Papers”! Głuchy na to nie może pozostać oddany republikanin, który zwróci uwagę, że nie można dyskutować bez końca, gdyż nawet najbardziej ożywiona debata nie zastąpi rządzenia krajem, szczególnie w obliczu wielkich zagrożeń. Zgoda, spierajmy się, niemniej róbmy to z głową i postawmy sobie za cel porozumienie na rzecz dobra wspólnego. Obserwując debaty w Kongresie, demonstracje uliczne oraz wypowiedzi czołowych polityków w mediach, można odnieść wrażenie, że strony sporu głęboko zakonserwowały swoje poglądy. Udzielają się publicznie, żeby się wykrzyczeć, a nie dogadać. Czy w takich warunkach można zgodnie z literą konstytucji, “tworzyć doskonalszą unię”, “zapewniać spokój wewnętrzny” czy “popierać ogólne dobro”?
Jak to zazwyczaj bywa z idealistami, należy docenić ich argumentację, ale i w pewnym momencie chłodzić głowy. Stany Zjednoczone to prawdopodobnie największy eksperyment polityczny w historii ludzkości – republika i demokracja mieszają się w nim w różnych proporcjach od samego początku istnienia. Amerykanie bywają dla świata wspaniałym, jak i najsmutniejszym przykładem obu wspomnianych form ustrojowych, choć częściej jednak tym pierwszym. Wielkie spory trawiły to mocarstwo, jak i czyniły je wielkim. Oczywiście, inicjatywy, które zawsze zostaną zapamiętane jak zaangażowanie się w I wojnę światową, New Deal, Plan Marshalla, polityka odprężenia czy prezydenckie wycieczki do Berlina były przedmiotami większych lub mniejszych sporów. Czasami nie trzeba było kompromisu, a wystarczyła stanowcza polityczna decyzja, która zyskiwała uznanie narodu, a nawet całego świata. Schmittiańskia bezwzględność i stanowczość bywa dobrym rozwiązaniem, to prawda. Gdy mamy za sobą pewną większość w parlamencie, poparcie społeczne, powszechnie uznany autorytet i poczucie misji. Barack Obama nie cieszy się żadnym z tych dóbr, może oprócz ostatniego.
David Karol z Uniwersytetu w Maryland zwrócił uwagę, że polaryzując się, Kongres kilkadziesiąt lat po okresie względnego spokoju, wrócił po prostu do swoich starych tradycji. Przy tym, należy jednak pamiętać, że to, co obecnie dzieje się w Waszyngtonie stanowi odbicie nastrojów panujących w całym społeczeństwie. Wspomniane kilka dekad zdolności do ponadpartyjnej współpracy przypadło na okres Zimnej Wojny. Zwycięstwo w niej utwierdziło świat w opinii o unikalnej pozycji i sile Stanów Zjednoczonych, dało przyczynek do złotej dekady lat 90-tych. Dzisiejsza Ameryka stoi przed wielkimi wyzwaniami, nie tylko wewnętrznymi, ale przede wszystkim zewnętrznymi. Musi się określić nowych potęg, rewolucji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, kryzysu strefy euro, postępującej marginalizacji NATO czy szybko zmieniającej się sytuacji w Azji Południowo-Wschodniej. Nie tylko w interesie Ameryki, ale i jej sojuszników leży, aby politykę wobec tych problemów kształtowali tacy wyjadacze jak McCain czy Lugar, a nie młodzi kongresmeni, będący zakładnikami swojej radykalnej bazy wyborczej.