W głośnym w środowiskach LGBT filmie „Artykuł Osiemnasty” jest mocna scena: matka lesbijki, która od lat żyje z tą samą partnerką, ze łzami w oczach opowiada, jak oglądała pierwszy ślub gejów we Francji. Mówi, że to było dla niej wielkie przeżycie, aż się popłakała. A potem pyta z wyrzutem, dlaczego nie może płakać na ślubie własnego dziecka. W Polsce.
W filmie występuje też dwóch gejów mieszkających w Wielkiej Brytanii, gdzie pary homoseksualne mogą od kilku lat – decyzją konserwatywnego rządu – zawierać małżeństwa. Polacy wzięli ślub i zaadoptowali dwójkę dzieci. Jest tylko jeden problem: dla chłopców nie udało się załatwić polskich paszportów, bo we wniosku paszportowym muszą być wpisani „matka” i „ojciec”.
– Ich własna ojczyzna naszych synów odrzuciła i nie uznaje za swoich obywateli, ponieważ mają dwóch ojców. Jeżeli dziecko czuje się bezpieczne, kochane i jest szczęśliwe, to jest to, co tworzy dom, co tworzy rodzinę – opowiadają małżonkowie.
I kolejne bohaterki „Artykuł Osiemnastego”. Dwie młode kobiety, które wychowują wspólnie synka. Wyjechały z Polski, bo chciały wziąć ślub. Chciały żyć normalnie. Żałują, że wyemigrowały, mówią, że bardzo za Polską tęsknią.
A teraz powiedzcie komukolwiek z nich, że ich niezaspokojone w Polsce prawa to temat zastępczy. Że związki partnerskie, których nie udało się w Polsce wprowadzić przez ponad 20 lat wolności, to sprawa, o której mówi się, zamiast zajmować się „naprawdę ważnymi tematami”. Takimi jak bieda, wyzysk pracownika czy choćby edukacja. No proszę, powiedzcie to bohaterom filmu „Artykuł Osiemnasty”.
Ten tytuł też zresztą jest symboliczny, nawiązuje do art. 18 konstytucji, który mówi, że „Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Na ten właśnie zapis chętnie powołują się przeciwnicy wprowadzenia prawnej możliwości formalizacji związków przez osoby tej samej płci.
Tymczasem bohaterowie filmu szybko by wam wytłumaczyli, że z tego przepisu wcale to nie wynika. Powtórzyliby za znaną konstytucjonalistką, profesor Ewą Łętowską, że gdybyśmy hipotetycznie mieli do czynienia z małżeństwem będącym związkiem dwóch osób jednej płci, to takie małżeństwo nie byłoby po prostu objęte artykułem 18. Nie byłoby chronione.
A potem ci sami bohaterowie powiedzieliby, być może ze łzami w oczach, że dla nich to nie jest temat zastępczy, tylko najważniejsza sprawa w życiu. Móc się pobrać, wspólnie wychowywać dzieci, odwiedzać w szpitalu, gdy któreś zachoruje, mieć prawo do spadku, gdy partner umrze. Czyli mieć takie same prawa jak pozostali obywatele Rzeczpospolitej Polskiej. Nie żadne przywileje, tylko równe prawa.
I jeszcze by przypomnieli, że na razie żaden rząd od 1990 roku nie pomyślał o nich w ten sposób: jak o obywatelach, którym należy zapewnić pełnię praw. A potem jednym tchem wyliczyliby, że równość małżeńska, która umożliwia parom jednopłciowym zawieranie ślubów i wychowywanie dzieci na takich samych zasadach, jak związkom osób różnej płci, obowiązuje już w ponad 20 krajach na całym świecie. I że większość państw Unii Europejskiej umożliwia zawieranie małżeństw jednopłciowych lub związków partnerskich.
Tymczasem Polska nadal uparcie im tego prawa odmawia. W obliczu naszego prawa pary tej samej płci są nadal traktowane jak obce osoby. A gdy zaczyna się kolejna dyskusja na ten temat, jest pełna złych emocji, niewiedzy i uprzedzeń. Do tego stopnia, że niektórzy polscy politycy potrafią z trybuny sejmowej okazywać gejom, lesbijkom i osobom transseksualnym pogardę, demonstrować wobec nich obrzydzenie.
Co gorsza, ich bardziej oświeceni liberalni koledzy nie potrafią jasno stanąć w obronie środowiska LGBT, nie potrafią zawalczyć o ich prawa.
Do partii liberalnych, które na sztandarach mają obronę wolności obywatelskich, też jest zresztą wiele pytań. Na przykład: jak to możliwe, że przez ponad ćwierć wieku dbanie o dobro swoich obywateli ograniczały do zbudowania im wspaniałych obwodnic i autostrad, a zapomniały o ich prawach obywatelskich? Albo szerzej: o prawach człowieka? Bo dyskusja o prawach osób LGBT to nie jest temat zastępczy. To dyskusja o tym, czy należą im się, jak reszcie Polaków, prawa człowieka. A jeżeli zgodnie uznamy, że tak (no bo jak inaczej?), to trzeba się natychmiast zastanowić, jak w demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej należy je zapewnić.
I jest to pytanie, które wymaga od partii liberalnych uczciwej odpowiedzi. Ich wyborcy LGBT czekają na tę odpowiedź. Ale nie tylko oni, także wszyscy ci, którzy uważają, że kraj, który zapomina o jakiejś grupie obywateli, nie jest ani silny, ani bezpieczny, ani demokratyczny.
Renata Kim – dziennikarka „Newsweek Polska”, wcześniej „Wprost” i „Dziennika”, przez wiele lat pracowała także w różnych rozgłośniach radiowych, m.in. w Polskiej Sekcji BBC, działa na rzecz praw osób LGBTQ; foto A. Tuchliński
not. Tomasz Mincer
