Nietrudno zauważyć, że najlepsze polskie filmy, które miały swoją premierę w ostatnim czasie, szczególnie w roku ubiegłym, łączy jeden wspólny mianownik. Wszystkie mają coś wspólnego z rzeczywistością z poprzedniego systemu ustrojowego. Dlaczego dopiero u schyłku pierwszej dekady XXI wieku rodzimi filmowcy zdecydowali się rozliczyć przeszłość? Koniunktura na tego typu tematy o wiele lepsza była w 2007 roku, kiedy sukces na całym świecie osiągnęło niemieckie „Życie na podsłuchu” (statuetka Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego) oraz rumuńskie „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” (Złota Palma w Cannes). W ostatnich latach nie dowiedzieliśmy się też niczego nowego o PRL-u. Nie licząc dyskusji wokół kontrowersyjnych publikacji Instytutu Pamięci Narodowej, problem rozliczeń z komunistyczną przeszłością nie pojawiał się także zbyt często w mediach. Na pewno natomiast w ostatnich latach zmieniło się podejście do pielęgnowania pamięci o bolesnych, trudnych czasach. Muzeum Powstania Warszawskiego, seriale telewizyjne, gry komputerowe, książki dla dzieci, sugestywna proza eseistyczna – to wszystko składa się na nowoczesne wspieranie i pomaganie w zrozumieniu najnowszej historii Polski. W ten trend w końcu bardzo udanie wpisała się również rodzima kinematografia.
Urodziliśmy się w domu złym
Na pewno ważnym czynnikiem, który pozwala w końcu bez skrępowania wypowiadać się o trudnym okresie PRL-u jest czas. Im więcej go upływa, tym można patrzeć na pewne rzeczy z odpowiednim dystansem, a nawet obiektywizmem. Filmy z akcją umiejscowioną w komunistycznych realiach coraz częściej zaczynają też pasować do ram kina stricte historycznego, niemalże kostiumowego, bardziej niż produkcji współczesnych z prostego względu – tamten świat i pozostałości po nim bezpowrotnie zanikają. Rodzimi filmowcy (na szczęście?) postanowili nie dać nam o nim zapomnieć. Każdy z reżyserów z racji wieku, własnych wspomnień i doświadczeń zdaje się mieć inną motywację do tworzenia tego rodzaju filmów.
Młody twórca „Rewersu” Borys Lankosz (rocznik 1973) zgłębiał rzeczywistość, której z racji wieku nie ma prawa pamiętać, studiując różne lektury, przeglądając stare kroniki i inne materiały archiwalne. Losy i twórczość powracającego po 9 latach przerwy Janusza Morgensterna są nierozerwalnie związane z realiami PRL-u, dlatego też „Mniejsze Zło” nie wymagało od reżysera specjalnego przygotowania „historycznego”. On komunistyczny świat zna z autopsji i własnych doświadczeń. Jacek Borcuch we „Wszystko co kocham” odtwarza zaś swoje wspomnienia, sam przyznaje, że główny bohater to on. Przygotowywał się do filmu przede wszystkim spotykając się i rozmawiając z kolegami z tamtych lat. W ten sposób wykrystalizował się scenariusz jego filmu. Wojciech Smarzowski natomiast podkreśla, że zrobił „Dom Zły”, bo urodził się właśnie w takim metaforycznym domu złym. W nim dorastał, to on reżysera ukształtował jako człowieka i twórcę.
Współczesne kino sięgające po sztafaż PRL-u zdecydowanie wybiega poza akademickie schematy, nie pretenduje do miana produkcji o walorach edukacyjnych. Andrzej Bart, autor scenariusza „Rewersu”, mądrze sugeruje, że warto patrzeć w przeszłość po to, aby wyciągać wnioski, a nie utwierdzać się w swoich uprzedzeniach. Aby osiągnąć taki efekt, wcale nie trzeba tworzyć kina na wzór lektury szkolnej. „Rewers”, wcześniej przecież jeszcze „Rysa”, w mniejszym stopniu może „Dom Zły”, ale „Mniejsze Zło”, „Wszystko co kocham”, a nawet „Enen” już tak, nie chcą być filmami edukacyjnymi, ani rozliczeniowymi. Jedynie Smarzowski przyznaje, że spośród wielu warstw jedną z nich w jego filmie jest właśnie warstwa rozliczeniowa. Odtwórczyni roli głównej w „Rysie” Jadwiga Jankowska-Cieślak, opisując film, podkreślała, że nie jest to obraz polityczny, ale jednak cała historia polityką stała się przesycona, bo opowiadając o komunistycznych czasach nie można było od niej uciec. To jednak nie polityka, ani też historia jest najważniejszym elementem współczesnego kina, o którym tutaj mówimy. Są nim przede wszystkim jednostki, ich zachowania, postawy, wybory.
Ludzkie dramaty
W „Domu Złym” Smarzowski zafundował widzom, podobnie jak wcześniej w „Weselu”, ostrą krytykę natury Polaków. Reżyser kreuje przesiąknięty złem i nienawiścią świat, w którym funkcjonują ludzie doskonale do takich realiów przystosowani: cwaniacy, oszuści, aparatczycy. Dla takiej rzeczywistości zdaje się nie być żadnej alternatywy. U Smarzowskiego zło drzemie w ludziach, a nie w systemie i to jest najbardziej wstrząsający wniosek, wypływający z jego filmów. Reżyser stara się w „Domu Złym” dopatrywać też dobrych akcentów. Nieraz kreślił optymistyczny finał historii niesłusznie oskarżonego zootechnika Środonia, który po ucieczce z miejsca zbrodni miałby się pozbierać i rozpocząć nowe życie, a może nawet zapisać bohaterską kartę w czasach tuż sprzed transformacji. Tego jednak w filmie nie ma. Jest natomiast psychodeliczne zakończenie, w którym oddalając się od tragicznych wydarzeń z wizji lokalnej, czujemy niesmak i niepokój, bo wszelkie wady, ułomności, łajdactwa bohaterów „Domu Złego” nie są wcale przypisane tylko do przeszłości. Ów dosadny uniwersalizm opowieści Smarzowskiego jest nie tyle wielki, ile przede wszystkim zatrważający. Czasy się bowiem zmieniają, ale ludzie i ich najgorsze przywary mogą pozostawać niezmienne.
„Dom Zły” jako antidotum na nostalgiczne wspomnienia socrealistycznej przeszłości, jego brutalność i bezwzględność stoi w zupełnej opozycji do wybielonego świata stanu wojennego z „Wszystko co kocham”. O ile Smarzowskiego bardziej pociąga zło niż dobro, o tyle w przypadku Jacka Borcucha zdaje się być zupełnie na odwrót. Oczywiście, zgoła odmienne tematy podejmują oba te filmy, ale chcąc nie chcąc, charakteryzują też konkretną epokę. W świecie „Wszystko co kocham” nie ma miejsca na wielkie dramaty, tragiczne wybory, bo „młodość chmurna i durna” rządzi się swoimi prawami. Pierwsza miłość, pierwsze sukcesy, pierwsze poważne decyzje, pierwszy bunt to ważne rzeczy, ale jednak nie najważniejsze, o czym Borcuch trochę zapomina. Dlatego też jakkolwiek idylliczno-dekadencki obraz polskiego wybrzeża lat 80. ujmuje swoim bezpretensjonalnym pięknem, o tyle w szerszej perspektywie wydaje się być utopią, wyidealizowanym wspomnieniem jego twórcy. W pamięci widza pozostanie raczej śmierdząca wódką i papierosami chałupa Dziabasów z „Domu Złego” niż romantyczne, nadmorskie krajobrazy „Wszystko co kocham”.
W przeciwieństwie do filmu Wojciecha Smarzowskiego, który przedstawia zło i okrucieństwa czasów komunistycznych niejako z perspektywy zbiorowej, większość twórców postawiła na dramaty jednostek. Niemalże wszyscy poszli drogą Michała Rosy, który obserwował ludzi, a nie mechanizmy, chciał ich zrozumieć, a nie osądzać, jak sam mówił. W „Rysie” widzieliśmy, jak kłamstwo i grzech z przeszłości ujawnione w czasach teraźniejszych niszczą po wielu latach związek dwójki, kochających się ludzi. U Borysa Lankosza przyglądamy się zwyczajnym kobietom, które grzesząc, potrafią znaleźć sposób na zadośćuczynienie i odkupienie własnych win. Michał Rosa stawia swoich bohaterów przed tragicznym wyborem, bo żadna decyzja nie jest w stanie naprawić świata Joanny i Jana. W „Rewersie” gdy Sabina zabije zło, które wkroczyło w życie jej i jej najbliższych, zostanie naznaczona grzechem już na zawsze, ale nauczy się z tym godnie żyć. Zarówno w „Rysie”, jak i w „Rewersie” widać, że system potrafił brutalnie ingerować w ludzkie życie, ale konkretne decyzje zawsze podejmowały jednostki. To Jan zdecydował, że nie powie żonie o swojej tajemnicy. To Sabina zdecydowała nigdy nie mówić synowi prawdy o jego ojcu. Rosa i Lankosz nie osądzają wyborów swoich bohaterów. Przypominają jednak, jak ciężko jest jednoznacznie z teraźniejszej perspektywy odnieść się do ówczesnej rzeczywistości, w której banalne i proste wydaje się tylko zło, a najtrudniejsze zachowanie godności i człowieczeństwa w okrutnych czasach.
Historia to jedynie sztafaż
Twórcy zgodnie podkreślają, że ich filmy nie rozliczają, ale przede wszystkim pomagają zrozumieć jednostki ludzkie i ich zachowania. Ponieważ ich opowieści koncentrują się na człowieku i konkretnych sytuacjach, starają się mieć wydźwięk uniwersalny, historia znajduje się w nich na drugim planie. Realia epoki są bardzo istotnym determinantem, ale, co zaznaczają choćby i Lankosz, i Smarzowski, ich filmy mogłyby równie dobrze toczyć w zupełnie innej rzeczywistości, bo to, co pozostaje niezmienne, to ludzkie postawy. Czarno-białe zdjęcia czasów stalinowskich w „Rewersie” pozwalają skupić się na opowieści o trzech kobietach i ich konfrontacji ze złem, które nagle pojawia się w ich życiu. W „Rysie” historia i komunizm powracają jako niemalże telewizyjny news i odwracają do góry nogami spokojną egzystencję mieszczańskiej inteligencji z Krakowa. Na pierwszym miejscu postawiony jest tutaj małżeński dramat. Wojciech Smarzowski sam zaznacza, że „Dom Zły” to głównie trzymająca w napięciu historia kryminalna, na którą składają się prowokacyjne, metaforyczne warstwy polityczne czy społeczne. Epoka zdaje się mieć też drugorzędne znaczenie u Jacka Borcucha. Młodość, dorastanie, przeżywanie różnych emocji po raz pierwszy nie jest domeną tylko ludzi, którzy „naście” lat mieli na początku lat 80. Wszyscy ci twórcy całkiem udanie uczynili z historii ważnego, ale drugoplanowego bohatera swoich dzieł. Sprowadzili ją do roli sztafażu, frapującego kostiumu scenograficznego.
Kino w realia komunizmu okazało się jednak sporym wyzwaniem dla filmowców. Większość scenariuszy powstawała kilka lat, a konkretne opowieści nieczęsto wywodziły się z zasłyszanych przypadkiem historii. Smarzowski nie jest pewien, ale być może o podobnej zbrodni, jak ta w domu Dziabasów, przeczytał w bieszczadzkiej kronice kryminalnej z lat 80. Nad samym scenariuszem pracował zaś około 12 lat. Podobną ilość czasu spędził nad tekstem „Rysy” Michał Rosa, a samą historię oparł na kanwie opowieści z akt STASI, w których opisano przypadek zorganizowanego spotkania przystojnego agenta z córką polityka. Agent parę lat później już jako zaufany domownik miał donosić na rodzinę, z którą się związał. Autora scenariusza „Rewersu” Borys Lankosz poznał przy okazji kręconego przez 5 lat dokumentu o łódzkim getcie. Podczas niezliczonych godzin wspólnych dyskusji reżyser doszedł do wniosku, że mógłby zrobić film o kobietach i poprosił o napisanie scenariusza Andrzeja Barta. Pisarz postać Sabiny zaczerpnął z własnej powieści „Rien Ne Va Plus”.
Abstrahując od sposobu przedstawiania historii we współczesnym kinie i genezy powstania konkretnych tytułów, takie filmy jak „Rysa”, „Rewers”, „Dom Zły” pokazują nowy sposób myślenia o roli kina. Twórcy coraz częściej odchodzą od wyjaśniania każdej sceny, bez wiary w inteligencję widza, pozostawiając teraz coraz większe pole do interpretacji odbiorcy filmu. Lankosz wspominał, że spotkał się z dwojakim odbiorem „Rewersu”. Starsze pokolenie widzów odnajdywało w opowieści Sabiny i jej rodziny skrawki własnych historii, podczas gdy młoda publiczność najbardziej ceniła w filmie przede wszystkim metaforyzm i uniwersalizm opowiadanych zdarzeń. Eklektyzm gatunkowy „Domu Złego” w dwa tygodnie przyciągnął do kin prawie stutysięczną widownię, przez kilka następnych utrzymując się w czołówkach krajowego box office’u.
Remedium na kompleksy
Sukces dobrych, rodzimych produkcji na ekranach polskich kin i największych, filmowych imprezach w kraju nie przekłada się niestety na zainteresowanie zagraniczne. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Brak jakiejkolwiek sensownej polityki dystrybucji polskich tytułów na innych rynkach niż rodzimy to pewnie najistotniejszy z nich, ale nie jedyny. Najlepsze polskie dzieła podejmujące tematykę rozliczeń z komunistyczną przeszłością ciągle ustępują największym do tej pory filmom tego typu – wspomnianym na początku „Życiu na podsłuchu” i „4 miesiącom, 3 tygodniom i 2 dniom”. W tym roku przy okazji nieudanych starań o nominację do Oscara dla „Rewersu”, skonfrontowano polski film z „Białą Wstążką” Michaela Haneke – faworytem do zdobycia statuetki. Miliony wyłożone na produkcję obrazu Austriaka widać choćby w niesamowitej dbałości o detal, ale to nie budżet był w tym wypadku decydujący. Tematyka polskich filmów ciągle ma wymiar lokalny. „Dom Zły” praktycznie jest nie do zrozumienia dla kogoś, kto nie posiada choćby niewielkiej wiedzy o komunistycznych realiach. Tym bardziej „Rysa”. Polska widownia doskonale rozumie niuanse lustracyjnej gorączki, zagraniczna już niekoniecznie. Czasy stalinowskie w Polsce i historia komunizmu w ogóle w Europie funkcjonują w masowej świadomości świata głównie przez pryzmat jednostkowych zdarzeń pokroju Praskiej Wiosny, strajku w Stoczni Gdańskiej, upadku Muru Berlińskiego. Oryginalne, polskie filmy, które nie są akademickim „Katyniem” nie mają raczej szansy skutecznie przemówić do niepolskiego widza.
Niemniej przy okazji sukcesów „Rewersu” czy „Domu Złego” pojawiła się jedna, konkretna, pozytywna kwestia – polska kinematografia leczy się ze swoich kompleksów i staje się coraz bardziej nowoczesna i profesjonalna. Dotyczy to zarówno fabuły, jak i aspektów czysto formalnych. „Dom Zły” reklamowano jako polskie „Fargo”. Żona aktora Arkadiusza Jakubika miała nawet nazwać reżysera trzecim bratem Coen. Smarzowski niczym amerykańscy twórcy potrafi prowokować przez komiczne potraktowanie zła bezwzględnego, co w „Fargo” znakomicie udało się braciom Coen. Reżyserowi bardzo spodobało się scharakteryzowanie „Domu Złego” jako „extra-mocnego kina bez filtra”, bo taki właśnie jest ten film: czarna, obskurna komedia, krwawy kryminał i dosadne kino polityczne zarazem. W zabawę gatunkami wciągnął widza też Borys Lankosz. Doskonale w pierwszej części „Rewersu” stworzył szereg przezabawnych wątków komediowych, by w dalszej części przekształcić je w obyczajowy dramat, a na końcu w mroczny film noir w starym, dobrym, hollywoodzkim stylu. Dziennikarze często zadawali Lankoszowi i Smarzowskiemu pytania o podejście do historii w duchu kina Tarantino, co także wypada uznać za komplement względem ich filmów. Przy „Rysie” odnaleziono wiele motywów wspólnych z genialnym obrazem Michaela Haneke „Ukryte”, gdyż Michał Rosa podobnie jak w filmie Austriaka interesująco odniósł się do sposobu rozwikłania tajemnicy „Rysy”. To nic, że scenariusz polskiego filmu powstał dużo wcześniej niż „Ukrytych”. Szukanie elementów wspólnych z najlepszymi produkcjami zachodnimi, a przede wszystkim ich odnajdywanie oraz twórcze wykorzystanie to naoczny przykład sporych zmian, jakie zachodzą w polskiej kinematografii. Zarówno po stronie twórców, jak i samych widzów. Andrzej Bart niedawno przewidywał, że najbliższa przyszłość pokaże na co naprawdę stać polskich, ambitnych filmowców. Na to liczą chyba wszyscy kinomani nad Wisłą.