Ameryka znajduje się w najtrudniejszym położeniu gospodarczym od czasów Wielkiej Depresji. Kłopotom ekonomicznym towarzyszą niezliczone problemy na arenie międzynarodowej. Barack Obama ma być lekiem na wszystkie problemy. Już teraz staje się powoli jasne, że sytuacja wymaga bezprecedensowej zmiany paradygmatów rządzących od wielu dekad amerykańską polityką. Czy jednak nowy prezydent ma wystarczającą siłę, by rzeczywiście dokonać rewolucji na miarę Roosevelta lub Reagana, czy też pozostanie w okowach partyjnej polityki?
Prezydent Obama zapowiadał w trakcie swojej kampanii wyborczej zupełnie nowe podejście do wielu problemów, z którymi przez osiem lat lepiej lub dłużej nie radziła sobie administracja Busha. Zapowiadał nadejście ery „nowej polityki” i koniec partyjnego klinczu, który od dziesiątków lat paraliżuje Waszyngton. Wielu jego zwolenników interpretowało te zapowiedzi jako sygnał, że nowy prezydent będzie po prostu implementował polityczny program Demokratów, a „nowa polityka” to tylko inny termin oznaczający jego realizacje – a koniec klinczu oznacza, że wreszcie Demokraci mogą przestać się oglądać na Republikanów. Ze względu na układ sił w Kongresie przynajmniej przez najbliższe dwa lata takie podejście wydaje się możliwe do wcielenia w życie, chociaż brak 60-osobowej większości w Senacie marzenie ta znaczenie Demokratom utrudnia.
Ale Obama wydaje się rozumieć, że bycie „Clintonem bis” może nie wystarczyć by jego prezydentura zapisała się trwale w historii. Co więcej, może także nie wystarczyć by wyciągnąć USA z kryzysu. Jego kampanijna retoryka wskazuje, że chce czegoś znacznie więcej niż tylko realizacji typowego programu typowego Demokraty – klasycznego „tax and spend„, podnoszenia podatków i zwiększania wydatków państwa. Jednak by to zrobić, musi rzeczywiście zmienić Waszyngton, co oznacza z kolei, że obie strony, głęboko okopane na froncie wojny kulturowej i ideologicznej, muszą pójść na ustępstwa. I być może największe wyzwanie które stoi przed jego prezydenturą to nie tylko wyprowadzenie amerykańskiej gospodarki z kryzysu czy też wyprowadzenie wojsk USA z Iraku. Prawdziwym celem, który postawił przed sobą 47 letni polityk ze stanu Illinois, jest realizacja tych rozlicznych zadań rzeczywiście w nowy sposób, zarówno pod względem ideowym jak i marketingowo-wizerunkowym. Oznacza to narażenie się na krytykę z obu stron ideologicznej barykady – a najbardziej bolesna może pochodzić od najwierniejszego skrzydła Partii Demokratycznej, którego członkowie dziwnym trafem uznali Obamę za wcielenie idealnego, postępowego lewicowca. Paradoksalnie, to właśnie opozycja ze strony własnej partii może być największą przeszkodą w realizowaniu ambitnego programu, który – jak przekonywał Obama w czasie kampanii wyborczej – ma na celu zmianę sposobu rozwiązywania problemów współczesnej Ameryki. Dyszący żądzą zemsty za osiem lat Busha Demokraci nie chcą i nie mogą zrozumieć, dlaczego ma nadejść era post-polityki skoro właśnie ich partia wygrała wybory. Przecież Amerykanie dali mandat do wprowadzania pomysłów Demokratów za wszelką cenę, niezależnie od tego czy są dobre czy złe. Tu dochodzimy do jednej z największej trudności stojącej przed Obamą : jeśli chce by w polityce prowadzonej w USA doszło do przełomu, jeśli ideologia ma zostać odrzucona na rzecz pragmatycznego stosowania dobrych rozwiązań, niezależnie od ich partyjnego pochodzenia. Oznacza to siłą rzeczy odrzucenie albo redefiniowanie wielu pomysłów będących od wielu lat podstawą programu Partii Demokratycznej – takich jak na przykład uniwersalna opieka zdrowotna – i wyprowadzenie ich na „ponadpolityczną”, pragmatyczną platformę. To musi prowadzić do nieuniknionego konfliktu z Republikanami, którzy doprowadzili do perfekcji swoje narzędzia do prowadzenia ideologicznej walki. W takich warunkach każda próbą zawarcia realnego kompromisu w imię rozwiązywania problemów może być potraktowana jako fałszywa próba wizerunkowego manewrowania. Innymi słowy, dla każdej ze stron rozejm oznacza, że ktoś wygrał, a ktoś przegrał.
Najlepiej paradoksalną sytuację, w której znajduje się teraz Obama oraz wszystkie jej pułapki, widać na przykładzie sporu o plan przeciwdziałania recesji, który właśnie teraz znajduje się w Kongresie USA. Plan ten to jedna z głównych inicjatyw legislacyjnych nowej administracji: jego pierwotna wersja zakładała przeznaczenie ponad 700 miliardów dolarów na rozruszanie tkwiącej w depresji gospodarki. Ustawa ta składała się z dwóch zasadniczych części: bezpośrednich wydatków oraz cięć podatkowych. Tymczasem dla obu partii w Kongresie ustawa ta stała się polem do partyjnego popisu. Demokraci w Izbie Reprezentantów zaczęli dokładać do niego wiele wydatków, które nie mają nic wspólnego z ratowaniem gospodarki – np. kilkaset milionów dolarów na wsparcie rządowych programów planowania rodziny czy też cięcia podatkowe dla przemysłu filmowego. Plan ratowania gospodarki dał Demokratom możliwość zaspokojenia życzeń swoich grup lobbingowych. Republikanie szybko i sprawnie przeprowadzili kampanię marketingową definiując cały plan Obamy jako bezsensowne zwiększanie deficytu, chociaż znajdują się w nim wielomiliardowe zastrzyki finansowe przeznaczone na rozwój infrastruktury, w tym sieci bezprzewodowych, cięcia podatkowe dla małych firm itd. Demokraci mają większość w Izbie Reprezentantów dlatego też ich wersja planu ratunkowego została przyjęta, niemniej jednak cała delegacja Republikanów zagłosowała przeciw, a poparcie społeczne dla tej ustawy znacznie spadło. Teraz American Recovery and Reinvestment Act znajduje się w Senacie, gdzie centrowi Demokratyczni i Republikańscy senatorowie wprowadzają poprawki. Plan przejdzie niemal na 100%, ale w żadnym wypadku nie można nazwać procesu jego przyjmowania „ponadpartyjnym”, mimo wielu spotkań, które prezydent odbył z Republikanami w obu izbach Kongresu. Dwie zwalczające się partie zapomniały szybko o kryzysie ekonomicznych i okopały się na swoich pozycjach. Demokraci: tylko wydatki państwa mogą uratować gospodarkę. Republikanie: tylko cięcia podatkowe mogą uratować gospodarkę. Prezydent Obama nie był w stanie powstrzymać Demokratów z Izby przed wprowadzaniem wydatków niezwiązanych z bezpośrednią stymulacją gospodarki ani też nie był w stanie przekonać Republikanów, by zawiesili demonizowanie całego planu w oczach opinii publicznej.
A to dopiero skromny początek. Kolejnym zadaniem które stoi przed administracją prezydenta jest zaproponowanie nowego pomysłu na udrożnienie systemu finansowego w USA oraz takie uregulowanie prawne tego systemu, by nie powtórzyła się sytuacja, w której banki i inne instytucje finansowe inwestują miliardy dolarów w szalenie ryzykowne operacje na całkowicie pozbawionym nadzoru rynku finansowych instrumentów pochodnych. Plan ten będzie zapewne częścią światowej reformy rynków finansowych, która została zapowiedziana po tym jak ten system znalazł się na krawędzi rozpadu jesienią 2008 roku. Podobnie jak w przypadku pakietu stymulacyjnego, i tutaj w czasie negocjacji w Kongresie wyjdą na jaw różnice ideologiczne: Demokraci będą domagać się większej regulacji i wprowadzenia drastycznych środków ratunkowych, łącznie z nacjonalizacją większości banków, Republikanie będą chcieli by rynek sam uratował swoją sytuację i by jak najszybciej znieść obciążenia podatkowe dla jego uczestników.
Lista zapowiadanych
zmian przez kandydata Obamę jest niezwykle długa: reforma systemu opieki zdrowotnej, w której kilkadziesiąt milionów osób pozostaje bez ubezpieczenia i bez środków na jego wykupienie, zerwanie z uzależnieniem gospodarki od ropy naftowej, reforma systemu edukacyjnego, reforma niewydolnego systemu emerytalnego, a w dalszej perspektywie także próba zmniejszenia gigantycznego deficytu budżetowego. W każdej z tych kwestii nowa administracja stanie przed zadaniem nie do pozazdroszczenie, bo każda z tych reform wymaga dokonania zamachu na potężne grupy interesu związane z Demokratami i Republikanami. Lobby naftowe i środowiskowe, związki zawodowe nauczycieli i firmy ubezpieczeniowe – to tylko przykłady grup, które corocznie wydają setki milionów dolarów na wsparcie kolejnych kampanii wyborczych. Niekiedy na pierwszy plan wysuną się kwestie ideologiczne, niekiedy linie podziału będą przebiegać wzdłuż okopów wojny kulturowej trwającej w USA od lat sześćdziesiątych. I w każdym tym przypadku potrzebne będzie poparcie opinii publicznej oraz spełnienie warunków dwóch lub trzech Republikańskich senatorów (Demokratom brakuje tylko kilka głosów do całkowitej większości). Polityka zagraniczna również nie jest polem ponadpartyjnego konsensu. Trudno nazwać sytuację, w której niektórzy Demokraci wzywają do odesłania do Hagi Busha i Cheneya jako zbrodniarzy wojennych, a Republikanie porównują propozycje rozmów z Iranem jako powtórkę konferencji w Monachium z 1938 roku mianem sprzyjającej zgodzie ponad podziałami. Jeśli tylko w czasie wycofywania wojsk z Iraku – a to właśnie zapowiedział Barack Obama – dojdzie do wybuchy wojny domowej w tym kraju, natychmiast z prawej strony sceny politycznej padną oskarżenia o zmarnowanie wysiłku (często okupionego życiem) setek tysięcy amerykańskich żołnierzy przez „miękkich Demokratów”.
Sytuacje może zmienić się diametralnie jeśli w 2010 roku zmobilizowani opozycją wobec prezydenta Republikanie odbiorą Demokratom większość w Izbie Reprezentantów. Wtedy potrzebny będzie znacznie większy kompromis w Izbie Reprezentantów, i retoryka w której kładzie się nacisk na ponadpartyjność rozwiązywania problemów zyska zupełnie nowy wymiar.
W amerykańskiej polityce od wielu lat kolor czerwony i niebieski oznaczają odpowiednio Partię Republikańską i Partię Demokratyczną. To właśnie w tych kolorach oznacza się zwycięstwo lub przegraną danej partii w konkretnym stanie. Polityczne mapy USA wyglądają od lata jak czerwono-niebieska mozaika. W niektórych stanach kampanie polityczne w skali narodowej nie toczą się wcale lub toczą sie tylko na poziome lokalnym, tak głęboki jest podział na Demokratyczne i Republikańskie stany. Tymczasem pezydent Obama już w czasie swojej przemowy w 2004 roku na konwencji Partii Demokratycznej w Bostonie stwierdził, że nie ma „niebieskich i czerwonych stanów”, są tylko Stany Zjednoczone. Ta unifikacyjna retoryka rozpoczęła dyskusję o nadchodzącej erze „purpury” (jest to kolor powstający ze zmieszania czerwonego i niebieskiego) której pierwszym etapem ma być prezydentura Obamy. Purpura ma oznaczać zawieszenie lub wyciszenie sporów ideologicznych, zwłaszcza dotyczących kwestii kulturowych i zwrot w kierunku pragmatycznego wykuwania racjonalnych kompromisów umożliwiających sprawne rozwiązywanie problemów Ameryki. Jak się jednak okazuje, zwolennicy purpury zapomnieli chyba, że aby powstała, oba kolory muszą najpierw zniknąć, co dla wielu może okazać się niemożliwe do zaakceptowania. Nie jest jasne czy Obama ma plan by jego retoryka stała się rzeczywistością. Faktem jest jednak, że wiele celów, które sobie postawi wymaga poparcia znacznej części nie tylko Kongresu, ale i opinii publicznej. Czterdzieści sześć procent mieszkańców USA głosowało przecież na McCaina. Wszystko wskazuje na to, że będzie to bardzo trudne, a czasami niemożliwe do wykonania. Jednak osiem lat bardzo ideologicznej i partyjnej prezydentury Busha – a przede wszystkim jej ostateczny rezultat – być może przekonało Baracka Obamę, że warto starać się o purpurowy kompromis.