Tekst otwiera XVIII numer „Liberté!” „Kultura polityczna (po) transformacji”
Niejednokrotnie już wielu myślicieli w XX i XXI w. ogłaszało koniec wielkich projektów filozoficznych – metaforyczny moment dziejowy, w którym człowiek przestał już dążyć do uzyskania całościowej wizji rzeczywistości, w której przyszło mu żyć, albo przekonanie, że ów całościowy projekt został już ostatecznie osiągnięty w postaci liberalnej demokracji. Czy postawa ta wypłynęła z braku wiary w ludzkie możliwości poznawcze? A może górę wziął brak nadziei na uzyskanie doskonałej i bezbłędnej odpowiedzi na nurtujące od wieków całą ludzkość pytania? Możliwe jednak, że zwyciężyło po prostu ludzkie zgnuśnienie, skłaniające człowieka do stawiania sobie raczej prostych niż trudnych pytań, aby tym sposobem uniknąć trudności i niedogodności skomplikowanego procesu poznawczego.
Finalnie to samo zjawisko – po opanowaniu sfery ideowo-filozoficznej – zawładnęło także współczesną polityką. Przełom XX i XXI w. – i nie będzie to żadna szczególnie odkrywcza ani tym bardziej rewolucyjna konstatacja – to śmierć wartości i idei, które przez znaczącą część stulecia dwóch totalitaryzmów definiowały fundamenty projektów politycznych. Odejście od wartości, idei i wielkich ambitnych projektów określono jednak przejściem w fazę politycznego realizmu, polityki „ciepłej wody w kranie”, tym, co niektórzy słusznie bądź niesłusznie nazywają „postpolityką” (z głębokim szacunkiem dla tych, którzy sugerują bezsens bądź jedynie niejasność tego terminu). We współczesnej kulturze politycznej, a także w sferze politycznej praktyki (żeby nie powiedzieć pragmatyki), bezideowy i „bezaksjologiczny” minimalizm polityczny uzyskał rangę politycznej cnoty, paradoksalnie stając się wyznacznikiem działalności politycznej wszelkich środowisk, które uczestniczą w bieżącej grze politycznej. Przez niektórych taki polityczny minimalizm określany jest mianem „realizmu politycznego”, dlatego współcześnie można mówić o zatarciu różnicy między oboma pojęciami w sferze politycznego dyskursu.
Realizm źródłowy
Co ciekawe, realizm polityczny sensu stricto – jeśli przyglądać mu się z perspektywy historycznej – nie może być postrzegany jako opcja minimalistyczna. W historii dziejów europejskich czy nawet polskich znajdujemy wiele przykładów nurtów określanych mianem realizmu politycznego, których oblicza bynajmniej nie zaliczylibyśmy do „bezaksjologicznych” czy też wyzbytych wiary w możliwość wcielenia w życie ambitnego i interesującego projektu politycznego, którego efektem miałaby być przebudowana rzeczywistość państwowa, społeczna czy ekonomiczna. Realizm polityczny zakładał raczej dostosowanie do tworzonych przez konkretne środowiska polityczne projektów i idei dostępnych w danych czasach środków oraz możliwości. Clou takiego podejścia do zagadnień politycznych było dążenie do skutecznego urzeczywistnienia niewielkiej chociażby części zamierzeń określonej grupy politycznej. Nie chodziło o rezygnację z wielkich celów, ale o odsunięcie w czasie realizacji tych spośród nich, których nie dałoby się osiągnąć za pomocą dostępnych współczesnym środków. Nieprawidłowe jednakże byłoby utożsamianie tego stanowiska z rezygnowaniem z dążenia do realizacji reszty sformułowanych uprzednio planów. Wręcz przeciwnie, realizm polityczny nigdy nie rezygnuje ze swoich celów, a co najwyżej odracza je w czasie, odstępuje od postulatu natychmiastowości, wierząc w większą skuteczność tzw. metody drobnych kroków.
Postawę realistyczną można więc porównywać w pewnym stopniu z pragmatyzmem, jednak nie należy jej mylić z koniunkturalizmem czy – tak popularną wśród współczesnych partii politycznych – „polityką wyborczą”, której zasadniczym celem jest troska o najbliższy wynik wyborczy. Owszem, w postawie tej znajdujemy pewną dawkę swoistego cynizmu, wychodzącego z założenia, że różne fragmenty naszych politycznych dążeń będziemy w stanie uzyskać w ramach różnych konfiguracji politycznych, że niektóre z nich będzie trzeba wcielić w życie podstępem, inne zaś potraktować jako sprawy należące do czasów, które dopiero nastąpią. Realizm polityczny w jego źródłowej wersji nie rezygnuje więc z wielkich i ambitnych projektów – rezygnuje jedynie z pragnienia, aby wcielić je w życie rewolucyjnie, jednorazowo i bez konieczności szukania jakichkolwiek kompromisów. Kompromis to w realizmie politycznym narzędzie, dzięki któremu realizowane są poszczególne cele polityczne. Nigdy jednak kompromis nie jest wartością samą w sobie i dlatego właśnie realiści polityczni mogliby zostać określeni za pomocą współczesnego dyskursu politologicznego jako swoiści „zawiasowcy” czy „pivotaliści”, gotowi do wejścia w porozumienie ze wszystkimi, dzięki którym możliwe będzie realizowanie konkretnych planów. W każdym jednak momencie dopuszczalna jest w realizmie politycznym zmiana aliansu, jeśli dotychczasowy sprzymierzeniec nie daje szans na dalsze wcielanie w życie zakładanych zmian – tutaj także widoczny jest ów polityczny cynizm. Nie wolno jednak utożsamiać realizmu politycznego z dążeniem do zawarcia porozumień, których jedynym celem byłoby utrzymanie się przy władzy. Władza sama w sobie nie jest celem realisty politycznego, może być jedynie środkiem.
Nie będzie więc żadnym nadużyciem potraktowanie realizmu politycznego jako swoistej odmiany politycznej podstępności, przyjmującej wszelakie maski i przebrania, aby tylko przekonać do swoich racji – choćby niektórych – dotychczasowego przeciwnika politycznego, który tymczasowo mógłby pełnić funkcję współpracownika, koalicjanta czy sojusznika. Czasami trzeba być – mówiąc jak Machiavelli – „politycznym lisem”, aby móc osiągnąć swoje polityczne cele. Pod warunkiem jednak, że są to cele wpisane w polityczno-ideowe dążenia określonego środowiska politycznego, a nie wyłącznie kwestie finansowe, personalne czy sprowadzone do ambicji politycznych aktorów. Bo niby dlaczego nie móc uciec się do podstępu bądź nie wejść w krótkotrwały alians z kimś, kogo planujemy w przyszłości wyeliminować z życia publicznego? Realizm polityczny stanowi więc postawę dostosowywania swoich politycznych planów do realiów rzeczywistości społeczno-politycznej, w której się znaleźliśmy. Jednak zmieniające się realia nie są w stanie odebrać realiście politycznemu jego marzeń, choćby niezwykle wybiegały w przyszłość. Nijak ma się wobec tego realizm polityczny z jego cynizmem i politycznymi aliansami do minimalizmu politycznego, wyzbytego marzeń i wartości, skupionego na władzy posiadanej bez żadnego politycznego celu.
Taka – Machiavellowska w pewnym sensie – wersja realizmu politycznego również nie może być traktowana jako zerwanie z wszelkimi formami idealizmu politycznego. Takie płytkie spojrzenie na zaproponowaną przez autora „Księcia” koncepcję kultury politycznej – błędnie utożsamianej właśnie z antyidealizmem i amoralizmem – należy uznać za pozostałość wymierzonej w Machiavellego propagandy, która rozkwitła w państwach włoskich za przyczyną przede wszystkim niektórych myślicieli chrześcijańskich oraz intelektualnych środowisk związanych z kręgami papieskimi doby wczesnej nowożytności, kiedy to najsłynniejsze dzieło filozofa z Florencji znajdowało się na indeksie ksiąg zakazanych. Badacze jego myśli i działalności wielokrotnie falsyfikowali potoczne i wypływające z wieloletniej czy wręcz wielowiekowej nieprzychylnej jemu propagandy przesądy i uproszczenia. Rzeczywiście niektóre sformułowania żywcem wzięte z „Księcia”, jeśli wyrwać je z kontekstu całości tej nowelki, mogą stanowić uzasadnienie tez tej propagandy. Prawdą zapewne jest również to, co napisał Leo Strauss w „Sokratejskich pytaniach”, jakoby właśnie Machiavelli sprowadził filozofię polityczną na ziemię i nadał jej nową twarz, odbiegającą niejednokrotnie od idealistycznych i dalekich od rzeczywistości pomysłów myślicieli klasycznych. Jednak – o czym świadczą chociażby „Historie florenckie” czy „O wojnie” – Machiavellemu nie były obce ideały, a umiłowanie ojczyzny i interes „panwłoski” nie zostały przezeń potraktowane jako bzdury czy naiwne roszczenia.
Zgnuśnienie elit
Współczesny rzekomy realizm polityczny utożsamiany jest właśnie z politycznym minimalizmem, którego cechą dystynktywną jest podejmowanie jakichkolwiek działań politycznych wyłącznie jako reakcji na wydarzenia bieżące będące niejednokrotnie efektem działań sił natury, nieprzewidywalnych wypadków czy nagłych społecznych wystąpień masowych. Taka strategia polityczna określana jest czasami mianem polityki ciepłej wody w kranie, czyli: „Nie będziemy nic zmieniać i nic reformować, nie zamierzamy niczym wyborców zaskakiwać i niepokoić, stawiamy na spokój i stabilizację”. Dopóki owa ciepła woda płynie z kranów, dopóty wszystko jest w porządku, a ekipa rządowa nawet nie traci punktów sondażowych, gorzej, jeśli dojdzie do awarii w zakładach wodociągowych, bo wówczas umiejętność radzenia sobie przez określoną ekipę – bądź też brak takiej umiejętności – z usuwaniem niekorzystnych skutków takiego zdarzenia zostaje zweryfikowana albo sfalsyfikowana. Taka metoda rządzenia to nic więcej jak administrowanie krajem, a w owych wspomnianych okresach kryzysowych – zarządzanie kryzysem. Kultura polityczna tak widzianego minimalizmu politycznego nie ma wyborcom do zaoferowania nic więcej ponad przysłowiowy „święty spokój”, a za punkt honoru stawia sobie obsadę wysokich stanowisk państwowych tzw. technokratami czy też merytokratami. Celem zaś tego typu kultury politycznej i tak rozumianej polityki jest władza sama w sobie, nic więcej.
W efekcie każda ekipa politycznych minimalistów musi liczyć na szczęście, zrządzenie losu bądź opatrzność bożą, bo tylko te czynniki są w stanie zagwarantować jej spokój i uchronić przed koniecznością podejmowania zdecydowanych, czasem wręcz radykalnych decyzji. Wyłącznie bowiem jakaś polityczna, społeczna, gospodarcza czy naturalna hekatomba jest w stanie zmusić taką ekipę do podjęcia jakichkolwiek działań, a działanie – według minimalistów tego typu proweniencji – zawsze jest tożsame z potencjalnym niebezpieczeństwem. Minimalizm polityczny jest więc odmianą politycznego dryfu – dryfu, który przekonuje społeczeństwo, że lepiej płynąć wolno (dryfować), niż nie płynąć w ogóle, co z oczywistych względów jest rzeczywiście prawdą, jeśli w ogóle stanie w miejscu byłoby możliwe. Taka filozofia zdaje się bazować na przekonaniu, że przeciętny Kowalski uwierzy w sugestię, że wyjątkowo nieumiejętnie działający politycy są w stanie nie tylko zatrzymać nurt rzeki, ale wręcz przemienić rzekę w jezioro. Minimalizm polityczny jest więc formą politycznego kłamstwa, zbiorowym oszustwem, którego trzonem jest nieustanne straszenie społeczeństwa potencjalnymi zagrożeniami spowodowanymi przez tych polityków, którzy deklarują się jako luminarze zmian i reform.
Minimalizm polityczny to ścieżka politycznego trwania, której głównym wyznacznikiem jest stabilny przelew z rachunku bankowego Kancelarii Sejmu na rachunek bankowy posła (jeśli to właśnie Kancelaria Sejmu jest tym płatnikiem, czego – szczerze mówiąc – wcale nie jestem pewien). Nie ma żadnej innej motywacji dla polityki nieróbstwa, lenistwa i zgnuśnienia jak właśnie posiadanie władzy i szeregu profitów – m.in. właśnie finansowych – z nią związanych. Współcześni minimaliści zwyczajnie obawiają się, że reformy bądź zmiany mogłyby się okazać niewystarczająco dobrze przygotowane, a tym samym stałyby się przyczyną ostrej krytyki wiecznie niezadowolonego i narzekającego społeczeństwa. Każda reforma z konieczności wiąże się z jakąś zmianą, prowadzi do mniejszych lub większych niedogodności, burzy rutynę stabilnego życia przeciętnego obywatela – dlatego właśnie minimaliści polityczni unikają wszelkich reform. Nawet podejmowane przez nich zmiany nie są w oficjalnej propagandzie nazywane zmianami, nie używa się w stosunku do nich języka reform, bo już sam język reform budzi niepokój i niezadowolenie. Najwygodniej jest więc nie robić nic! W trosce o notowania partii politycznych i liderów partyjnych, w nadziei, że ciepła woda w kranie nie okaże się ani zbyt gorąca, ani nazbyt zimna, wierząc, że ciemny lud i szara masa kupią retorykę spokoju, a zdecydowanie odrzucą dyskurs zmiany.
Zgnuśnienie elit politycznych sprawia, że mechanizmy funkcjonowania państwa nie są w ogóle analizowane pod kątem dążenia do ich naprawy bądź poprawy ich funkcjonowania. Małe ogniska – niekoniecznie wielkie pożary – gasi się ukradkiem za pomocą wiaderka wody, ale w dalszej kolejności nie przeprowadza się procesów naprawczych, które by uniemożliwiły pojawianie się kolejnych ognisk zapalnych. Elity polityczne, które przyjmują maskę politycznych minimalistów, przyzwyczaiły się do wygody uprawiania takiej formuły polityki, dzięki której także od nich społeczeństwo nie wymaga większej aktywności zarówno w sferze gospodarczej, jak i społecznej czy kulturowej. Państwo minimalistów politycznych jest doskonałym narzędziem w rękach rozrastającej się biurokracji, która niekoniecznie skutecznie zarządza poszczególnymi jego sektorami. Tym samym również biurokraci uzyskują przywilej do zapadnięcia w biurokratyczno-minimalistyczny letarg, albowiem żaden z polityków nie odważy się wymagać od urzędników państwowych zmian proceduralnych bądź tym bardziej rezygnacji z dotychczasowych ścieżek decyzyjnych. Najsmutniejsza prawda tkwi więc w zaraźliwym charakterze minimalizmu, który jest niczym choroba pleniąca się i systematycznie opanowująca wszystkie sektory organizmu społeczno-państwowego.
Bezradność demokracji
Niestety demokracja pozostaje bezradna względem tej nowej choroby, którą jest powszechne polityczne zgnuśnienie. W pewnym stopniu to właśnie demokracja jest jednym z winowajców, gdyż to społeczeństwo w pierwszej kolejności – poprzez zastosowanie mechanizmu wyborczego – poparło pierwszych politycznych minimalistów i powierzyło im legitymację do takiego sposobu rządzenia. Zmęczony zmianami i reformami lud postanowił zorganizować zbiorowy urlop od aktywnego zarządzania państwem i wyraził poparcie dla polityki pasywnej. Na urlop udali się więc nie tylko politycy, lecz także wyborcy, którzy taką minimalistyczną kulturę polityczną wsparli. Oczywiście, nie wszystkie społeczeństwa są w ogóle zainteresowane taką formą kultury politycznej. Dotyczy to przede wszystkim społeczeństw zamożnych, w których dość powszechny stał się lokalnie zdefiniowany dobrobyt czy też pewne poczucie zamożności (nie zawsze wprost zwerbalizowane, rzecz jasna). Jeśli codzienność daje człowiekowi możliwość spokojnego i w miarę satysfakcjonującego życia, wówczas potrzeba większych reform o charakterze ogólnopaństwowym nie jest już odczuwana. Każdy potencjalny czy przynajmniej deklaratywny reformator staje się wówczas zagrożeniem dla spokoju własnego indywidualnego ogródka.
A przecież to właśnie na spokoju własnego ogródka każdemu z nas najbardziej zależy! Niejednokrotnie jednak zapomina się, że ów własny ogródek nie jest obudowaną murem enklawą, na którą nie mają wpływu czynniki zewnętrzne. Ślepy i bezrefleksyjny indywidualizm, który w efekcie prowadzi do egocentrycznej pustki, to największy bodajże sojusznik politycznego minimalizmu. Wyrasta ona zawsze ze słusznej rzecz jasna troski o partykularny interes każdego z nas i nieufności – zazwyczaj niestety uzasadnionej – wobec antyjednostkowych i pandominacjonistycznych dążeń biurokratycznej machiny państwowej, starającej się narzucać na jednostkę coraz to nowe obciążenia i ograniczenia. Nieufność wobec państwa i jego instytucji nie powinna skutkować alienacją jednostki i jej rezygnacją z jakiejkolwiek formy uczestnictwa w życiu zbiorowym. Okazałoby się wtedy, że demokracja to jedynie zbiór procedur wykorzystywanych przez tych, którym procedury te bezpośrednio służą. Konieczna jest więc świadomość, że nie każda reforma musi implikować niekorzystne rozwiązania względem sfery autonomii jednostki. Trzeba powiedzieć więcej: konieczna jest świadomość, że aby jeszcze bardziej zabezpieczyć czy wręcz zagwarantować sferę autonomii jednostki, trzeba właśnie więcej aktywności poszczególnych jednostek i to aktywności proreformatorskiej, aktywności wyrozumowanej.
Demokracja staje się fasadą, jeśli w wyniku działania jej mechanizmów proceduralnych wyłoniony zostaje układ rządzący, którego zasadniczym celem jest wyłącznie zdobycie bądź utrzymywanie władzy w duchu minimalistycznym. Vilfredo Pareto i Gaetano Mosca, mówiąc o współczesnej fasadowości demokracji, dostrzegli rzeczywistą oligarchizację struktur władczych, w której efekcie mamy współcześnie do czynienia nie z rządami reprezentacji ludu, ale raczej z władzą wąskich elit politycznych, które zwyczajnie przyjęły innego rodzaju formy zarządzania, a także w radykalnie odmienny sposób zwerbalizowały korzenie swojej legitymizacji. Oligarchiczność struktur władczych – jakkolwiek występująca we wszelkich reżimach i ustrojach politycznych – we współczesności staje się o tyle niebezpieczna, o ile przyjmuje radykalnie pasywną postawę w politycznej praktyce, symulując jedynie podejmowanie działań i dokonywanie zmian. Współczesna polityka staje się więc swoistym Baudrillardowskim symulakrum, które ma jedynie stworzyć pozory działania. I tak też nasza współczesna rzeczywistość medialna, wypchana i wyładowana faktami medialnymi, kaczkami dziennikarskimi, a także pseudopublicystyką, symuluje jedynie odbijanie zmian zachodzących w rzeczywistości społeczno-politycznej. W rzeczywistości są to jedynie gry i zabawy polityków i dziennikarzy, którzy wzięli na siebie zadanie zabawienia społeczeństwa i stworzenia wrażenia, że mamy do czynienia z permanentnym działaniem i wybitną aktywnością aktorów politycznych oraz medialnych.
Bezradność współczesnej demokracji wobec minimalistycznej kultury politycznej, a także symulakrycznego przekazu medialnego, który w większym stopniu rzeczywistość zakrzywia, aniżeli oddaje, sprawia, że poszukiwane są wciąż nowe rozwiązania i pomysły, dzięki którym ta bezradność mogłaby zostać przezwyciężona. Wspieranie społeczeństwa obywatelskiego poprzez pobudzanie inicjatyw społecznych i budowę oddolnych ruchów społecznych to tylko jeden z przykładów na radzenie sobie z tego typu zjawiskiem. Miałka minimalistyczna polityczność sprawia, że grupy społeczne i organizacje obywatelskie podejmują działania, których celem ma być zmiana społeczna. Zdają sobie bowiem sprawę z nieskuteczności kultury politycznej w wydaniu właśnie minimalistycznym. Ciekawe jest, że przecież klasa polityczna w założeniu stanowić ma emanację obywateli, a przez to podejmować działania, których celem będzie właśnie realizowanie interesów tychże obywateli. Tymczasem zdaje się, że sama ideologia społeczeństwa obywatelskiego wyrasta ze świadomości, że tak wyłoniona klasa polityczna nie pełni swojej wyjściowej i – trzeba powiedzieć wprost – kluczowej funkcji. Zakrawa na absurd namawianie ludzi do samoorganizacji i aktywności społeczno-obywatelskiej w sytuacji, kiedy ci właśnie ludzie mandatem wyborczym powierzyli władzę politykom po to właśnie, aby takiej samoorganizacji i osobistej aktywności uniknąć. Poszukuje się więc systematycznie takich mechanizmów, które tę bezradność demokracji przełamią, ale zarazem będą stanowić instrumenty o charakterze wewnętrznym i nie będą wpływać destrukcyjnie na demokrację jako taką.
Makiawelizm nudy
Zgnuśniałe i znudzone elity polityczne przekonują społeczeństwo, że stanowią gwarant stabilności systemu politycznego, społecznego i gospodarczego. Czynią z siebie najważniejszy gwarant powszechnego bezpieczeństwa. Szermowanie argumentem bezpieczeństwa, jak dotychczas idealnie wkomponowujące się w oczekiwania szerokich mas społecznych, dla których współczesna płynna rzeczywistość w coraz mniejszym stopniu jest w czymkolwiek stabilna, okazuje się całkiem skutecznym mechanizmem budowania poparcia społecznego. Poparcie społeczne jednakże już od dawna nie ma nic wspólnego ze społecznym zaufaniem, które zupełnie już zostało wyrugowane z relacji między społeczeństwem a politykami. Ludzie uwierzyli elitom politycznym i tzw. ekspertom, że żyją w niezwykle szczególnym i różniącym się od wcześniejszych epok społeczeństwie ryzyka. Namnożenie się ryzyka wszelkiej proweniencji wpłynęło na totalny paraliż grup społecznych, a zarazem w znaczący sposób zwiększyło ich popyt na bezpieczeństwo różnorodnie rozumiane. Makiaweliczne, a zarazem leniwe elity polityczne za swój główny slogan przyjęły właśnie postulat bezpieczeństwa, który – w sposób całkiem wygodny dla elit – zrósł się z politycznym minimalizmem, określanym błędnie mianem realizmu politycznego. Politycy przekonali nas, że „nicnierobienie” jest zwyczajnie bezpieczniejsze od podejmowania działań politycznych ukierunkowanych na społeczną zmianę.
Ten nowy makiawelizm nudy stał się dominującą tendencją w działalności różnych środowisk politycznych współczesnego świata zachodniego. Skoro bowiem można nie działać, nie reformować i dzięki temu sprawować rządy w państwie, skoro możliwa jest rezygnacja z wszelkich roszczeń o charakterze ideowym i aksjologicznym, skoro minimalizm się politycznie opłaca, to po co ryzykować podejmowaniem aktywności o niepewnych skutkach? Czy w takim razie powinno kogoś dziwić tak wielkie znaczenie narzędzi marketingu politycznego i sztuczek socjotechnicznych, skoro treść polityki została wypłukana przez minimalistyczne pseudopostulaty? Minimalistyczna kultura polityczna, której drogę obrały zgnuśniałe elity polityczne, przynieść może jedynie bezruch i dryf – kluczowe jest więc uświadomienie sobie, że bezruch i dryf nie są w najmniejszym stopniu instrumentami gwarantującymi społeczeństwom bezpieczeństwo. Czy w takim razie istnieje jakieś wyjście z tej demokratyczno-minimalistycznej pułapki? Tak, istnieje wyjście. Tym wyjściem może być jedynie polityka oparta na ambitnych projektach.