Trudno pisać o wolności osobie, która nie wierzy w istnienie tej szlachetnej idei. Wypadałoby zatem poruszyć kwestię raczej zniewolenia niż wolności. Zniewolenie może występować w różnych stopniach i różnie się objawiać. Najbardziej dramatyczne wydają się historie niewolnictwa, prześladowań, tyranii władzy. Żyjemy w świecie, w którym te problemy stają się na szczęście coraz rzadsze. Nie dostrzegamy jednak, że zagrażają nam równie poważne, choć mniej spektakularne zjawiska, żerujące na ludzkiej wolnej woli. Na tym jej małym skrawku, który nam pozostaje.
Coraz częściej oddajemy resztki wolności takim zjawiskom jak ideologia, materializm, system polityczny czy religia. Szczególnie uderzają dwa ostatnie. Przecież wiele razy polityczność stawała w obronie praw człowieka, walczyła o względną swobodę obywateli, bezpieczeństwo i moralność. Religia z kolei (szczególnie w Polsce religia katolicka), pojawiała się tam, gdzie zawodziła szlachetna polityczność. Idea wspólnoty kościelnej dodawała odwagi i pewności w słuszność podejmowanych celów. Jednak z czasem religia, która miała być przeciwwagą dla polityki, sama staje się polityką – pełną praw i obowiązków, proponującą określony zbiór zasad i procedur. Jednocześnie traci wyjątkowość, gubiąc z horyzontu swoją istotę – duchowość. Z uwagi na częstą powtarzalność, przestajemy świadomie wykonywać obrzędy i rytuały. Następuje wyłączenie myślenia na rzecz automatyzmu. Czy jakikolwiek Bóg życzyłby sobie maszynerii w roli wyznawców?
„Na początku było słowo, a słowo było u Boga i Bogiem było słowo.” We współczesnym świecie owo „słowo” zawarte w Bogu i będące Bogiem, straciło moc i pierwotny sens. Zginęła metafizyka, Prawda i pełnia słowa. Mszalne obrzędy wypełnione zostały słowami – modlitwami – powtarzanymi bez uwagi i skupienia, bez zrozumienia i przyswojenia. Ilu Chrystusowych wyznawców sięga po Jego słowo? Ilu się nim kieruje? Ilu próbuje je zrozumieć, a ilu przyjmuje interpretację kościoła za swoją własną? Czy naprawdę wierzymy w dosłowność słów „Bóg siódmego dnia odpoczywał”? Jeżeli tak, to należałoby ogłosić, że tajemnica świata została już dawno odkryta i pojęta. Problem w tym, że żadne słowa, będące wynalazkiem ludzkiego umysłu, nie mogą określić istoty rzeczy (boskich i naturalnych). Stwierdzenia – jest jeden Bóg w trzech osobach, lub – Budda tuż po narodzinach zakomunikował, że jest to jego ostatnie przyjście – nie mają żadnego sensu, jeżeli zechcemy rozumieć je dosłownie. Świata nie budują słowa, więc nie można go zrozumieć na podstawie słów.
Słowo, jest jedynie znakiem rzeczy, do której odwołuje naszą świadomość. Nie jest natomiast samą rzeczą. Nie powinniśmy zatem oczekiwać, że słowo znaczy to, co znaczy. Znaczy tyle, o ile rozumiemy to znaczenie. Jeśli nie rozumiemy i nie podejmujemy próby zrozumienia istoty duszy, miłości czy Boga, wypowiadane przez nas słowa „dusza”, „miłość” czy „bóg”, są tylko pustym drganiem powietrza.
Otaczamy się słowami, symbolami, prawdami, formułkami, obrzędami i… pieniędzmi, jako warunkami koniecznymi do uzyskania zbawienia. Z chęcią to my sami decydujemy się na przynależność do kościoła, którego nie rozumiemy, którego nie czujemy, który nas irytuje i nie uczy miłości, a jedynie mówienia o niej.
Agnieszka wychowała się w katolickiej rodzinie. Jej matka i ojciec praktykowali ustalone kościelne święta, co niedziela uczestniczyli we mszy świętej. Jednego jesiennego wieczoru, podczas kolacji, jej mama opowiedziała tragiczną historię sąsiadki, której córka „poślubiła Murzyna, jakby nie mogła znaleźć sobie normalnego chłopaka”. Agnieszka, nie chcąc sprawiać mamie podobnego zawodu, jaki sprawiła rówieśniczka z sąsiedztwa, znalazła sobie „normalnego” chłopaka i poślubiła go mając 23 lata. Ślub odbył się w katedrze, w obecności całej, licznej rodziny. Na uroczystość w tradycyjnym, polskim wydaniu zjechali wujkowie i ciocie z całej polski. Pojawiło się też kilku krewnych z zagranicy. Nie był to ślub, o jakim marzyli młodzi, jednak za ponad dwadzieścia lat wychowawczych trudów, z myślą o rodzicach, należy wyprawić należyte wesele i ślub. Młodzi byli w wieku ceniącym zabawę, w wieku pierwszej, mało kreatywnej pracy za klubowym barem, w wieku, w którym miłość objawia się seksem a piękno – kształtnym ciałem. Z czasem, małżeństwo przestało kipieć namiętnością, zaczęły się kłótnie, wzajemne rozczarowania, konflikty interesów. Oboje zdecydowali się rozstać. Rozwód przebiegł bez problemów, dopełniono kilku formalności, złożono potrzebne podpisy. Problem pojawił się dopiero, kiedy postanowili unieważnić ślub kościelny. Okazało się, że Bóg-biurokrata potrzebuje przeprowadzenia długiego procesu śledczego. Jego ziemscy pełnomocnicy, po wysłuchaniu powodów, dla których kobieta i mężczyzna dochodzą do wniosku, że to nie ich przeznaczył dla siebie Najwyższy, orzekają, czy mogą unieważnić przysięgę małżeńską.
„Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”, „Co złączycie na ziemi, będzie związane w niebie.” W związku z tymi założeniami, Agnieszka i jej były mąż są zobowiązani do dotrzymania słów przysięgi małżeńskiej. Będą złączeni ze sobą wiecznie, wbrew ich woli, jeżeli nie otrzymają zgody na rozstanie, udzielonej przez księży. Tym samym, w przyszłości nie otrzymają błogosławieństwa, jeżeli spotkają miłość życia i dzięki niej prawdziwie poczują Boga w swoich sercach. A czy Bóg miłości życzyłby sobie, aby ludzie dzielili wieczność z nieodpowiednią dla siebie osobą? Bez przywiązania, a często z uczuciem wzajemnej nienawiści i odrazy?
Pani Janina była osobą głęboko wierzącą. Niedzielnej obecności w kościele nigdy nie traktowała jako obowiązku. Jej modlitwa nie była jedynie wyuczonym powtarzaniem fraz, bez skupienia i rozumienia, ale w pełni świadomym uczestnictwem w nabożeństwie, próbą pojęcia tajemnic wiary i odnalezienia w sobie ciepła Jezusowego ducha. Dbała przy tym o instytucję kościoła – nie oszczędzała pieniędzy na tacę, kwiaty zdobiące ołtarz, datki dla potrzebujących, jedzenie dla głodnych. Kiedy skończyła 80 lat, Pan wezwał Janinę do siebie. Mimo, że całe serce oddawała kościołowi, ten sprawił kłopot przy organizacji jej ostatniej podróży.
Rodzina pani Janiny jest biedna. Zmarła nie pozostawiła po sobie żadnych oszczędności (bieżące pieniądze oddawała instytucjom kościelnym). Aby otrzymać miejsce na miejskim cmentarzu, należało wyłożyć 600 złotych, przewieść zwłoki do prosektorium – 200 złotych, przechować zwłoki w chłodni – kolejne 200 złotych, przygotować ciało do pogrzebu – 260 złotych, postawić nagrobek tymczasowy – 1000 złotych, odprawić mszę – 570 złotych. Okazuje się więc, że wieczny odpoczynek nie jest bezcenny. Wręcz przeciwnie – ma bardzo konkretną cenę. Kosztuje 2.830,00 złotych.
Etymologia słowa „religia” odwołuje do łacińskiego „religio”, które najpewniej oznaczało spajanie, łączenie. Tymczasem, jak pokazuje historia i współczesność, religia staje się raczej przycz
yną podziałów (międzyreligijnych i wewnętrznych). Krucjaty, święte wojny, „walki o krzyże”, walki „o…”, walki „przeciw…”, walki „w imię…” to dramatyczne a jednocześnie wymowne przykłady ograniczania wolności przez religię. Poddają one w wątpliwość cel, dla którego formułuje się doktryny religijne. Wolter wspominał, że jeżeli Boga miałoby nie być, to należałoby go wymyślić. Po co? Bo idea istnienia Bytu Absolutnego, który czuwa nad losami wszechświata, daje poczucie bezpieczeństwa, pewności, stabilności. Ale okazuje się, że świętość może funkcjonować również na poziomach bardziej użytkowych – jako pretekst do prowadzenia wojny, do kreowania rzeczywistości, społeczeństwa według konkretnych zasad. Ortodoksja i doktrynerstwo sprawiają, że wyznawcy nie czują się zobowiązani do podejmowania analizy i refleksji. Przecież wszystko zostało już ustalone i zapisane. Tej biernej postawie sprzyja również zastraszane wyznawców. Chwilę wahania, próbę podważenia prawd wspólnoty religijnej, przeciętny wyznawca, gotowy jest uznać za grzech popełniony przeciwko samemu Bogu, za co grozi mu ekskomunika i wieczne potępienie. A czy mądry Bóg stworzyłby człowieka (na Boże podobieństwo), którego tendencję do myślenia potępiałby? Na którego gniewałby się za podjętą próbę dochodzenia do Prawdy?
Podjęcie takich prób wiąże się z niemałym wysiłkiem emocjonalnym czy intelektualnym. Często więc coraz łatwiej jest nam oddać życie „jedynie słusznej idei”, umrzeć za wiarę w imię Allacha lub wieść życie zgodne z wolą rodziców, do czego nawołuje konfucjanizm. Z własnej wolnej woli rezygnujemy z ciężaru wolności.
To, co występuje pod nazwą „religia”, wydaje się narzucać gotowy system wartości, etos postępowania, wyjaśnienie struktury świata. Myśląc racjonalnie, czy jakakolwiek idea jest w stanie ostatecznie i bezbłędnie określić istotę świata? Najbardziej odległe od tak ryzykownie niepodważalnych twierdzeń są niektóre wierzenia Dalekiego Wschodu. Ciężko zrozumieć, dlaczego na przykład buddyzm zen zwykło się postrzegać jako religię, kiedy do religii jest mu bardzo daleko. Nie jest to zbiór koniecznych do przyjęcia zasad postępowania. Nie jest to również doktryna wyjaśniająca strukturę świata. Mając na uwadze współczesne rozumienie takich słów jak „religia” czy „filozofia”, zen nie daje się przypisać do żadnej z tych dziedzin. Jeżeli natomiast odważylibyśmy się sięgnąć do pierwotnych znaczeń tych słów i asocjacji, które przywołują, do wspomnianego „religio” jako spoiwa, chciałoby się nazwać zen właśnie religią.
Istnieje wiele odmian buddyzmu zen. Można wśród nich znaleźć i takie, które proponują gotowy system ideologii, zalecają praktykowanie obrzędów, odmawianie odpowiednich sutr i mantr (oczywiście nie ma nic złego w obrzędach, o ile znamy ich cele i przeprowadzamy je świadomie). Mnie szczególnie interesuje zen, o którym pisali Suzuki, Fromm czy Martino. Ten, który rezygnuje z rytualnej obrzędowości na rzecz poszukiwań wewnętrznych, oczyszczenia się z automatyzmu, oczywistości, który sceptycznie podchodzi do wiadomych i utartych kwestii, podważa działanie systemów z systemem językowym na czele. Próbuje poznać i rozpoznać świat na nowo, poprzez pozbycie się bagażu doświadczeń kulturowych, społecznych, politycznych, zburzenie wszystkich granic. Czy brak tych granic nie byłby najdoskonalszą formą wolności?
Należałoby postawić pytanie – czy człowiek rzeczywiście pragnie wolności? Czy wolność jest przywilejem czy problemem, wymagającym wysiłku i odpowiedzialności? Odpowiedź nasuwa się od razu – wolność jest kłopotliwa. Z tego względu, przyjęcie zewnętrznych prawd, wpisanie się w społeczność, czy to religijną czy polityczną, ułatwia życie poprzez podanie na tacy „jedynie słusznej” idei. Chociaż wiele z zjednoczonych społeczności zadeklaruje otwartość i chęć podejmowania dialogu, rzeczywiście uznaje taki dialog za niemożliwy. Przecież bez wiary w słuszność podstaw, leżących w fundamentach każdego stowarzyszenia, nie istniałaby potrzeba sygnalizowania odrębności i wyjątkowości. Drugim powodem, dla którego przyłączamy się do ugrupowań jest strach przed samotnością i śmiercią. Religia doskonale radzi sobie z jednym i drugim. Ale czy działanie motywowane strachem, może być słuszne i konstruktywne? Nie może. Dlatego religia często działa destruktywnie. Nazywa Boga „Bogiem”, przez co go zabija. Mówi „znaleźliśmy prawdę”, przez co ją gubi. Grozi karą za podważanie wiary, przez co zabija w ludziach naturalną, dziecięcą ciekawość, chęć i odwagę pytania „dlaczego?”. A przecież sam Jezus nauczał: „Kto nie przyjmuje Boga jak dziecko, nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”…