Młodzież wypisuje się z lekcji religii, bo nie chce słuchać trucia i nie wierzy w „treści nauczania” czy raczej „Nauczania”. Gdyby wierzyła, nie uprawiałaby seksu, a zamiast tego się modliła.
Nauczanie religii katolickiej w szkołach, za pieniądze podatników (także tych niechętnych tej religii), wymuszone jest przez konkordat, który – wzorem „traktatów pokojowych” po przegranych wojnach – wszystkie korzyści pozostawia po jednej stronie, a wszystkie koszty po drugiej. Konkordat z tego już choćby powodu godzi w polską rację stanu, a zawarcie go z państwem (bo w świetle prawa jest to po prostu umowa międzypaństwowa!) o ustroju monarchii absolutnej nie wystawia dobrego świadectwa rzekomym demokratom, który dobrowolnie umowę tę zawarli.
Religia w szkole i przedszkolu jest jednym z fundamentów państwa wyznaniowego. Nauczanie jej, zwłaszcza w przedszkolu i niższych klasach, jest de facto przymusowe, gdyż nie uczęszczanie przez dziecko (zwłaszcza dziecko niewierzących rodziców) na te zajęcia oznacza dla niego napiętnowanie. Nie ma bardziej wymownego przejawu dominacji ideologicznej katolicyzmu w demokratycznej Polsce i uzależnienia państwa polskiego od ideologii katolickiej, niż przymus skierowany do małych dzieci. Określenie tego stanu rzeczy jako „naruszenie zasady świeckości państwa” byłoby niestosownym eufemizmem.
Znane mi są dwa argumenty na obronę lekcji religii w szkole. Żaden z nich nie tłumaczy, dlaczego miałoby za nie płacić państwo, ale to pominę. Pierwszy argument powiada, że większość społeczeństwa jest katolicka i sobie tego życzy. Zapewne jest to prawda. A jednak granicą „rządów większości” są prawa mniejszości. Przymus religijny, a nawet tylko dominacja ideologiczna jakiegoś wyznania w przestrzeni państwowej, jednoznacznie sugeruje, jacy obywatele będą przez państwo faworyzowani, a którzy powinni siedzieć cicho. Drugi argument opiera się na przesłance, że obecność religii w szkole (albo symboli religijnych w przestrzeni publicznej) nie narusza praw niekatolików i nie powinna im przeszkadzać. Argument ten zaprzecza po prostu, jakoby istniał związek pomiędzy religijnym zaangażowaniem państwa a aktami dyskryminacji niekatolików. Otóż nie chodzi o to, że już do takich aktów dochodzi, lecz o to, że dominacja jednego wyznania wywołuje w środowiskach nienależących do niego poczucie zdominowania i zagrożenia. I właśnie to poczucie, a nie wyłącznie akty dyskryminacji, jest podłożem żądania zachowania przez państwa świeckiego charakteru.
Poza tym wierni danego wyznania nie mają prawa oczekiwać od pozostałych, że będą je szanować lub zachowywać w stosunku do niego życzliwą neutralność. Nie mogą im też narzucać interpretacji swych symboli religijnych. Inni mają pełne prawo nie tylko do „życzliwej neutralności”, ale także do niechęci i idiosynkrazji, podobnej do tej, jaką wykazują się z reguły wyznawcy różnych religii w stosunku do wyznawców niektórych innych religii. Polska jest nie tylko dla katolików i „życzliwych niewierzących”, ale dla wszystkich – także dla tych, którzy cenią katolicyzm tak samo, jak katolicyzm ceni kult Światowita.
Religia w szkole jest ponadto wysoce szkodliwa pod względem edukacyjnym. Jej obecność bardzo utrudnia uczenie dzieci wiedzy o historii religii i Kościoła katolickiego, o przyczynach, dla których powstały religie, w tym zwłaszcza o społecznych i psychologicznych źródłach wiary. Mówienie o tych ważnych sprawach staje się bowiem nazbyt drażliwe. Co gorsza, szkoła goszcząc katechezy godzi się na przekazywanie uczniom treści niemoralnych. Na katechezach mówi się na przykład młodzieży – w tym również młodzieży homoseksualnej – że homoseksualizm jest „naruszeniem naturalnego ładu moralnego”, a osoby homoseksualne powinny się powstrzymać od uprawiania seksu. Jest to oczywista homofobia, której państwo nie powinno tolerować w instytucjach publicznych, a także działanie na szkodę młodzieży homoseksualnej przez wpędzanie jej w poczucie winy i frustrację seksualną.