„Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu” napisał w przedmowie do Zasad Filozofii Prawa Hegel, metaforycznie ujmując starą prawdę, że wydarzenia i przemiany zachodzące w świecie możemy zrozumieć dopiero kiedy się zakończą – mądrość przychodzi post factum. Choć wiele zapowiadało wybuch rewolucji na Bliskim Wschodzie (m.in. raport ONZ o sytuacji państw arabskich z 2009 roku), nikt nie był w stanie przewidzieć, gdzie i kiedy padnie iskra, obecnie zaś ciągle trudno powiedzieć dokąd zmierza rozkołysana arabska łódź, demokracja jest bowiem tylko pozornym azymutem. Bliski Wschód rozregulował się – chciałoby się rzec – jeszcze bardziej. Wiele osób na Zachodzie odczuwa potrzebę natychmiastowego wytłumaczenia sobie, co się właściwie stało. W takiej chwili warto wsłuchać się w głos kogoś, kto zna ów ogarnięty rewolucyjną gorączką świat dogłębnie, a jednocześnie spogląda na niego z pewnego oddalenia, jak libański myśliciel Amin Maalouf, od lat żyjący i tworzący we Francji.
Jego proroczy z dzisiejszego punktu widzenia esej zatytułowany „Rozregulowany świat” został napisany w 2008 roku, jednak po polsku ukazał się w styczniu 2011 roku – niejako w przeddzień pamiętnych wydarzeń na kairskim Placu Wyzwolenia. Libański autor dużo pisze o tym, że kluczem do zrozumienia Bliskiego Wschodu jest historia, która od wielu lat nie szczędzi Arabom upokorzeń. To właśnie w potrzebie odzyskania godności upatruje Maalouf jednego z zasadniczych motorów arabskich poczynań. Czynniki ekonomiczne są ważne, nawet bardzo ważne, ale samo ubóstwo to za mało, by tłumy wyległy na ulicę – dopiero połączenie biedy z brakiem perspektyw, frustracją, zrodzoną z upokorzenia i rozczarowania własnymi politykami, tworzy mieszankę wybuchową; czasem zaś sama frustracja wystarczy – jak w przypadku Libijczyków, którzy przecież nie o chleb walczą (do tej pory w Libii edukacja była darmowa, młodzi ludzie mogli studiować za granicą na koszt rządu, pożyczek z budżetu udzielano bez odsetek, benzyna i podstawowe produkty spożywcze kosztowały przysłowiowe grosze, itp.), lecz o obalenie reżimu.
Generalizując, Arabowie mają pretensje do całego świata, ale przede wszystkim do samych siebie za wcześniejsze niepowodzenia, za utratę własnego miejsca pośród narodów i poczucie niemożności jego odzyskania. Ich elity marzyły o rozwoju, wyzwoleniu narodowym, społecznej modernizacji, zamiast tego stworzyły lokalne odmiany nacjonalistycznego stalinizmu – pozbawione potęgi, za to często obdarzone najgorszymi cechami: ksenofobią, policyjną brutalnością, nieefektywną gospodarką, władzą zastrzeżoną dla członków partii, władców i ich klanów.
Z punktu widzenia Zachodu Zin al-Abidin Ben Ali i Husni Mubarak byli mniejszym złem, gdyż Zachód – trudno się mu zresztą dziwić – najbardziej boi się braku stabilizacji i zagrożenia swoich interesów. Stąd podwójna moralność, podwójna miara przykładana do wydarzeń „u nas” i „u nich” – dyktator nie do przyjęcia w Europie, jest dużo łatwiejszy do strawienia po drugiej stronie Morza Śródziemnego (Maalouf pyta, czy to nie pogarda dla narodów, które musiały znosić tych dyktatorów?). Symptomatyczne jest zastanawianie się przez Stany Zjednoczone, czy poprzeć demokrację w Egipcie. Wszak przez dziesięciolecia USA wspierały reżimy, których jedyną zaletą była stabilność, ignorując metody, jakimi ta była utrzymywana. Lękały się, że wolne wybory przyniosłyby ideologiczne ześlizgnięcie się w stronę tożsamości i wybór najbardziej radykalnych religijnych elementów – dlatego też Arabowie na demokrację mieli jeszcze wiele lat poczekać.
Wygodnym uzasadnieniem zachodniej polityki stał się argument, że pewne narody są totalnie niepodatne na demokrację. Powracał w tym kontekście „eksperyment iracki”. Warto jednak zastanowić się, czy Irak jest w istocie przykładem na niezdolność świata arabskiego do przyjęcia „przeszczepu demokracji”? Czy może raczej dowodem na to, jak wygląda implementacja demokracji przez Zachód? Bo czy Iraku nie rozsadził od wewnątrz usankcjonowany przez Stany Zjednoczone komunitaryzm będący zaprzeczeniem idei obywatelstwa (w końcu istnieją delikatniejsze i dyskretniejsze sposoby zapewnienia reprezentacji)? Maalouf dosadnie zarzuca światu arabsko-muzułmańskiemu barbarzyństwo, ubóstwo moralnej wrażliwości, jednak Zachód piętnuje za cynizm i skłonność do przekształcania własnej moralnej wrażliwości w instrument dominacji. Pisze, iż największą porażką Zachodu, który pokonując komunizm wygrał ideologicznie, było nie to, że chciał narzucić swoje wartości innym, ale to, iż odstępował od własnych zasad w relacjach z podbitymi narodami (metaforycznie rzecz ujmując, był jak ojciec, który mówi synowi „nie pal”, po czym sam sięga po papierosa). Według libańskiego myśliciela Stany Zjednoczone okazały się niezdolne zanieść demokrację Irakowi – krajowi, który o niej marzył.
W toku historii Zachód głosił wolność, demokrację, praworządność, ale kiedy skolonizowane ludy domagały się tychże, dławił i dyskredytował ich poczynania. W ten sposób utracił moralną wiarygodność w oczach Arabów. Strata moralnej legitymacji jest o tyle niebezpieczna, iż naraża Zachód na zamachy powodowane chęcią wyrównania dawnych rachunków. W pamięci narodów bowiem pewne sprawy się nie przedawniają (vide wojny krzyżowe w optyce muzułmańskiej). Maalouf gorzko konstatuje, że zapomnieć mogą ci, którzy sobie poradzili, są dowartościowani, natomiast ci, którym wiedzie się gorzej, mogą tylko rozpamiętywać. Innymi słowy, aby móc oddzielić przeszłość grubą kreską konieczne są sukcesy, a tych świat arabsko-muzułmański nie miał w ostatnich czasach zbyt wielu.
Jednak tak nie było zawsze i nie zawsze być musi – na Bliskim Wschodzie tolerowano kiedyś (za czasów kalifów, a nawet i kilkadziesiąt lat temu) rzeczy, które dziś piętnuje się jako bezbożne. Znajoma wykładowczyni z Uniwersytetu Amerykańskiego w Kairze opowiadała mi jak 40 lat temu, będąc studentką francuskiego i teologii muzułmańskiej jeździła na rowerze w szortach po Palcu Wyzwolenia (tym samym, na którym w dniu ustąpienia Mubaraka tłum napastował i prawie rozszarpał dziennikarkę Larę Logan), zaś na zajęcia do Al-Azharu (najstarszego uniwersytetu w świecie islamu), przychodziła w mini spódniczce i nikt nie miał jej tego za złe. Tamten świat już przeminął. Liberalny Bliski Wschód tworzył się kilkadziesiąt lat temu na ulicach Kairu i innych arabskich metropolii, problem w tym, że przegapiono – Zachód przegapił i przywódcy arabscy przegapili – moment, w którym można to było rozwinąć. Przeszłość i religia stały się azylem dla mas rozgoryczonych muzułmanów.
Podczas gdy na Zachodzie rodzi się, bądź nasila tendencja, by „przestać się obwiniać” – Arabowie ciągle przyczyn większości swych nieszczęść upatrują w czasach kolonialnych, częstokroć zapominając, że epoka niepodległości, która po nich nastąpiła, poczyniła nieraz jeszcze większe spustoszenia. Lokalne reżimy wcale nie były lepsze od zachodnich; z perspektywy muzułmańskiej myśli politycznej miały jednakże jedną zaletę nie do przecenienia, mianowicie były miejscowe. Oczywiście istniały też siły liberalne, wielu muzułmanów zastanawiało się (niektórzy ciągle zresztą mają ten dylemat), jak się zeuropeizować, pozostając sobą? Priorytetem stało się zrzucenie jarzma obcego panowania, ale skutkiem ubocznym walki między potencjalnie modernistycznymi i laickimi kręgami z kolonialnym Zachodem było wyłonienie się – popieranych często przez ten ostatni – fundamentalistów, z którymi wkrótce zaczęły utożsamiać się całe grupy społeczne.
Wydarzenia okrzyknięte przez dziennikarzy – moim zdaniem niesłusznie – Arabską Wiosną Ludów – to próba wyjścia Bliskiego Wschodu z historycznej studni, czyli stanu politycznego i społecznego zamrożenia panującego w regionie w ostatnich dekadach. Mimo wielkich nadziei po obu stronach Morza Śródziemnego, w najbliższej przyszłości trudno spodziewać się tego, iż świat arabsko-muzułmański przejdzie transformację analogiczną do europejskiej. Jak dotychczas arabskie rewolucje zdają się dryfować, niestety raczej nie w kierunku demokracji w zachodnim rozumieniu. Papierkiem lakmusowym dojrzałości do tejże jest bowiem między innymi traktowanie kobiet i mniejszości religijnych. Tym dwóm kwestiom, często zaniedbywanym w głównym dyskursie, chciałabym poświęcić odrobinę więcej uwagi, gdyż, jak sygnalizuje w swym eseju Amin Maalouf: „Dla każdego społeczeństwa i dla ludzkości w ogóle los mniejszości nie jest kwestią jak każda inna, ale stanowi – podobnie jak los kobiet – najpewniejszy wyznacznik awansu bądź regresu moralnego”.
Jedną z największych grup chrześcijańskich na Bliskim Wschodzie stanowią zamieszkujący Egipt Koptowie. Ich sytuacja nigdy nie była sielankowa, w ostatnich wydarzenia również padli ofiarą. Mój znajomy Kopt stwierdził nawet, że „nie poznaje swojego kraju”. Wszystko za sprawą salafitów – muzułmanów o poglądach bliskich wahhabitom z Arabii Saudyjskiej, tj. skrajnemu skrzydłu w łonie islamu, głoszącemu powrót do religii „przodków” (arab. salaf) oraz oczyszczenie islamu z „nowinek” (do których notabene kwalifikuje się również demokrację).
8 marca w Kairze 13 Koptów zostało zabitych, zaś kilkudziesięciu rannych w starciach z salafitami – Koptowie domagali się osądzenia winnych spalenia kościoła w Sul w Hilwanie (powodem miała być „zakazana” miłość między Koptem a muzułmanką) oraz natychmiastowego wydania decyzji zezwalającej na jego odbudowę (decyzję taką wydano 13 marca). Salafici z kolei żądali uwolnienia przetrzymywanych rzekomo w klasztorach koptyjskich konwertytek na islam. Niedługo później spalony został kościół p.w. św. Miny w dzielnicy Imbaba w Kairze, w zamieszkach padło 12 ofiar śmiertelnych, zaś około setki Koptów zostało rannych. Kolejne żądania fundamentalistów tyczyły dymisji nowo mianowanego chrześcijańskiego gubernatora prowincji Kina w południowym Egipcie, Imada Michaela. Zarzucano mu, że jako Kopt nie będzie umiał stosować muzułmańskiego prawa, które zgodnie z egipską konstytucją jest podstawą prawodawstwa. Atmosfera w mieście stała się tak napięta, że miejscowi chrześcijanie w obawie przed atakami nie poszli na mszę z okazji Niedzieli Palmowej.
Antagonizm między muzułmańską większością a koptyjską mniejszością (mimo wielu przypadków współpracy czy nawet przyjaźni między członkami obu grup) narastający w ostatnich latach nie przyniósł do tej pory refleksji ze strony rządzących ani narodowej debaty. Dopiero bombardowanie kościoła w Aleksandrii w Nowy Rok 2011, w którym zginęło 21 wiernych, zaś około stu zostało rannych, uświadomiło niektórym muzułmanom, jak długo byli obojętni na krzywdę swoich chrześcijańskich współobywateli. Okazując solidarność z nimi zorganizowali 11 marca „Ruch Jedności Narodowej”. Jednak mimo takich pozytywnych manifestacji, mimo znaku krzyża wznoszonego obok półksiężyca na Placu Wyzwolenia, spodziewać się można dalszych aktów przemocy skierowanych przeciw Koptom i pozostania kraju na niechlubnej liście amerykańskiej organizacji Open Doors International, według której Egipt należy do pierwszej dziesiątki państw łamiących prawa mniejszości chrześcijańskiej (listę otwiera Arabia Saudyjska).
Niepokój budzi fakt, że wkrótce z Bliskiego Wschodu zniknąć mogą chrześcijańskie wspólnoty, które stały się obce na własnej ziemi, mimo że zamieszkują ją od wieków, a czasem tysiącleci. Jeszcze smutniejsze jest to, że ani u ich muzułmańskich rodaków, ani u zachodnich współwyznawców nie budzi to większych emocji. Oznacza to, że nie umiemy zapewnić trwania odwiecznych społeczności, a nasze zarządzanie różnorodnością jest bardzo niewydolne.
Arabskie rewolucje 2011 nie przyniosą również poprawy losu kobiet. Pomijając drastyczne przypadki gwałtów dokonywane w Libii przez siły zbrojne Kaddafiego, czy ciężkie warunki, na które narażone są syryjskie więźniarki, nic nie zapowiada większego poszanowania praw kobiet w liberalniejszych Tunezji czy Egipcie. W tym ostatnim kobiety czują się zagrożone – często padają ofiarą molestowania w miejscach publicznych i to bez względu na strój, który noszą.
A przecież wiele kobiet wzięło czynny udział w rewolucjach. Egipcjanki wraz z mężczyznami zaplanowały protesty, zachęcały do wyjścia na ulice, organizowały dostawy kocy, leków i jedzenia, solidarnie spędzały noce i dnie ze swymi przyjaciółmi i rodzinami na Placu Wyzwolenia, gotowe narażać swoje zdrowie i życie. W panteonie „męczenników rewolucji” wyróżnia się wizerunek przedstawiający jedyną zabitą kobietę – Sally Zahran. Choć jej śmierć na Placu Wyzwolenia nie została potwierdzona (krążą plotki, jakoby miała zginąć gdzie indziej), to stała się niemal ikoną rewolucji. Symptomatyczne jest to, że w kilka dni po ustąpieniu Mubaraka pojawiły się na Facebooku grupy nawołujące do zmiany fotografii przedstawiającej promiennie uśmiechniętą Sally z burzą loków na sztucznie wygenerowane w PhotoShopie zdjęcie, na którym nosi hidżab (na szczęście po tygodniu grupy te zaprzestały swojej działalności).
Do myślenia dają ponadto wydarzenia 8 kwietnia, gdy spośród odbywających się symultanicznie na Placu Wyzwolenia demonstracji tylko pokojowa manifestacja kobiet domagających się politycznej partycypacji w rządach została zaatakowana, ośmieszona i w rezultacie przegoniona. Wyłącznie jej uczestniczki usłyszały, iż ich żądania są niesprawiedliwe, niepożądane, stawiane w niewłaściwym miejscu i czasie, stanowią zagrożenie dla rewolucji, wreszcie, że są wytworem „sił zewnętrznych”. Tymczasem owe żądania, wypisane na kartkach formatu A3 i A4, brzmiały: „Chcemy sprawiedliwej konstytucji”, „Koniec przemocy seksualnej”, „Kobiety do rządów”, „Równość, godność, szacunek”; na jednej z kartek było napisane: „Kobieta na prezydenta”. Ci, którzy rozpędzili kobiecą manifestację, krzyczeli przeważnie: „Wracajcie do kuchni”, „Wynoście się z placu!” oraz „Hańba!”. Demonstrantkom zwracano uwagę, że bezczeszczą dobre imię matek rewolucjonistów oraz że na nic nie zasługują.
Plac Wyzwolenia stał się przez wydarzenia rewolucji 25 stycznia miejscem, któremu przypisywana jest niemal mistyczna moc. To tam formułowała się wola ludu, która zmieniała egipską rzeczywistość polityczną. Kobiety odebrały na nim gorzką lekcję – najwyraźniej społeczeństwo, którego stanowią połowę, ciągle nie dojrzało do tego, by poszerzyć ich prawa.
Rewolucje jeszcze trwają, Arabowie i Arabki w poszczególnych krajach obserwują, co dzieje się u ich współbraci w innych państwach, wyciągają wnioski. Historia przyspiesza, staje się wręcz natychmiastowa, a to dzięki Internetowi oraz telefonii komórkowej, które umożliwiają bezprecedensowy przepływ idei. Zachodni dziennikarze opisują Bliski Wschód, arabscy rewolucjoniści przeglądają się w oczach Zachodu (znajomy Marokańczyk powiedział mi dosłownie: „Nawet Zachód teraz na nas patrzy”), spragnieni jego aprobaty. Jeszcze nie stracili nadziei. Rozminięcie się marzeń z rzeczywistością może być jednak bardzo kosztowne. Zarówno dla Wschodu, jak i Zachodu.