W ubiegły wtorek rząd zdecydował o zwiększeniu deficytu budżetowego na bieżący rok. Ta decyzja dla nikogo nie mogła być zaskoczeniem. Dotychczas obowiązująca wersja ustawy budżetowej – skrojona pod założenie wzrostu gospodarczego na poziomie 4% – nie mogła przetrwać tornada, jakim okazał się aktualny kryzys gospodarczy. Zgodnie z najnowszymi założeniami ministra Rostowskiego, tegoroczny deficyt budżetowy ma wynieść 27 miliardów złotych, a więc będzie o 9 miliardów wyższy niż zakładano. Dochody budżetu mają skurczyć się natomiast aż o 37 miliardów złotych. Dzięki oszczędnościom w administracji publicznej i cięciom niektórych wydatków, obciążenia dla budżetu skurczą się o niespełna 23 miliardy. Propozycja nowelizacji budżetu opiera się na realistycznych założeniach. Wzrost gospodarczy na 2009 rok planowany jest na poziomie +0,2% – to nieco więcej niż przewiduje Komisja Europejska i Międzynarodowy Fundusz Walutowy (prognozy odpowiednio -1,4% i -0,5%), ale biorąc pod uwagę, że Polsce jako jednemu z nielicznych krajów członkowskich UE udało się dotychczas uniknąć technicznej recesji, rządowy scenariusz nie jest niemożliwy* do zrealizowania .
Te konserwatywne założenia pozostają zresztą kluczowe dla oceny rządowej propozycji, bo o ile, co do szczegółowych zapisów, czy to po stronie wydatków, czy przychodów, może panować spór, jedno nie budzi wątpliwości: to musi być ostatnia nowelizacja budżetu w tym roku. Ze względu na dramatyczne pogorszenie koniunktury ekonomicznej, rynki musiały się spodziewać tej pierwszej nowelizacji i faktycznie zareagowały na nią spokojnie. Jednak podobnego zrozumienia dla kolejnych decyzji rządu o zwiększeniu deficytu nie możemy już oczekiwać. Scenariusz drugiej nowelizacji budżetu z dużym prawdopodobieństwem oznaczałby, że zadłużenie państwa nie tylko zacznie lawinowo narastać, ale i za nowe długi będziemy musieli sporo więcej płacić. Państwo, które dwukrotnie nie jest w stanie ocenić swojego zapotrzebowania na nowy kredyt, w oczywisty sposób budzi mniejsze zaufanie rynków. Stąd już bardzo krótka droga do skoku oprocentowania obligacji, czyli właśnie ceny za zaciąganie nowych długów. Dlatego, istotne cięcie rządowej prognozy wzrostu na 2009 rok, a także konserwatywne założenia do przyszłorocznego budżetu** trzeba ocenić pozytywnie, bo dają szansę – choć nie pewność – że budżet w tym roku będzie nowelizowany tylko raz.
Z koniecznością zwiększenia tegorocznego deficytu zgadza się większość ekonomistów. Alternatywą byłoby radykalne cięcie wydatków budżetowych, ale takie działanie powzięte w dolnej fazie cyklu koniunkturalnego to również dla liberalnych ekonomistów rozwiązanie kontrowersyjne. Zwłaszcza, że przez najbliższe lata priorytetem dla Polski musi pozostać jak najbardziej efektywne wykorzystanie środków unijnych, a to w odniesieniu do nieomal każdego projektu, wymaga poniesienia nakładów na wkład własny. Druga możliwość to podniesienie podatków – w czasach kryzysu i tego rozwiązania nie można wykluczyć, choć stosunek podatków do PKB w Polsce systematycznie rośnie i według Eurostatu, w 2007 roku wyniósł niespełna 35%, czyli o ponad 5 p. p. więcej niż na Słowacji, która skutecznie wygrywa z nami walkę o prestiżowe inwestycje. Mając te uwarunkowania na względzie nie można jednak przeoczyć podstawowego faktu – dyscyplina finansów publicznych powinna pozostać podstawowym celem polityki rządu. Na ręce coraz uważniej patrzy nam zresztą Bruksela. Po ujawnieniu w maju, że deficyt publiczny w 2008 r. wyniósł w Polsce 3,9% PKB, Komisja Europejska na podstawie art. 104 TWE zadecydowała w ubiegłym tygodniu o zarekomendowaniu Radzie Unii Europejskiej wszczęcia Procedury Nadmiernego Deficytu względem Polski i równocześnie zasugerowała, że w tym roku deficyt w Polsce może sięgnąć 6,6%, a więc byłby ponad dwukrotnie wyższy niż przewiduje unijna norma. Czas na poprawę mamy do 2012 r. Jeśli deficytu nie uda się ograniczyć, Polskę mogą spotkać poważne sankcje – łącznie z ograniczeniem finansowania z Europejskiego Banku Inwestycyjnego i karami finansowymi.
Ubiegłotygodniowa propozycja nowelizacji budżetu i tocząca się wokół niej debata prowadzi do jednego oczywistego wniosku – Polska przegapiła czas na reformę i stabilizację finansów publicznych. W ciągu ostatnich 10 lat tylko dwukrotnie (w 1999 i 2007 roku) Polsce udało się osiągnąć deficyt publiczny niższy niż 3% PKB, mimo przeciętnie wysokiego poziomu wzrostu gospodarczego osiąganego w tym okresie. Wydaje się bowiem, że wielu polskich polityków dość opacznie rozumie barierę 3% deficytu (w stosunku do PKB) określoną w Pakcie Stabilności i Wzrostu. Ten limit nie oznacza bynajmniej przyzwolenia na nadmierne wydatki w czasie koniunktury gospodarczej, ale ma na celu stworzenie pola manewru dla prowadzenia antycyklicznej polityki gospodarczej (w uproszczeniu – wspierania gospodarki większymi wydatkami publicznymi) w okresie dekoniunktury). Aby to było możliwe, w czasach gospodarczej prosperity, budżet powinien się równoważyć. Gdy ten warunek jest spełniony, budżet danego kraju ma większe szanse podołać zwiększonym wydatkom (i zmniejszonym dochodom) bez łamania unijnych norm.
W krótkim okresie wniosek dla rządu jest również prosty: prywatyzacja, prywatyzacja, prywatyzacja. W obecnej sytuacji sprzedaż państwowych spółek wydaje się podstawową metodą zmniejszenia deficytu bez podnoszenia podatków i radykalnego cięcia wydatków budżetowych. Szkoda tylko, że wskutek kryzysu za majątek Skarbu Państwa dostaniemy znacznie mniej, niż było by to możliwe w czasach gospodarczej koniunktury.
* Według danych unijnego biura statystycznego Eurostat, PKB Polski w pierwszym kwartale 2009 r. wzrosło o +1,9% rdr, najwięcej spośród wszystkich krajów, dla których na dzień 3 marca 2009 r. były dostępne odpowiednie dane.
** Wzrost PKB +0,5%, inflacja 1%.