Pułapki jednego scenariusza lub projekcji
Poniższe rozważania nie pretendują do roli systematycznej prezentacji problemów prognozowania. Niemniej, będąc stosunkowo blisko tej problematyki, od lat 70. XX w. (m.in. w ówczesnym Komitecie „Polska 2000” PAN), sądzę iż mam pewne spostrzeżenia w tym względzie, warte zaprezentowania Czytelnikom. Są one na czasie tym bardziej, że nie tak dawno przetoczyła się przez media fala komentarzy poświęconych rządowemu raportowi „Polska 2030”. Nie zamierzam jednak przedstawić poniżej krytycznej oceny tej strategii. Zajmę się przede wszystkim burzeniem dość powszechnych mitów, jakie pokutują wśród twórców rozmaitych projekcji, scenariuszy, strategii i innych rozważań o przyszłości.
Na początek przyjrzę się mitowi jednego scenariusza czy jednej projekcji, czyli jedynej wyobrażalnej, uporządkowanej przyszłości. I to uporządkowanej w dwojakim sensie. Po pierwsze, w sensie spojrzenia w przyszłość opartego na przekonaniu, że znamy wszystkie najważniejsze czynniki, które determinują przyszły stan rzeczy. I po drugie, że potrafimy określić zależności między czynnikami. Bez refleksji, że rozważania o przyszłości obarczone są – jak to określał noblista, Friedrich von Hayek – nieusuwalną niewiedzą.
Raport „Polska 2030” zakłada niemalże jednowariantowy świat, w którym wszystko będzie tak, jak było do tej pory. I to świat optymistyczny, w którym polska gospodarka będzie rosnąć średnio w tempie 5 proc. rocznie. Gdyby autorzy napisali, że będziemy doganiać kraje starej Unii niezależnie od tego, jak szybko, czy jak wolno rozwijać się będzie świat i stara Europa, miałoby to więcej sensu.
Tymczasem świat w perspektywie 5-10, a może i więcej lat, będzie przechodzić trudny okres powolnego wzrostu i to w warunkach wysokiej inflacji. Osiągnięcie w takim świecie tempa wzrostu 5 proc. rocznie wydaje się być ułudą, natomiast doganianie sklerotycznej „starej” Europy już nie. Unię doganiamy bowiem i dziś, gdy rośniemy w tempie bliskim zera (ale kraje „starej” Europy kurczą się w tempie 3-6 proc. rocznie).
Wzmiankowany raport, co ważniejsze, nie dostrzega w ogóle, że znajdujemy się w okresie, w którym możliwe są bardzo różne scenariusze przyszłości. I od dokonywanych – świadomie, półświadomie, czy wręcz nieświadomie – wyborów zależą bardzo różne ścieżki, którymi może podążać świat lub przynajmniej ta jego część, która dominowała przez ostatnich kilka stuleci, czyli świat zachodni. Nie może to nie wpływać na to, jak potoczą się nasze losy – gospodarcze i szerzej: cywilizacyjne – w najbliższych dekadach.
Jeśli, fałszywie zdiagnozowawszy przyczyny obecnego globalnego kryzysu, Zachód pójdzie drogą narzucania coraz bardziej krępujących rygorów prywatnej gospodarce, czeka nas nie 5-10 lat wolnego wzrostu i wysokiej inflacji, ale być może „klasyczna” stagflacja: zero wzrostu i wysoka inflacja, nakręcana działaniami pasożytniczych grup społecznych, broniących swoich przywilejów kosztem zwykłego podatnika.
Z kolei egoizmy narodowe, wprzęgnięte w źle rozumianą obronę różnych tzw. narodowych interesów (czytaj: głównie interesów wpływowych lobbies) mogą „rozszarpać” wielki obszar wolnej wymiany towarów i kapitału, jakim jest Unia Europejska. A wówczas „despecjalizacja” gospodarek krajowych uderzy z całą siłą także i w nas.
Jest rzeczą możliwą, że moje rozważania skoncentrowały się – zbyt jednostronnie – na najgorszym (no, prawie najgorszym!) scenariuszu. Ale to dla przeciwwagi, aby Czytelnicy wzięli pod uwagę, że możliwe są różne kierunki zmian. Nie tylko ten optymistyczny, oparty na sprawnym funkcjonowaniu liberalnej kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Co gorsze, to szaleństwa innych (nie nasze!) mogą być decydujące o zepchnięciu Zachodu na ścieżki stagnacji, inflacji i wojen handlowych.
Powtarzające się prognostyczne nonsensy
Kreśląc wizje przyszłości na 20-30 lat trzeba uważać, by nie popaść w śmieszność. Jakkolwiek bowiem odległa wydawałaby się taka wizja, pozostaje potem chichot historii. I powtarzana w świecie opinia: popatrzcie, co za głupcy wyobrażali sobie, że. i tu podkłada się zdyskredytowaną prognozę – i prognostę czy prognostów.
A głupstw można naprzewidywać – i naprzewidywano ich w historii Zachodu – niesłychanie wiele i na każdy temat. Ile już razy prognozowano np., że skończy się nam ropa naftowa. Amerykański urząd górniczy alarmował w końcu XIX w., że zabraknie jej za cztery lata. Niemcy przewidywali w latach 30. XX w., że zabraknie jej za 12 lat, a w okresie kryzysu naftowego lat 70. XX w. liczono się z końcem wydobycia ropy naftowej około roku 2000.
Bywały też prognostyczne bzdury zakrojone na gigantyczną skalę. Tzw. Klub Rzymski, samozwańcza grupa cierpiących na Weltschmerz hipochondryków, zatroskanych stanem świata, zamawiała na lewo i prawo rozmaite raporty. Wszystkie one zawierały masę nonsensów, ale tzw. Drugi Raport dla Klubu Rzymskiego pobił wszystkie rekordy! Opublikowany w 1972r., przewidywał na podstawie skomplikowanych modeli tworzonych przez matematyków, fizyków, specjalistów dynamiki systemów i innych, że około roku 2000 (czyli 10 lat temu!) załamie się nasza cywilizacja, gdyż gospodarce zabraknie prawie wszystkiego: paliw, surowców, żywności, itd.
Problem z tą prognozą, jak też i z wieloma innymi, był taki, że zajmowali się nimi nie-ekonomiści, mimo iż dotyczyły one właśnie gospodarki. Stąd wzięły się piramidalne bzdury. Ich autorami byli młodzi, zdolni profesorowie nauk technicznych. Karą za ich młodość było to, że doczekali – co zdarza się niewielu – roku, w którym przewidywali koniec świata. I z hucpiarskim wdziękiem tłumaczą się dzisiaj, że jeśli nie 10 lat temu, to za kolejnych 30 lat ich prognoza spełni się na pewno. Nieszczęśni ignoranci, nie rozumieli – i po 30 latach nie rozumieją nadal! – że ekonomia robi swoje: kiedy czegoś zaczyna brakować, rosną ceny i ludzie zaczynają oszczędzać. Po kryzysie energetycznym lat 70. XX w. pralki i lodówki stały się wydajniejsze o kilkadziesiąt procent, a samochody zaczęły przejeżdżać 100 km, zużywając średnio o połowę mniej paliwa. Jest to najprostszy rodzaj postępu technicznego, bo pojawiają się także w wyniku wzrostu cen substytuty: aluminium za stal, tworzywa sztuczne za drzewo czy stal, włókno szklane za miedź w telekomunikacji – i tak w nieskończoność. Największy deficyt – chciałoby się powiedzieć – dotyczy wiedzy ekonomicznej i elementarnej logiki.
Właśnie dlatego tak trudno jest prognozować nowe, „postępowe”, „rozwojowe” i „naukochłonne” gałęzie wytwórczości, które ambitni naukowcy i nie mniej ambitni politycy chcieliby rozwijać. Tak, jak o generałach mówi się, że przygotowują swe wojsko do wojny, która już była (jedynej jaką znają), tak o prognostach można powiedzieć, że przewidują rozwój tych gałęzi wytwórczości, które znają.
Dlatego nota bene planiści w krajach komunistycznych z takim wysiłkiem (choć mniej efektywnie) odtwarzali przemysł ciężki, oparty na węglu i stali, na którym w XIX w. wyrosły gospodarki zachodnioeuropejskie. Bo też tylko taki znali z podręczników!
Amatorzy tworzenia rozmaitych wizji, scenariuszy i bardziej formalnych prognoz nie zauważają zapewne, że od lat 70. ub. wieku podejmuje się znacznie mniej takich przedsięwzięć, bo skompromitowali się nie tylko pojedynczy progności, ale także samo przedsięwzięcie. W latach 50., 60. i 70. świat tonął w rozmaitych prognozach. Kompromitowały się one jednak tak często i tak dokumentnie, że minione 30 lat jest pod tym względem znacznie uboższe. Nauka najwyraźniej nie poszła w las.
Mit gospodarki opartej na wiedzy
Podstawowym problemem wszystkich rządowych, parlamentarnych i innych publicznych przedsięwzięć diagnostyczno-prognostycznych jest fałszywy sposób myślenia. Oto państwo „zaplanuje kompleksową politykę rozwojową” i pod mądrym kierownictwem dalekowzrocznej władzy mieszkańcy z entuzjazmem ją zrealizują, osiągając zamierzone cele. Kiedy indziej zajmę się mentalnością etatystyczno-planistyczną, jej pochodzeniem i konsekwencjami; tutaj jedynie zajmę się zastosowaniem tej mentalności do nieszczęsnej „gospodarki opartej na wiedzy”.
Trudno o większą kolekcję naukowych nieporozumień, ekonomicznych nonsensów i ewidentnych niepowodzeń prób tego rodzaju, które jednak najwyraźniej nie odstraszają amatorów. Gospodarka zawsze opierała się na wiedzy: wiedzy podmiotów uczestniczących w gospodarce, wykorzystujących swoją – jak to określał noblista Friedrich von Hayek – „wiedzę czasu i miejsca” w konkretnych rynkowych działaniach. Ta rozproszona wiedza, trudna lub wręcz niemożliwa do wyartykułowania, daje ogromną przewagę zdecentralizowanej gospodarce kapitalistycznej nad scentralizowaną (i pozbawioną takiej wiedzy) gospodarką planistyczną.
Tymczasem zwolennikom tej koncepcji wcale nie zależy na takiej wiedzy, lecz na wiedzy formalnej, wynikającej z wykształcenia, która zapewniać ma – wedle tej biurokratycznej mentalności – tworzenie nowych technologii: produktów i procesów. Jest to ten sam błąd, który każe uczyć w szkole, że rewolucja przemysłowa to maszyna parowa, krosno mechaniczne i inne wynalazki, bez zadania najpierw pytania, dlaczego te wynalazki zostały zastosowane w praktyce właśnie w Anglii i właśnie wtedy.
A przecież historykom gospodarczym wiadomo od dawna, że wiele z tych wynalazków znanych było nawet o stulecia wcześniej w innych krajach (a nawet na innych kontynentach: w Chinach w IX-XII w.), natomiast nie stały się one innowacjami, czyli nie zostały zastosowane w dużej skali w praktyce gospodarczej. Po prostu nie było tam sprzyjających rozwojowi instytucji, a w Anglii były: prawo patentowe od XVII w., forma prawna spółki akcyjnej, pozwalającej na zbieranie znacznych ilości kapitału na duże przedsięwzięcia przemysłowe od XIX w., itd.
Podobnie jest z gospodarką opartą na wiedzy. UE wymyśliła – w swej etatystyczno-planistycznej mądrości – że jeśli państwa wydadzą dużo pieniędzy (co najmniej 3 proc. PKB) na badania naukowe i prace wdrożeniowe, to przełoży się to (jakimś cudem) na innowacje i uczyni Unię najbardziej innowacyjną gospodarką na świecie.
Wydanie państwowych pieniędzy nie jest jednakże tożsame z innowacyjnością i dlatego kilka lat temu nazwałem Strategię Lizbońską poganianiem zdechłego konia. Nie uda się bowiem stworzyć Doliny Krzemowej za państwowe pieniądze; brak tu jest struktury bodźców właściwej dla firm prywatnych – czyli znowu instytucji kapitalistycznej gospodarki rynkowej.
Wydawanie przez państwo większych pieniędzy na B+R niż wynika to z zapotrzebowania nie tylko może nie pomóc średnio rozwiniętej gospodarce, takiej jak polska, ale wręcz może jej zaszkodzić. Odciągnie bowiem część zatrudnionych przy faktycznych innowacjach do lepiej płatnych prac teoretycznych i innych o słabszym związku z biznesem. Zwiększymy bardziej innowacyjność biznesu usuwając biurokratyczne przeszkody (pod względem przeregulowania jesteśmy ostatni w OECD!), zmniejszając wydatki publiczne i obniżając podatki.
„Weź tuzin jaj.”, czyli jak nie rozwijać gospodarki
Stara, XIX-wieczna recepta kucharska na ciasto piaskowe zaczynała się od słów: „Weź tuzin jaj.” („Łatwo się mówi – „weź!”, wzdychała moja mama w chudych latach komunizmu). Kiedy słyszę dyskusje na temat tego, jak powinien rozwijać się przemysł czy usługi, mam wrażenie, iż większość uderzających swą naiwnością postulatów bierze się właśnie z myślenia w kategoriach „polityki przemysłowej”, „strukturalnej”, „innowacyjnej” itp., w której jej twórcy są przekonani, że jeśli wezmą właściwe składniki i we właściwych proporcjach i postępować będą według wskazówek recepty, to wyjdzie im smaczne ciasto – pardon, nowoczesny przemysł.
Skażeni są oni, jak by to powiedział noblista (Hayek), grzechem konstruktywizmu. Nie jest to bowiem przypadek, że jedne kraje są słabo rozwinięte, ich przemysł jest w powijakach, inne rozwijają się, ale w najlepszym razie można je określić – jak Polskę – jako kraje średnio rozwinięte, inne zaś znajdują się na czele technologiczno-produkcyjnego wyścigu. W każdym z nich struktura wywarzanych produktów jest inna: od najprostszej (przemysł włókienniczy, odzieżowy, skórzany, drzewny i in.), poprzez bardziej złożoną (meble, szkło i ceramika, produkty metalowe, samochody) aż po najbardziej złożoną (maszyny i urządzenia, środki transportu, włącznie z samolotami, elektronika przemysłowa, farmaceutyki).
O gospodarce sensowniej jest myśleć w kategoriach ruchomych schodów, jak to kiedyś określił pewien specjalista od handlu międzynarodowego. Na niskim poziomie uprzemysłowienia kraj wstępuje na owe ruchome schody, wytwarzając i eksportując produkty pracy prostej. Kraj nie stoi w miejscu, lecz tworzy bardziej złożone produkty, czyli przesuwa się w górę na ruchomych schodach.
Polska jest tu doskonałym przykładem. Prawie 20 lat temu furorę robiły takie polskie firmy, jak producent krzeseł Nowy Styl, czy producent foteli samochodowych Groclin. Ale Polska zrobiła się zamożniejsza, lepiej wykształcona i przy naszych, o tyle już wyższych płacach stajemy się w takiej prostej produkcji niekonkurencyjni. Za to np., bardziej konkurencyjnie wytwarzamy autobusy. Tę prostszą produkcję przejmują te kraje, które dopiero wchodzą na owe ruchome schody.
Jednocześnie ze zmianami w strukturze produkcji dokonują się zmiany po stronie podaży. Rośnie poziom wykształcenia siły roboczej. Przybywa kapitału, rosną umiejętności zarządcze, bardziej rozwinięty, czyli zróżnicowany, staje się system finansowy. Stajemy się bardziej konkurencyjni w nowych gałęziach wytwórczości (lub wytwarzamy bardziej skomplikowane produkty w starych gałęziach). A wszystko dzięki temu, że mamy lepsze jakościowo, nowocześniejsze podstawowe czynniki wytwórcze: pracę i kapitał (i dodatkowo zwiększa się ilość kapitału na jednostkę pracy). Mamy też lepiej funkcjonujące instytucje (finansowe i inne).
Kiedy czyta się w „Raporcie 2030”, że powinniśmy osiągnąć 40 proc. udziału produktów high-tech w eksporcie, można tylko uśmiechnąć się pobłażliwie nad naiwną niewiedzą tych, którzy wypisali takie cele. Zasada: chcieć to móc, dobra jest w umoralniających czytankach dla młodzieży. Za 21 lat zapewne nie będziemy jeszcze u szczytu ruchomych schodów, ze strukturą produkcji i eksportu USA, Japonii, Szwajcarii, czy Niemiec. Jak na dawnym rysunku, w męskiej toalecie stoi dwóch małych chłopców, którzy do urynału mają za wysoko. Jeden z nich mówi do drugiego: „Teraz rozumiem, gdy rodzice mówią mi, że muszę do czegoś dorosnąć”. Otóż gospodarki też muszą dorosnąć do określonej struktury produkcji.
Pułapki „państwochwalstwa”
Bałwochwalstwo bywało w dawnych czasach problemem dla niektórych wspólnot religijnych. Natomiast gdybym miał dzisiaj zdiagnozować problem numer jeden polityki, to wspólnoty społeczne cierpią raczej na „państwochwalstwo”, wyobrażając sobie, że działania państwa zrealizują ich rozmaite „potrzeby”. Po drugiej wojnie światowej ekonomię rozwoju gospodarczego zdominowało myślenie „pomocowe”. Wymyślano rozmaite modele „luk rozwojowych”, które zasypać mogła tylko pomoc zewnętrzna. Z wielkich ówczesnego świata podkpiwał sobie od późnych lat 50. XX w. prof. Peter Bauer pisząc, że gdyby tak było naprawdę, to żaden kraj nie miałby dzisiaj rozwiniętej gospodarki, gdyż tym pierwszym nie miał kto pomagać.
U nas też, studenci, którzy chcą pisać pracę o swoim regionie, nie myślą na ogół o możliwych do wykorzystania własnych zasobach regionu tylko oczekują, że państwo (a od 2004r. Unia) zachowa się jak walec w piosence Młynarskiego. To znaczy „przyjdzie i wyrówna” różnice w poziomie rozwoju. Niestety, za mało wbija się w głowę – studentom i nie tylko! – że na początku wszelkich rozważań są spontaniczne procesy gospodarcze i polityka na miarę swoich (ogólnie dość skromnych) możliwości stara się dokonać jakiejś korekty.
Najczęściej bez wielkiego skutku. A więc i polityka regionalna może niewiele, a nawet jeszcze mniej. Najczęściej ma ona błędnie określone cele, tzn. zakłada się, iż ma zmniejszać lub wręcz wyeliminować różnice poziomu rozwoju. Tymczasem procesy rozwoju są nie tylko spontaniczne, ale także silnie uwarunkowane impulsami płynącymi od regionalnych biegunów wzrostu.
Dlatego nie należy dziwić się, że w praktyce takie zmniejszanie (nie mówiąc o wyeliminowaniu) różnic rozwojowych właściwie nie udało się nigdzie i nikomu. Nie udało się Brytyjczykom, którzy próbowali tego po drugiej wojnie światowej, nie udało się Unii, a także – jak wynikało z badań prof. Winiarskiego z 1980r. – nie udało się w komunistycznej Polsce. Mimo niewspółmiernie wysokiej siły oddziaływania państwa w scentralizowanej gospodarce, mierzone np. poziomem średnich płac różnice między województwami w latach 1951-80 nie uległy zmianie.
Niekiedy udaje się coś innego, jak np. udało się to Irlandii. Mianowicie gospodarka całego kraju przyspiesza, doszlusowując po pewnym czasie do grupy bogatszych to tej pory krajów. I wszystkie regiony stają się wówczas bogatsze; tyle, że kolejność regionów wewnątrz kraju nadal nie ulega zmianie.
Być może więc problemy polityki regionalnej biorą się nie tylko z siły naturalnie przebiegających procesów rozwojowych, na które ta polityka ma tak niewielki wpływ, lecz także ze źle określonych celów. Celem powinno być sprzyjanie naturalnym procesom rozwojowym i w ten sposób pomoc w podnoszeniu poziomu zamożności regionu (a nie „doganianie i przeganianie” – jak w starych hasłach pierwszomajowych za rządów komunistycznych).
Tym bardziej, że każda polityka, a regionalna w szczególności, zderza się nie tylko ze spontanicznymi procesami, ale także z innymi politykami, np. z polityką transportową. Polityka regionalna stara się więc zmniejszać różnice w poziomie rozwoju (mierzone PKB per capita), przesuwając zasoby spoza regionu do danego regionu, podczas gdy polityka transportowa wzmacnia sieć połączeń między głównymi regionami gospodarczymi kraju. Czyli wzmacnia silniejszych. Przede wszystkim należy więc liczyć na siebie, a na politykę wsparcia zewnętrznego – tylko w bardzo niewielkim zakresie. I to by było na tyle – jak mawiał Jan Tadeusz Stanisławski. Ta prawda jest nadal aktualna, także w czasach napływu unijnych funduszy.