W niedzielę zaprzysiężenie Emmanuela Macrona na prezydenta Francji. Ważniejszy od jego prezydentury jest jednak sam fakt zwycięstwa polityka niemal nie znanego jeszcze rok temu, który kampanię zorganizował w 8 miesięcy i to bez poparcia partii. I który rozgromił kandydatkę będącą postrachem Europy.
Wyjątkowo słaby wynik Marine Le Pen to na pewno nie koniec Frontu Narodowego, ani nacjonalizmów w Europie. Ale nie ma już wątpliwości: mamy do czynienia z wyhamowaniem ich dynamiki i końcem marzeń o marszu po władzę, przynajmniej w takim formacie, jak dotychczas. Być może zabrzmi to brutalnie, ale adekwatnie: przecież zamachy terrorystyczne w Paryżu i Nicei w ostatnich latach spadły pani Le Pen z nieba. Były potwierdzeniem obaw, które rozsiewała we Francji. Wydawało się, że wszystko działa na jej korzyść i że nieustanna fala wznosząca zaniesie ją do prezydentury. Jednak przegrała i to wyraźnie. W pierwszej turze osiągnęła 7,6 mln głosów, podczas gdy w poprzednich wyborach prezydenckich w 2012 miała ich 6,421 mln. To znaczy, że pomimo niezwykle sprzyjających okoliczności w ciągu pięciu lat zdobyła zaledwie 1,2 mln nowych wyborców. Tymczasem Macron, młody kandydat znikąd, w ciągu niecałego roku przekonał aż 8,6 mln wyborców. Dla pani Le Pen, obecnej we francuskiej polityce od prawie dwudziestu lat, taki wynik był jak policzek.
Druga tura była dla nacjonalistów pogromem. 66:34 to bardzo wyraźna wygrana Macrona. Dla porównania: pięć lat temu Francois Hollande zdobył 51,64%, a w 2007 Nicolas Sarkozy 53,06%. Tak wyrazisty wynik nie pozostawia złudzeń: Front Narodowy ma szklany sufit. I nie przebije go nawet w taki sposób, w jaki próbowała to zrobić pani Le Pen, tj. udając, że nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem, usuwając z partii swojego ojca, a nawet nie używając w kampanii nazwiska Le Pen (występowała wyłącznie pod imieniem „Marine”).
I kto tu jest przestarzały?
Macron pokazał się jako polityk z wizją, śmiały, a przede wszystkim szczery. Zwyżkę sondażową osiągnął po serii niezwykle udanych wystąpień, które zrobiły karierę na You Tubie. Macron podekscytowany, wręcz rozgorączkowany, wykrzykiwał zachrypniętym głosem wezwania do zastopowania nacjonalizmu i obrony Republiki. Otwartym tekstem, a nawet entuzjastycznie, popierał Unię Europejską. To przełom, szczególnie na tle polityków mówiących o Unii półgębkiem, niejako tłumaczących się ze swoich poglądów. Macron był w wystąpieniach ofensywny, narzucał swoją narrację na temat Unii. Zamiast się bronić atakował i wypadał wiarygodnie i autentycznie.
Na jego tle Le Pen wydawała się bezbarwna, nudna, od lat ta sama i taka sama, powtarzająca w kółko te same slogany antyimigranckie. Te same co pięć lat temu, dziesięć lat temu, piętnaście lat temu. Słuchając jej miało się wrażenie, że populistyczna retoryka wypaliła się, że jest już tylko oklepaną liturgią odprawianą po to, by zdobyć głosy. Gdyby ktoś nie wiedział kto z tych dwojga jest antysystemowcem, a kto kandydatem establishmentu, to mógłby odnieść wrażenie, że Le Pen reprezentuje starych wyjadaczy politycznych, rutynowo wykonujących swoje rzemiosło, a Macron to młody rewolucjonista. I chyba tak było w istocie: Le Pen startowała w wyborach prezydenckich drugi raz z rzędu, w polityce francuskiej jest obecna od 19 lat, a szefową Frontu Narodowego jest od sześciu. To nie brzmi jak obietnica zmiany.
Klęska Le Pen pokazuje, że nie da się wjechać do Pałacu Elizejskiego samym tylko wślizgiem populistycznym. Populizm już nie wystarcza, nie jest pociągający. Wydaje się nawet nieświeży i nieatrakcyjny jak wczorajsza gazeta. Dla młodszych wyborców musiał stanowić znaną od wielu lat część skostniałego systemu politycznego. Wbrew oczekiwaniom nie tylko samej Le Pen, ale i wielu obserwatorów, okazało się, że wyborcy jednak chcą rozsądku, umiaru i racjonalnych argumentów. Pod warunkiem, że będą przekazywane z przekonaniem, z wiarą w to, co się mówi. Bez zwyczajowego już u proeuropejskich polityków marazmu, znudzenia, lęku przed oskarżeniami o wyalienowanie ze społeczeństwa. I bez mówienia o Europie jak o gorzkim lekarstwie, które niestety trzeba przełknąć, bo jest zdrowe, mimo że ohydne w smaku.
Lekcja dla europejskich polityków płynie z tych wyborów taka: populizm ma krótkie nogi; można na nim coś zarobić, ale tylko do pewnego momentu, a potem ani rusz. Nacjonaliści w Europie ugrali tyle, ile mogli i nigdzie nie zdobyli władzy. Tymczasem kandydaci umiarkowani kraj po kraju wygrywają wybory: tak było w Austrii, potem w Holandii, teraz we Francji. Macron pokazał, że Unia jest modna i że najwięcej można ugrać prezentując się jako euroentuzjasta. Przez ostatnich kilka lat uważano, że euroentuzjazm jest szlachetny, ale politycznie nieopłacalny i lepiej się do niego nie przyznawać, jeśli chce się wygrać wybory. Macron udowodnił, że to nieprawda, że na euroentuzjazmie można zajechać do władzy, jeśli tylko umie się go wiarygodnie sprzedać.
Trudno przypuszczać, że spece od wyborów w pozostałych krajach nie obserwują tych wydarzeń i nie analizują ich na własny użytek. Gdyby tylko w jednym kraju wygrał kandydat umiarkowany, a populista przegrał, to można by powiedzieć, że to wypadek przy pracy. Ale trzy kolejne przypadki to już trend. A gramatyka funkcjonowania liderów politycznych i ich dworów sprowadza się do chodzenia utartymi ścieżkami. Naśladownictwo jest nie tylko łatwe, ale i obniża ryzyko przegranej, dlatego wszędzie w Europie święci triumfy podpatrywanie i kopiowanie wzorców, które gdzieś się już sprawdziły.
Być może w Europie, a być może w Polsce najważniejszym skutkiem francuskich wyborów będzie ogłoszenie końca koniunktury na agresywny populizm i początek mody na „takich, jak Macron.”