Szkolnictwo wyższe w Polsce wymaga intensywnych działań naprawczych. Wymaga tym bardziej, że jest jednym z najważniejszych sektorów życia społecznego. Uniwersytety, zwłaszcza te wielodyscyplinowe, choć również uczelnie ekonomiczne, przyrodnicze, medyczne czy techniczne, mają do spełnienia bardzo ważną rolę w społeczeństwie. Uniwersytety powinny być ośrodkami intelektualnej refleksji, powinny wskazywać na aktualne zagrożenia oraz szukać na nie lekarstwa. Uniwersytety winny być przodującymi ośrodkami badań naukowych, bo tylko zaawansowane badania naukowe pozwalają na realne mierzenie się z rzeczywistością. Realne, to znaczy takie w którym poszukujemy odpowiedzi na postawione pytanie. Jest to zatem przeciwieństwo relacji odtwórczej, która polega na powielaniu znanego wcześniej schematu. Drugi z tych modeli uprawiany na uczelniach wyższych prowadzi do obniżania poziomu edukacji i przekreśla ich szansę na stanie się prawdziwymi centrami intelektualnymi.
Ten patetyczny (może nawet nazbyt patetyczny) wstęp dyktować będzie kolejne punkty tego artykułu. Zacząć wypada jednak od opisu stanu wyjściowego. Polskie szkolnictwo wyższe to obecnie sektor hybrydowy: prywatno-publiczny. Najlepsze uczelnie w Polsce to w większości szkoły publiczne. Nieliczne uczelnie prywatne zaliczane do elity polskich szkół wyższych to chlubne wyjątki. Szkół prywatnych jest jednak tak wiele, że nic dziwnego, iż dominują wśród nich instytucje stawiające niskie wymagania swoim studentom i pracownikom. Prawidła rynku, prawa popytu i podaży, masowy pęd młodzieży po dyplomy szkół wyższych w ciągu ostatnich dwóch dekad zrobiły swoje. Świat nie jest jednak tak czarno-biały: na dole list rankingowych uczelni pojawiają się również wydziały uczelni publicznych. Ich status jednostek uczelni publicznej nie immunizuje na dewaluację poziomu edukacji, o badaniach naukowych nie wspominając.
Szkolnictwo wyższe powinno być dostępne, ale to nie oznacza powszechne. W ciągu ostatnich dwóch dekad obserwowaliśmy bezprecedensowy wzrost liczby studiujących, przy lawinie nowych uczelni, i niewielkim wzroście liczby pracowników nauki. W efekcie, uczelni mamy obecnie zbyt wiele. Pora skończyć z kierowaniem się zasadą, że podniesienie współczynnika skolaryzacji (rozumianego statystycznie, a nie jakościowo), czyli podniesienie liczby osób z wyższym wykształceniem zastąpi inne kryteria zdobywania wiedzy i awansu cywilizacyjnego społeczeństwa.
Czynnikiem radykalnie zmieniającym stan rzeczy jest gwałtownie spadająca liczba studiujących Polaków – sławny już wynik niżu demograficznego. Podejmowane są rozmaite działania mające na celu ratowanie systemu (umyślnie piszę o systemie, bo działania obejmują zarówno uczelnie publiczne, jak i prywatne). By utrzymać rekrutację na uczelniach prywatnych usiłowano ograniczyć dostęp do bezpłatnych studiów na uczelniach publicznych (wprowadzanie opłat za drugi kierunek czy za przekroczenie limitów punktów ECTS). Dzięki wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego – jednoznacznie definiującemu konstytucyjny zapis o dostępie do bezpłatnej edukacji – nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym uniemożliwiła takie działania. Ta sama nowelizacja promuje przyjmowanie na studia zawodowe słuchaczy z doświadczeniem zawodowym, a zatem już niekoniecznie młodzież. Zapis ten, podobnie jak postulat zwiększania liczby studentów z zagranicy, to formy modyfikacji systemu, który mógłby się rozsypać z braku studentów.
Opisane reakcje na efekty niżu demograficznego to jednak działania doraźne. Nie zastąpią one strategicznego planu, który wyznaczy dalekosiężne cele uczelni w Polsce. Jak dotąd nie doczekaliśmy się jednak ani takiej strategii, ani dyskusji nad jej elementami. Podobny brak wizji dotyczy strategii rozwoju nauki w Polsce. Rządowe dokumenty za kryterium rozwoju nauki, podają zwiększenie liczby publikacji naukowych. Tak jakby w istocie liczba była miarodajnym wskaźnikiem jakości…
Rozmowa o przyszłej roli uczelni wyższych w Polsce powinna toczyć się równolegle do debaty nad przyszłością badań naukowych oraz kształtem całego systemu edukacji (poczynając od wczesnego dzieciństwa, a na aktywizacji emerytów kończąc). Jest to zatem rozmowa o wielkich wyzwaniach cywilizacyjnych, a nie interesach jednego środowiska czy fanaberiach grupki zapaleńców. Pamiętajmy, że ludzie związani z nauką i szkolnictwem wyższym w Polsce (włączając w to ciągle rosnącą grupę doktorantów) to mniej niż pół procenta populacji.
O czym nie można zapominać, gdy podejmiemy debatę o systemie szkolnictwa wyższego w Polsce? Kilka punktów z pewnością powinno znaleźć się na krótkiej liście danych i celów.
Uniwersytet ma do spełnienia ważną funkcję w społeczeństwie. Powinności wobec otoczenia, misja społeczna uczelni, nie są zadaniami ubocznymi, lecz znajdują się w centrum zadań uniwersytetu.
System szkolnictwa wyższego nie powinien być oparty na źle rozumianym egalitaryzmie i dążeniu do ujednolicania wszystkiego. Uczelnie różnią się między sobą, a ich rywalizacja w badaniach naukowych i jakości edukacji to czynnik sprzyjający podnoszenia ogólnego ich poziomu. Uczelnie mają też różne funkcje społeczne, zależne np. od swej lokalizacji. Inaczej pełnić tę funkcję będzie jedyna uczelnia w mieście, a inaczej jedna z kilku, która nie jest jedynym centrum intelektualnym w regionie. Docelowo, system powinien uwzględniać w sposób szczególny te właśnie różnice w funkcjach społecznych uczelni.
Najsilniejsze uczelnie, prowadzące najbardziej zawansowane, a przy tym ryzykowne badania, powinny dysponować odpowiednimi ku temu warunkami. Warunki takie to zarówno system finansowania badań oraz edukacji na uczelni, jak i sposób zarządzania zasobami.
Postulat – pojawiający się w dokumentach MNiSW i publicystycznych komentarzach – tworzenia uczelni flagowych, realizowany obecnie np. w Niemczech, jest rozwiązaniem upraszczającym. Selekcja uczelni wiodących pozwala na skierowanie do nich większego strumienia pieniędzy, przy ograniczeniu dotacji dla pozostałych uczelni. Zabieg ten sprzyja wspieraniu tzw. doskonałości, czyli elity. (Przecież to z uczelni najlepszych wywodzić się mają przyszli laureaci nagród Nobla.) Jest też formą racjonalizacji wydatków, a zatem dyktatem księgowych. W Polsce realizacja takiego modelu doprowadziłaby do skoncentrowania środków w dwóch, najwyżej trzech-czterech miastach, pozostawiając resztę kraju we mgle prowincjonalizacji. W naszych realiach efektywniejszy może okazać się sposób wyróżniania nie całych uczelni, lecz pojedynczych wydziałów. Dzięki temu, w drodze specjalizacji, nawet uczelnie w mniejszych ośrodkach akademickich miałaby szansę na rywalizację z najlepszymi. Największe i najsilniejsze uczelnie miałyby kilka, lub kilkanaście wydziałów flagowych (ale przecież niekoniecznie wszystkie), a uczelnia prowincjonalna miałaby szansę na stworzenie jednego czy dwóch wydziałów na najwyższym poziomie.
Model zarządzania uczelnią musi zapewnić równowagę między skutecznością jednoosobowej władzy menadżerskiej i demokracją ciał kolegialnych. Radykalne odchylenie ku modelowi menadżerskiemu prowadzi do dyktatu argumentów finansowych (opłacalność badań, lub kierunków studiów), a z drugiej strony, uzależnienie wszystkiego od woli większości prowadzi do konserwatywnego zastoju i braku decyzyjności. Ciała kolegialne na uczelni zapewniają jednak trwałość tradycji oraz – przynajmniej w teorii – stanowią mechanizm wewnętrznej kontroli środowiska.
Uniwersytet to też pracodawca. Odgórne, glajszachtujące prawo, nie może wymuszać na uczelni ograniczania praw pracowniczych oraz ograniczać wolności zatrudniania. Obecnie ustawa o szkolnictwie wyższym tworzy normy ograniczające autonomię uczelni w zakresie zatrudniania pracowników naukowo-dydaktycznych, niekiedy pozostając w sprzeczności z innymi aktami prawnymi (np. dotyczących wieku emerytalnego, czy dozwolonej liczby kolejnych umów na czas określony). Uczelnie powinny w większym stopniu uniezależnić się od rygorów zewnętrznych i mieć prawo do samodzielnego kształtowania polityki kadrowej. Postulat ten jest jednak warunkowy. Uczelnia powinna otrzymać większą wolność względem np. administracyjnych wytycznych dotyczących obowiązującego modelu kariery naukowej. Warunkiem jednak jest, by Państwo nie musiało odgórnymi normami chronić systemu przed nieprawidłowościami. W idealnej przyszłości uczelnie same równoważyłyby formy zatrudnienia pracowników i nakładanych na nich obowiązków. Jako pracodawca racjonalny, strzegłaby się uczelnia nadużywania krótkoterminowych kontraktów, które choć wymuszają konkurencję i mobilność, radykalnie zmniejszają poczucie identyfikacji z instytucją, a zatem i gotowość do prawdziwego zaangażowania w pracę.
Neoliberalny postulat ustawicznej konkurencji wewnętrznej, w tym rywalizacji o granty, choć sprzyja wyłanianiu grupy najsprawniejszych i osiągających sukces, wytwarza również cały system nieprawidłowości i deprawujących efektów ubocznych. Wielu badaczy prowadzi badania „bezpieczne”, bo takie zyskują wsparcie instytucji finansujących. Badania ryzykowne nie mają szans. Kariery konstruowane są z myślą o CV i na potrzeby wniosków grantowych lub konkursów awansowych. Czy to w istocie najlepsza motywacja dla pracownika nauki?
Konieczna jest zmiana kryteriów oceny dorobu pracowników naukowych. Nie właściwa jest dominacja kryterium naukowego, przy ignorowaniu poziomu kształcenia. Postulatem wartym rozważenia jest trójdzielna ocena dorobku, biorąca pod uwagę osiągnięcia naukowe, dydaktyczne oraz te wychodzące poza mury uczelni, a zatem popularyzację.
Wiele jeszcze ogólnych lub bardziej szczegółowych postulatów można by dodać do takiej listy. Zakończę jednak banałem, wracając do podniosłego tonu. Wszelkie modelowanie przyszłego systemu szkolnictwa wyższego, każda strategia jego rozwoju nie będzie miała sensu bez spełnienia trzech podstawowych warunków. System nie może być narzucany z góry, bez konsultacji z samymi zainteresowanymi (lub jedynie w porozumieniu z wybranymi gremiami uczelnianej „starszyzny”), nie może też funkcjonować w świecie ustawicznych niedoborów oraz zmagać się z permanentną chorobą braku etyki. Innymi słowy szkolnictwo wyższe musi rozwijać się na fundamencie rozsądnego systemu finansowania, a pracujący w nim ludzie muszą odrodzić się jako intelektualna i moralna elita kraju.