This is Ghana for you! – kwituje mój ghański przyjaciel Kobby, zazwyczaj ze śmiechem, gdy po raz kolejny patrzę na coś z niedowierzaniem albo pytam trzeci raz o to samo, by upewnić się, czy dobrze rozumiem odpowiedź – bo wydaje mi się ona tak nieprawdopodobna. Spędziłem na ghańskiej prowincji – w Elminie, a dokładniej w części Elminy o nazwie Bantuma – większość czasu w ostatnich dwóch latach. Oj, bardzo ten świat inny od naszego, bardzo…
Chyba Afryka
Przeciętnego Polaka wiedzę o Ghanie można spokojnie zaokrąglić do zera. Chyba Afryka. Chyba Czarna, znaczy zamieszkana przez Murzynów (w odróżnieniu od Maghrebu, który też jest zasadniczo pojęciem mało znanym). Szukamy w pamięci, szukamy, i nic. „Dajcie mi gana, będzie nagana” – to Maryla Rodowicz, ale czy to jest o Ghanie? A jeśli zapytamy w Praszce i okolicach (opolskie), to najpewniej wskażą nam drogę do wsi o nazwie Gana. No dobrze, krzyżówkowicze z pewnością znają stolicę Ghany – Akrę. Pamiętam, jak parę lat temu wpadły mi w ręce krzyżówki panoramiczne i Akra była w trzech z rzędu, dalej nie sprawdzałem.
Ghańczycy nie pozostają nam dłużni – też o Polsce nic nie wiedzą, a gdy słyszą „Poland”, to kiwają głową, że „aaa, Holland, no jasne” – to zresztą zjawisko bardzo powszechne na niemal całym świecie. Tyle że my statystycznie jesteśmy lepiej wykształceni, więc wypadałoby może coś wiedzieć. Cokolwiek. Chociaż w sumie to po co. Zawsze jakby co to można sobie wyguglać.
Nie będę opisywał suchych danych encyklopedycznych, bo to każdy może szybko sprawdzić. Powierzchnia ileś tam tysięcy kilometrów kwadratowych. Czysta abstrakcja. No to może przez porównanie. Kto wie, czy Polska jest większa od Ghany, czy nie?
No dobrze, jest większa. Ludności też mamy więcej, bo w Ghanie mieszkańców jest ok. 28 milionów.
Ghana cieszy się opinią kraju spokojnego i bardzo gościnnego. Choć z perspektywy europejskiej może wydawać się krajem dość biednym, to mieszkańcy sąsiednich krajów (Togo, Burkina Faso, Wybrzeże Kości Słoniowej) przyjeżdżają tutaj na saksy. Ghana jest członkiem ECOWAS – Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej, skupiającej 15 krajów regionu, m.in. Nigerię, Mali i Senegal.
Zaskoczyła mnie informacja, że Ghańczycy mogą podróżować bez wiz do ponad 60 krajów na świecie, głównie co prawda w obrębie Afryki, ale nie tylko. My z kolei potrzebujemy wiz do prawie wszystkich krajów ECOWAS. Jeśli Polacy chcą spotkać się z Ghańczykami choćby jutro, to bez całej kołomyi wizowej nie mamy za dużo możliwości, ale za to jakie! Ekwador, Haiti, Jamajka, Singapur, Fidżi, Vanuatu, Gambia i Senegal! Te kraje traktują Polaków i Ghańczyków na równi i zapraszają bez wiz.
Niepodlegli
W Ghanie w użyciu jest kilkanaście języków, najpopularniejsze to twi, ewe, fante oraz ga. Językiem urzędowym „scalającym” kraj jest angielski, co jasno wskazuje na Anglików jako byłych kolonizatorów. Pierwsze kontakty handlowe z zamieszkującymi te ziemie plemionami Akan nawiązali jednak Portugalczycy w XV w. Najbardziej przyciągało ich złoto, nazwali więc te ziemie Portugalskim Złotym Wybrzeżem. Po mniej więcej stu latach dołączyli do nich Holendrzy, a wkrótce po nich także Szwedzi, Duńczycy, Norwegowie i Niemcy.
Anglicy pojawili się na tych ziemiach stosunkowo późno, bo dopiero w XIX wieku. Nie umieli sobie jednak poradzić z najbardziej walecznym plemieniem Aszanti. Wygrywali bitwy i ostatecznie zaprowadzili swój porządek, zsyłając władców Królestwa Aszanti na wygnanie na Seszele, nigdy jednak w ich ręce nie dostał się Złoty Stolec – tradycyjny tron władców Aszanti, według legendy zesłany z niebios w celu ustanowienia pierwszego króla Osei Tutu. Brytyjczycy przeczesywali busz, szukali intensywnie, ale na nic się to zdało. Był to bolesny policzek dla Europejczyków. Ghana uzyskała niepodległość w 1957 roku jako pierwszy z krajów „Czarnej Afryki”.
„How are you, obruni?”
Elmina. To właśnie tu Portugalczycy zbudowali pierwszy fort, z którego przez „Door of No Return – Drzwi bez Powrotu” ładowano niewolników na statki wywożące ich w tragicznych warunkach za ocean. Pamiętam moje pierwsze afrykańskie tygodnie i zachwyt ghańską egzotyką zmieszany z refleksjami o życiu w tutejszych, nie zawsze wesołych, okolicznościach. Piękne afrykańskie ciemne twarze, ozdobione śnieżnobiałą bielą uśmiechów. Rytm bębnów, energiczne tańce. Kolebka życia. Pyszne ananasy, banany i papaje. Nowe smaki potraw, na przykład fufu, banku i kenkey. Wielobarwne tradycyjne stroje, cyrkowa a powszechna umiejętność noszenia wszystkiego na głowie. Przyjazne „How are you, obruni?” (Jak się masz, biały człowieku?) niemal na każdym kroku. Rozśpiewany gospelem kościół.
Ale też stosy śmieci, głównie foliowych. Stare, zdezelowane samochody i urządzenia, działające chyba już tylko siłą woli właściciela. Zbite z desek altany kryte blachą falistą, główny składnik tutejszej „architektury”. Uliczna korupcja, policjanci pobierający od kierowców haracz za nic. Szkolna infrastruktura – chyba zbyt szumne słowo na ławki i tablicę – w opłakanym stanie. Gwarno, tłoczno, kolorowo, egzotycznie. Pożerasz tę rzeczywistość oczami, uszami i językiem, wchłaniasz tę afrykańskość przez skórę razem z podrównikowym upałem. Rozkoszujesz się widokiem roześmianych dzieci, kokosowym orzeźwieniem czy samą świadomością znalezienia się w tak odległej, odmiennej od wszystkiego co znasz, krainie.
Życie
Mijają tygodnie i miesiące. Uśmiechy nadal są piękne, mango pyszne, a bębny, choć bardziej oswojone, nadal wywołują dreszcze. Przesiąkasz afrykańskim poczuciem czasu, czyli nigdzie się nie spieszysz, a samą koncepcję istnienia zegarka pamiętasz jak przez mgłę. Wrastasz w lokalną społeczność, obserwujesz i zaczynasz dostrzegać, że tutaj dzieci też jednak płaczą, skóra na bębnach pęka, ludzie chorują a banany gniją jak wszędzie.
Poznajesz też głębszą warstwę – lokalne zwyczaje, zachowania. Czasem z rozmów, czasem w akcji. Zyskujesz wąskie grono bliższych bezinteresownych znajomych, a może i przyjaciół; widzisz też, kto był życzliwy jedynie z chęci zysku i ma cię teraz za skąpego białasa, potomka kolonizatorów. Dostrzegasz manipulacje pastorów w kościołach, wyciągających od ludzi nieraz ostatnie pieniądze poprzez wzbudzanie w nich poczucia winy lub nadmuchiwanie ułudnych baniek nadziei. Zaczynasz rozróżniać, kiedy głośne pokrzykiwania są zwykłą rozmową, a kiedy poważną awanturą. Dochodzą do twych uszu plotki i historie wzmocnione wielokrotnie przez niezliczonych uczestników tej swoistej zabawy w głuchy telefon na serio. Możesz doświadczyć głodu, bo tak się dzień ułożył, że miało być jedzenie, ale nie ma; być świadkiem wielkiej kłótni o 50 pesewas (mniej więcej 50 groszy) za bilet w tro-tro*; a może nawet znajdziesz się w pobliżu wielkiej afery z rzucaniem klątw włącznie… I wtedy zobaczysz, że społeczność takiej Bantumy jest niczym wypisz wymaluj Sejm na Wiejskiej. To nie przypadek, że mamy taki parlament. Po prostu ludzie są ludźmi i tak to wygląda. W Warszawie i Bantumie. Może tylko klątwy i wyzwiska inne.
„Jestem teraz kotem i cię dopadnę, zobaczysz!” Czy taka groźba brzmi śmiesznie, jakby z piaskownicy? Dla nas może tak, ale tutaj to poważna sprawa. Do tego stopnia, że adresatka wypowiedzi, dorosła kobieta, zalała się łzami i przerażona szuka sprawiedliwości u rodzinnej starszyzny. Być może sprawa trafi przed oblicze lokalnej starszyzny. Jakby się coś miało stać, to wiadomo czyja wina, są świadkowie… Kot to zwierzę kojarzone tu z dżudżu, czarną magią. Mieszkańcy regionu Wolty, plemię Ewe, których jest tu w sąsiedztwie sporo, są ponoć dobrzy w te klocki. Niektórzy nawet jedzą koty, by zyskać nadzwyczajne moce. To też jest Afryka…
This is Ghana for you!
* lokalny busik