„Moment niedźwiedzia” to wydany w tym roku zbiór tekstów Olgi Tokarczuk. Większość z nich opublikowano w latach 1999–2011 na łamach m.in. „Krytyki Politycznej”, „Polityki” i „Gazety Wyborczej”. Książkę otwiera esej o heterotropii. Jest to gra polegająca na kwestionowaniu i podawaniu w wątpliwość pozornie oczywistych stwierdzeń, które wydają się w naszej kulturze stanowić swego rodzaju aksjomaty. Tokarczuk dobitnie stwierdza, że schematom myślowym ulegamy z powodu „inercji myślenia” i sugeruje nam, aby „starać się być nieufnym i jednocześnie pozwolić pracować wyobraźni”, a tym samym przystąpić do gry, którą nam zaproponowała. Następnie autorka „Prawieku…” wylicza dziesięć pojmowanych jako wynikające z natury rzeczy poglądów, jak na przykład przekonanie o tym, że „kobieta bardziej należy do natury, a mężczyzna do cywilizacji” lub pogląd, według którego „rozmnażanie się jest dobre i pożądane” i je neguje. Pisarka opowiada nam, że w Heterotropii rodzicielstwo jest przywilejem, a nie czymś dostępnym każdemu. Aby ten przywilej uzyskać, trzeba być odpowiedzialnym, mieć środki na utrzymanie dziecka i przekonać społeczeństwo, że się do rodzicielstwa dojrzało. Wydaje się to szczególnie aktualne w okresie, w którym w jednym serwisie informacyjnym słyszymy o projektach całkowitego zakazu aborcji, autorstwa posłów prawicowych, a następnie o niedojrzałych emocjonalnie matkach, które zabijają własne niemowlęta czy też o psychopatycznych rodzinach adopcyjnych. Heterotropia nie jest zatem naiwną grą, która stwarza możliwość zabłyśnięcia przekorą. Okazuje się, że podsuwane nam przez Olgę Tokarczuk wątpliwości mogą w istocie stanowić bardzo racjonalny komentarz do rzeczywistości. Problem w tym, że dotyczą niekiedy tak głęboko zakorzenionych w powszechnej świadomości przekonań, że przestały one być przedmiotem rzetelnego intelektualnie namysłu.
W kolejnych tekstach pisarka będzie stosować wspomnianą wyżej strategię kwestionowania tego, co przyjmujemy zazwyczaj bezrefleksyjnie za pewnik. Pierwsza część książki, zatytułowana „Heterotropie”, wydaje mi się najbardziej intelektualnie spójną całością i mogłaby z powodzeniem funkcjonować jako samodzielna publikacja, mimo szczupłych rozmiarów.
Drugi tekst w „Momencie niedźwiedzia” – „Maski zwierząt” – jest wyrazem moralnej i filozoficznej wrażliwości autorki. Nie ma w nim naiwnej czułostkowości ani odwoływania się do emocji czytelnika, znajdziemy w nim natomiast rzeczowy wywód. Główny temat artykułu, czyli cierpienie zwierząt, został przedstawiony jako kwestia natury moralnej i filozoficznej.
Problem zła w świecie w myśli Zachodu tłumaczono na różne sposoby. Ponieważ w tych rozważaniach koncentrowano się jedynie na człowieku, ostatecznie znajdowano lepsze lub gorsze wyjaśnienie. Tymczasem Olga Tokarczuk – choć nie mówi tego wprost, wydaje mi się, że jest to chyba najbardziej doniosła myśl w przywoływanym tu tekście – zdaje się pytać: jak pogodzić wizję świata jako ładu czy też miejsca, o którym można myśleć, że jest sprawiedliwie, z cierpieniem zwierząt? Można by spytać: a dlaczego to cierpienie zwierząt jest tak istotne, skoro cierpią również ludzie? Tokarczuk dostarcza celnej odpowiedzi na tego rodzaju, dość zresztą płytkiej natury, wątpliwości (zwracam na nie uwagę, ponieważ spotkałam się z tego rodzaju argumentami): „Ludzkie cierpienie ma sens. Dla zwierzęcia nie ma ani pociechy, ani ulgi, bo nie czeka go żadne zbawienie. Nie ma też sensu. Ciało zwierzęcia nie należy do niego. Duszy nie ma. Cierpienie zwierzęcia jest absolutne, totalne”. Dlatego autorka „Momentu niedźwiedzia” sugeruje, że właśnie w cierpieniu zwierząt odsłania się „trudna do zniesienia groza świata”.
W tradycji judeochrześcijańskiej (ale najogólniej rzecz ujmując w cywilizacji Zachodu w ogóle) przyjęło się, że zwierzęta są elementem przyrody, która ma służyć interesom ludzi – tej szczególnej pozycji człowieka sankcję sakralną nadał wszakże starotestamentowy Bóg. Od starożytności ludzką władzę nad zwierzętami argumentowano brakiem duszy lub rozumu. Tym samym zwalniano człowieka z jakichkolwiek obowiązków moralnych wobec zwierząt i rozgrzeszano go z wykorzystywania ich do realizacji własnych celów. Tymczasem Tokarczuk twierdzi, że jedynym kryterium, jakim powinniśmy się w tej materii kierować, jest zwierzęca zdolność do cierpienia, która jest niekwestionowalna. Okazuje się, że w istocie tylko ludzka niechęć lub niezdolność do rzetelnego myślenia odpowiada za nasz gatunkowy szowinizm.
Tokarczuk pisze również o naszej współodpowiedzialności za cierpienie zwierząt, której nie da się usprawiedliwić i która u tego, kto już raz ją sobie uświadomił, stanie się najpewniej źródłem swego rodzaju egzystencjalnego niepokoju. Pojedynczy człowiek wszakże owych zwierzęcych cierpień nie wyeliminuje, a ponadto będzie się czuł wyobcowany w świecie, w jakim instrumentalne traktowanie zwierząt jest traktowane jako zjawisko całkowicie naturalne: „Człowiek, który znalazł się w sytuacji podobnej do Costello [bohaterki powieści Johna Maxwella Coetzeego, do której odwołuje się Tokarczuk – przyp. N. P.], a więc uświadomił sobie, że żyje w świecie, w którym codziennie zabija się miliony zwierząt, czuje się jak ona – samotny, a może nawet szalony”.
Zespół tekstów tworzących pierwszą część „Momentu niedźwiedzia” zamyka recenzja filmu „Matrix”. Pozornie jest to temat nieaktualny, bo od premiery minęło przecież kilkanaście lat, tymczasem poruszona przez Tokarczuk przy tej okazji tematyka doskonale nawiązuje do leitmotivu przewijającego się we wcześniejszych tekstach. Mam na myśli kwestionowanie tego, co wydaje się nam oczywiste, i przeważnie nie jest przedmiotem naszych refleksji. Wedle Olgi Tokarczuk istotną cechą zachodniego myślenia jest poszukiwanie pewności, ale drogą do jej uzyskania jest właśnie „podawanie w wątpliwość wszystkiego, by wyzwolić się od zwątpienia […]. U podstaw tej tendencji leży założenie, że istnieje jakaś rzeczywistość a priori, niepodważalna, podstawowa”. Interpretacja filmu „Braci Wachowskich” jest pretekstem do mówienia o lękach współczesnego człowieka, który nie jest już do końca przekonany, że owa rzeczywistość a priori jest dostępna naszemu myśleniu, i który czuje się zagubiony w świecie pozbawionym punktów orientacyjnych: „Czego boimy się najbardziej? – pyta Olga Tokarczuk. – Nie strasznej zarazy z kosmosu, nie wojny nuklearnej, nie gigantycznych roślin, nie duchów i nie zombie. Boimy się tego, że zostaliśmy opuszczeni przez Boga, że nie rozumiemy świata, że nigdy nie poznamy jego skomplikowanego planu, że nauka nam go nie wyjaśni, że tkwimy uwięzieni w naszych percepcjach jak muchy w bursztynie. Tak wygląda współczesny horror”.
W drugiej części książki zaciekawiły mnie szczególnie opisy Amsterdamu, który Tokarczuk wydał się miejscem, w jakim ludzie nie odczuwają lęku. Są one pretekstem do rozważań, prowadzących autorkę „Prawieku…” do spostrzeżenia, że właśnie „poziom lęku może być całkiem przydatną kategorią do opisu świata”. Kiedy w określonym państwie panuje wysokie natężenie lęku, ten stan rzeczy może – najogólniej rzecz ujmując – determinować skłonność społeczeństwa do odczuwania różnego rodzaju resentymentów i popadania w jałowe konflikty. Pewne paralele z tym tokiem myślenia odnajdziemy w eseju „Znowu zaczynamy przypominać plemię” poświęconym reakcjom polskiego społeczeństwa na katastrofę smoleńską. Przypominanie o tym, że o ile dziewiętnastowieczny mesjanizm miał dla Polaków wartość terapeutyczną po upadku powstania listopadowego i pogrzebaniu nadziei na niepodległość, współcześnie zaś jest wyrazem nieumiejętności przepracowania traumy, jaką stanowiła katastrofa, nie stanowi może szczególnie odkrywczej myśli (choć skądinąd ciągle wielu Polakom jest ona obca). Godne uwagi jest natomiast stwierdzenie, że renesans mesjanizmu w XXI w. obnaża nieumiejętność wypracowania przez nasze społeczeństwo skutecznych, świeckich i nieodwołujących się do narodowych krzywd mechanizmów, które umożliwiałyby przepracowanie takich traumatycznych doświadczeń jak katastrofa smoleńska.
Godne polecenia są także rozważania Olgi Tokarczuk poświęcone kategorii fikcji literackiej i ogólnie mówiąc temu, co pojmujemy jako prawdę. Ostatni esej – tytułowy „Moment niedźwiedzia” – przynosi sugestię, że skoro w istocie każdy człowiek percypuje świat w nieco odmienny sposób, to również co innego może być w jego rozumieniu realne. Te różnice warto mieć na uwadze, kiedy próbujemy wchodzić w dialog z innymi ludźmi, bo pozwoli nam to uniknąć absolutyzowania własnego spojrzenia na świat. W tym sensie ostatni esej w książce Olgi Tokarczuk stanowi dopełnienie pierwszego tekstu i wraz z nim tworzy swego rodzaju kompozycyjną klamrę „Momentu niedźwiedzia”.
Można mieć zastrzeżenia, czy treść esejów w przywołanym tu zbiorze nadal jest aktualna, a zestawienie razem tak różnorodnych tekstów – zasadne. Wynika to najpewniej stąd, że czytelnik ma zwyczaj oczekiwać od takiej kompozycji swego rodzaju myślowego kontinuum, którego w „Momencie niedźwiedzia” wcale nie stanowi tematyka. Stanowi je natomiast postawa intelektualna, którą zasygnalizowano w „Heterotropii” i której charakter doprecyzowano w końcowym tekście. Dlatego i recenzja filmu sprzed kilkunastu lat, i wstęp do książki opublikowanej na początku lat 90. zyskują w „Momencie niedźwiedzia” nową jakość, ponieważ ilustrują i dopełniają rysów sposobu postrzegania świata, jaki – w moim odczuciu – jest głównym tematem tej książki.