W swoim środowym zaproponował, by Donald Tusk wykorzystał kwestię związków partnerskich i związaną z tym „rebelię” konserwatywnego skrzydła do ostatecznego rozstania ze stronnikami ministra Gowina – oraz, rzecz jasna, z samym ministrem – a także do zmiany koalicji. Ta rewolucyjna zmiana wydaje się tyleż ryzykowna, co zupełnie niepotrzebna.
Zacznę od sprawy kluczowej, którą Błażej poruszył zresztą jako ostatnią w swojej argumentacji – chodzi o strategiczny wybór Polski jeśli chodzi o politykę europejską. Jak pisze „wejście do strefy euro to operacja niezbędna, by Polska nie pozostała na peryferiach części jednoczącej się Europy (…). Z wszystkimi swoimi wadamiLeszek Milleri Janusz Palikot to politycy głęboko proeuropejscy, którzy wydają się rozumieć tę konieczność. Tę operację w przyszłości może przeprowadzić jedynie koalicja PO-SLD-Ruch Palikota”. Z całym szacunkiem dla Błażeja i pełnym zrozumieniem dla argumentacji, że poparcia dla przyjęcia wspólnej waluty szukać będzie trzeba raczej po lewej niż po prawej stronie ław sejmowych, nie widzę konieczności wikłania się w tym celu w nową koalicję. Byłby to ruch niezwykle ryzykowny, a także świadczący o pewnej niekonsekwencji – tak Tuska, jak i… środowiska „Liberté!”, które wraz z Błażejem mamy przyjemność współtworzyć.
Co ryzykowałby Tusk
Dla premiera układy koalicyjne z dwiema formacjami walczącymi obecnie o miano „jedynej prawdziwej lewicy” byłyby niewygodne z kilku powodów. Zacznijmy może od Ruchu Palikota. Ze względu na awanturniczy charakter lidera, a także okoliczności, w jakich podjął się budowania własnej partii (odejście z Platformy, za którym szła niemal totalna krytyka – w tym schodząca na wątki nieco mniej publiczne, przedstawione przez polityka w książce „Kulisy Platformy”) jest to trudno wyobrażalny partner koalicyjny. Przeszłość Palikota w partii rządzącej, która mogłaby stanowić jakiś pomost między Ruchem a Platformą, dziś jest raczej balastem – i to dla obu stron. Bo ileż razy słyszeliśmy głosy podważające realną opozycyjność Palikota jako byłego członka PO? I ileż razy Palikot przedstawiany był – przede wszystkim przez lubującego się w powtarzaniu takich formuł Mariusza Błaszcaka – jako „przyjaciel prezydenta Komorowskiego”, co jednoznacznie miało świadczyć o fałszu, jakim jest rzekoma kontra lidera ruchu własnego imienia wobec rządzących?
Dla Donalda Tuska Palikot też wygodnym koalicjantem na pewno by nie był. Począwszy od powtarzanego jak mantra przez prawicową opozycję zaklęcia o wyłącznie deklaratywnym, a nie faktycznym politycznym rozwodzie obu stron, aż po rzeczywiste wciągnięcie harcownika z powrotem na pokład, ten mariaż niesie za sobą trudności pod względem wizerunkowym. Ale także pod względem organizacji prac koalicji i jej spójności.
Trudno też wyobrazić sobie skalę wizerunkowego ciężaru włączania do koalicji SLD. Już widzę rozemocjonowane twarze Adama Hofmana, Zbigniewa Ziobry czy Joachima Brudzińskiego, którzy z wypiekami na twarzach obwieszczają rodakom, że oto powrócił Rywinland – i to w najczystszej postaci, bo w jego odbudowę angażuje się nie kto inny, jak jeden z głównych architektów świata nieprawości sprzed świetlanego okresu 2005-07, czyli Leszek Miller.
Wreszcie arcyistotna sprawa – warunkiem progowym podjęcia rozmów o nowej koalicji jest w koncepcji Błażeja pozbycie się partyjnych konserwatystów oraz, jak rozumiem, dotychczasowego koalicjanta. Jeśli zakładamy, że z Platformy wystąpi (czy też zostanie wyrzucona) cała, bez wyjątku, grupa 46 posłów, którzy postanowili odrzucić nawet projekt własnego kolegi partyjnego Artura Dunina, a od parlamentarnego zaplecza rządzących odejmiemy dodatkowo głosy ludowców, to nawet uzupełnienie tych braków Ruchem Palikota i SLD daje nowej koalicji większość jeszcze bardziej wątłą, niż ta dotychczasowa – zamiast 238 liczyłaby ona raptem 231 posłów, co czyni kwestię obecności wszystkich posłów na sali decydującą dla każdego projektu, któremu przeciwna byłaby opozycja – czyli, zgodnie z praktyką, prawie każdego, który w ogóle zostałby poddany pod dyskusję.
I rzecz ostatnia – pięć lat rządów nauczyło już zarówno Donalda Tuska, jak i całą Platformę, że już rządzenie z jednym koalicjantem jest ciężką szkołą kompromisów, często zgniłych. Tym bardziej w sytuacji, gdy samemu we własnych szeregach ma się jeszcze kilka podgrup, które momentami działają na zasadach niemal oddzielnej partii – vide piątkowe głosowanie.
Co ryzykuje SLD i RP
Skoro wspomniałem już o spójności projektowanego sojuszu, to należałoby się zastanowić, czy jego zawarcie byłoby w ogóle możliwe. Sądząc po napięciach, które przy niemal każdej możliwej okazji zarysowują się pomiędzy SLD a RP, trudno wyobrazić sobie obie partie w jednej koalicji. JakLeszek Millermiałby się dogadać z „naćpaną hołotą”, kierowaną przez „bezideowego chama”, który w dodatku podkrada Sojuszowi jednego z bardziej rozpoznawalnych polityków (Marka Siwca)? I jak Janusz Palikot miałby współpracować z tym, który „ma na rękach krew polskich żołnierzy, którzy zginęli w Afganistanie”?
Ryzykownym byłoby również jednoczesne angażowanie się obu partii walczących o dominację na lewicy we wspólny projekt – przede wszystkim dla SLD. Podobnie jak w wypadku zależności PO-RP moglibyśmy bowiem mieć do czynienia z głosami, że jedno i drugie ugrupowanie to w gruncie rzeczy to samo, ale rozdzielone ze względów taktycznych. Tam mowa była o Palikocie, który jest w gruncie rzeczy „agentem Platformy”, tutaj mielibyśmy, dajmy na to, „front lewackich aktywistów”. Mało to interesująca perspektywa szczególnie dla Sojuszu, będącego formacją dość wrażliwą na punkcie zachowania własnej tożsamości – przynajmniej jeśli chodzi o szyld. Świadczy o tym choćby odrzucanie dyskusji o wspólnej liście do europarlamentu – niezależnie od tego, czy miałby jej patronować Aleksander Kwaśniewski, czy też nie.
Czemu dziwi mnie taki głos ze strony „Liberté!”
Nikt w środowisku „Liberté!” nie ukrywa, że wyrosło z niegdysiejszej Unii Wolności. Niejedna spośród działających z nami osób bądź nawiązuje bezpośrednio do tradycji tej formacji, bądź nawet ją współtworzyła. I niemal wszyscy wiemy, dlaczego wielu ludzi, którzy Unię Wolności widzieli jako ugrupowanie mające realizować ich liberalne spojrzenie na rzeczywistość, tę partię opuściło – ze względu na reklamowaną jako „historyczny kompromis” współpracę wyborczą pomiędzy Unią (wówczas już Partią Demokratyczną) a partiami lewicy – SLD i SDPL. Czy naprawdę, chcąc przeorientować Platformę Obywatelską na formację bliższą ideałom liberalnym, powinniśmy teraz wpychać ją w ramiona Leszka Millera? To jawna niekonsekwencja.
Zmiana koalicji? Zbędna
Przy takim nagromadzeniu argumentów odstraszających wszystkie zainteresowane strony od koncepcji trójkoalicji trudno wyobrazić sobie, by ostatecznie którakolwiek z nich była nią zainteresowana. Tym bardziej, że przecież obie partie określane jako lewicowe (bo co do ich faktycznego charakteru podnoszone są często wątpliwości), w dużej mierze budują swój wizerunek na krytyce obozu rządzącego.
Już we wstępie zaznaczyłem, że podstawą dla powyższych rozważań jest postawiona przez Błażeja Lenkowskiego teza, jakoby strategiczny wybór Polski – kwestia wejścia do strefy euro – wymagał zaangażowania SLD i RP w koalicję. Otóż nie wymaga, bo obie partie deklarują swoją proeuropejskość i zaszkodziłyby same sobie, gdyby w odpowiednich głosowaniach jednak opowiedziały się przeciwko rządowi, i to tylko ze względu na bieżącą walkę polityczną. Jak wykazałem w swojej argumentacji, odcięcie prawej strony PO oraz PSL-u, które byłoby wstępem do budowania nowej koalicji, osłabiłoby także sejmową reprezentację ugrupowań rządzących – kto da gwarancję, że wyrzuceni z Platformy konserwatyści podtrzymają po wyjściu z niej swoją proeuropejskość? Tym bardziej, jeżeli przystań znaleźliby w PiS, co jest w komentarzach często sugerowane?
Rozumiem wzburzenie towarzyszące piątkowemu głosowaniu i przychylnym okiem patrzę na to, jak rozbudziło ono aktywność tej części społeczeństwa, która zdaje się być mi ideowo bliższa niż ci, którzy do tej pory z aktywnością nie mieli problemów – a więc maszerujący za niepodległość, czy też budzący Polskę. I nacisk, który jest poprzez tę aktywność wywierany powinien być wywierany nadal, tym bardziej wobec demonstracyjnej arogancji posłów takich, jak Jacek Żalek. Proponuję jednak pamiętać, że skoro operujemy kategorią strategicznych wyborów, to powinniśmy być w niej konsekwentni – wytwarzanie politycznej burzy, zakłócanie stabilności obozu rządzącego, osłabianie jego parlamentarnego oparcia, a wreszcie rozłożenie procesu decyzyjnego w koalicji na dwa zamiast trzech ciał to z perspektywy strategii proeuropejskiej ruchy ryzykowne, a przede wszystkim – niepotrzebne.