Jacek Kuroń należał do tych ludzi, którzy w największym stopniu przyczynili się do tego, że pokojowe przejście naszego kraju od realnego socjalizmu do demokracji i wolnego rynku stało się w ogóle możliwe. Był jedną z najważniejszych postaci środowiska KOR, bez którego trudno sobie wyobrazić powstanie „Solidarności”, a potem przetrwanie tego ruchu w podziemiu po wprowadzeniu stanu wojennego. Wywarł istotny wpływ na powstanie strategii „samo-ograniczającej się rewolucji”, która okazała się skutecznym sposobem na wyszarpywanie „komunie” kolejnych przyczółków wolności. Był uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu, współtwórcą strategii „Solidarności” w kampanii przed przełomowymi wyborami 4 czerwca 1989 roku, posłem w latach 1989-2001 i dwukrotnie ministrem pracy i polityki społecznej, po raz pierwszy w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, którzy położył podwaliny pod obecny ustój. Drugi raz pełnił to stanowisko w rządzie Hanny Suchockiej.
Jednocześnie był Jacek Kuroń tym spośród ojców-założycieli III Rzeczypospolitej, który po latach najsurowiej oceniał bilans transformacji i swój w niej udział. W 2002 roku mówił w wywiadzie dla „Przeglądu”: „Podżyrowałem ten jego plan [plan Balcerowicza – przyp. KCh] i to mój grzech niewątpliwy. Ale nie jest to grzech pierwszoplanowy, bo dziś nie jest istotne, co żyrowałem, tylko raczej moje zaniechania. To co wówczas trzeba było robić. Trzeba było złożyć inną propozycję, a ja do tego nie byłem przygotowany.”
Być może gdyby dane mu było przeżyć kilka lat więcej (zmarł w czerwcu 2004 roku), zweryfikowałby tę skrajnie negatywną ocenę, tak jak swą ocenę planu Balcerowicza zweryfikował Karol Modzelewski. Tamte słowa wypowiadał wszak w okresie, gdy w Polsce istniało masowe bezrobocie i gdy w parlamencie zamiast jego Unii Wolności zasiadali radykałowie z Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. I tak pozostałby zapewne krytycznym recenzentem naszej rzeczywistości, ponieważ – wynika to z relacji jego przyjaciół – zawsze był wyjątkowo wrażliwy na różne przejawy biedy i dyskryminacji i stale czuł się zobowiązany do tego, aby jakoś poprawiać świat.
Dyskusja, na ile Jacek Kuroń miał rację oceniając transformację aż tak źle, wydaje się jednak mało płodna i ciekawa. Nie jest to też chyba taka dyskusja, jakiej pragnąłby sam Kuroń. Warto natomiast przypomnieć, na czym polegała jego koncepcja transformacji, gdy był jeszcze czynnym politykiem i pod wpływem jakich okoliczności ta koncepcja się kształtowała – to właśnie jest celem niniejszego szkicu.
Gdy jesienią 1989 roku rząd Tadeusza Mazowieckiego rozpoczynał swoje urzędowanie, cieszył się fenomenalnym poparciem społecznym. W grudniu OBOP poinformował, że według ostatnich pozytywnie pracę rządu pozytywnie ocenia 82% Polaków. Jednocześnie badania wykazały nienotowany od września 1980 roku (tuż po podpisaniu „porozumień sierpniowych”) poziom wskaźnika optymizmu społecznego, mimo że oceny sytuacji gospodarczej były najgorsze od lat 70-tych – 98% badanych uznawało ją za złą lub bardzo złą. Trwał romantyczny okres transformacji, w którym elitom zwycięskiej „Solidarności” wydawało się, że siłą swego autorytetu zdołają nakłonić społeczeństwo do spokojnego i wytrwałego znoszenia wszelkich trudów związanych z wprowadzeniem iście rewolucyjnych reform, zaś społeczeństwo ufało, że sytuacja w kraju będzie ulegać systematycznej poprawie.
Jacek Kuroń był wtedy posłem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego oraz ministrem pracy i polityki społecznej. Jak to kiedyś ujął Aleksander Smolar, misją Kuronia miało być osłanianie „dokonywanej bez znieczulenia operacji na społeczeństwie”. Chodziło oczywiście o pakiet reform znanych jako plan Balcerowicza, który wszedł w życie 1 stycznia 1990 roku. Jak większość polityków jego obozu, wśród których wielu miało lewicowy rodowód lub przynajmniej tak zwaną „lewicową wrażliwość”, Kuroń przystał na plan Balcerowicza nie ze względów ideologicznych, lecz pragmatycznych oraz przekonania, że nie ma alternatywy. Pewien publicysta pisał wtedy wręcz – jak się zdaje, wyjątkowo trafnie – że dominującą wśród elit „Solidarności” ideologią jest „twardy realizm”. Owszem, na przełomie 1989 i 1990 roku Kuroń przeżył okres fascynacji liberalizmem gospodarczym. Uwiodły go (lecz nie tylko jego) wywody amerykańskiego ekonomisty Jeffreya Sachsa, który przybył do Polski latem 1989 roku, aby doradzać liderom „Solidarności”. Tak naprawdę liczyło się jednak co innego: po pierwsze, presja czasu, wywołana szalejącą inflacją i ogromnymi oczekiwaniami społecznymi, po drugie, głębokie, powszechne przekonanie, że realny socjalizm skompromitował się totalnie. Wobec tego konieczność przejścia do modelu opartego na przeciwstawnych przesłankach, a ponadto sprawdzonego w bogatych krajach zachodnich, jawiła się jako coś bez mała oczywistego. Warto przypomnieć, że nieudane próby reanimacji gospodarki PRL trwały od 1982 roku, nie powiodły się także reformy w żadnym z „bratnich” krajów socjalistycznych.
Zapraszając Jacka Kuronia do współpracy Tadeusz Mazowiecki kierował się podobno tym, że chciał mieć w rządzie kogoś z samego „jądra opozycji”, aby nie powstało wrażenie, że jest to kolejny rząd komunistyczny, do którego tylko dodano kilka nowych twarzy. Liczył poza tym na to, że charyzma i determinacja Kuronia przełożą się na skuteczność w prowadzeniu trudnych rozmów ze związkami zawodowymi.
Oprócz tego, on sam wybrał sobie jeszcze jedną, bardzo istotną rolę: W cotygodniowych wystąpieniach telewizyjnych starał się objaśniać Polakom sens reform, a także zagrzewał ich do tego, co od dawna stanowiło jego główną specjalność: budowania oddolnych inicjatyw obywatelskich w celu samodzielnego rozwiązywania tych problemów, których póki co nie jest w stanie rozwiązać państwo. Oglądanie tych nagrań może być dziś szokujące dla młodego człowieka, przyzwyczajonego do polityki wyreżyserowanej do najmniejszego szczegółu: Widzimy biurko zawalone papierami, za którym siedzi mężczyzna w średnim wieku ubrany w dżinsową koszulę lub ciemnobrązowy sweter. Mężczyzna, czyli minister Jacek Kuroń, mówi, a raczej snuje gawędę o tym, że np. trzeba zakładać lumpeksy, aby także człowiek ubogi miał gdzie zrobić zakupy. Przede wszystkim jednak apeluje: „To jest sposób na życie, który polega na tym, że organizujemy się do załatwiania swoich spraw. (.) Zaczynamy wielką grę ekonomiczną, w której jedni wygrywają, drudzy przegrywają. Trzeba pamiętać o tych, którzy przegrywają, trzeba pamiętać o tych, którzy do tej gry stanąć nie mogą. Krótko mówiąc, przebudowując nasz kraj, musimy go przebudowywać solidarnie.” To wtedy narodziła się legenda Jacka Kuronia jako polityka, który jest otwarty na ludzi i stara się prowadzić z nimi dialog, zamiast jedynie wygłaszać oświadczenia.
Żadna, nawet najbardziej profesjonalna polityka informacyjna nie zdołałaby jednak zapobiec powstaniu oddolnego buntu przeciwko reformie, która oprócz ewidentnych korzyści, jak zrównoważenie rynku i zduszenie hiperinflacji, przyniosła też widmo bezrobocia. Dramat tamtego czasu polegał ponadto na tym, że najbardziej zagrożeni stali się ci, którzy w powszechnym odbiorze stanowili główną bazę ruchu „Solidarność” – tak zwana wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, zatrudniona w nierentownych i coraz bardziej niepotrzebnych zakładach.
Ten oddolny bunt wykorzystali politycy pragnący doprowadzić do personalnych roszad w „Solidarności”, czyli zmniejszenia wpływów środowiska skupionego wokół Jacka Kuronia, Adama Michnika i Bronisława Geremka. Chcieli też zablokować propagowany przez to środowisko projekt przekształcenia będącego częścią „Solidarności” ruchu komitetów obywatelskich w ugrupowanie polityczne, które wspierałoby reformy realizowane przez rząd Mazowieckiego. Politykom tym przewodzili bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, współdziałający wówczas z legendarnym przywódcą „Solidarności” Lechem Wałęsą. Jacek Kuroń wspominał w wydanej w 1997 roku wspólnie z Jackiem Żakowskim książce p.t. Siedmiolatka, czyli kto ukradł Polskę?: „Kaczyńscy zrozumieli, że temu wielkiemu ruchowi, któremu Wałęsa i Mazowiecki odebrali wszystko, trzeba dać cokolwiek, bo on sam – nie pytając o zgodę – weźmie to, co zechce – zapewne niszcząc cały wysiłek reformy. [L1] Tym swoim odkryciem Kaczyńscy chcieli się z nami podzielić, podnosząc wielki rwetes. Słyszałem te ich krzyki. Ale zamiast spróbować zrozumieć ich myślowy przewód, rozumiałem tylko odpychające mnie słowa. Te słowa brzmiały paskudnie: nie możemy dać chleba, to dajmy igrzyska. Nie możemy ludziom dać nic materialnie, to dajmy im rozliczenie z byłą nomenklaturą. (.) Zapewne popełnili błąd szukając rozwiązania, ale opierali się na słusznej i poprawnej diagnozie, której nam zabrakło. Ja przynajmniej tej ich poprawnej i słusznej diagnozy wtedy nie rozumiałem. Widziałem tylko błąd, który zrobili na końcu rozumowania. I to uważam za swój grzech polityczny.”
Iluzja wspólnoty celów i pragnień prorządowych elit oraz większości społeczeństwa prysła 25 listopada 1990 roku, gdy ogłoszono wyniki I tury pierwszych w historii Polski powszechnych wyborów prezydenckich (które powszechnymi stały się nota bene głównie na skutek działań zwolenników rządu, upatrujących w tym między innymi sposób na „uspołecznienie” procesu przemian, realizowanych dotychczas głównie odgórnie): popierany przez elity Tadeusz Mazowiecki przegrał nie tylko z Lechem Wałęsą, ale też z „człowiekiem znikąd”, jak pisała prasa, czyli Stanem Tymińskim, który obiecywał Polakom przysłowiowe „złote góry”, a poza tym mógł jawić się wielu jako ucieleśnienie „amerykańskiego snu”. Następnego dnia Mazowiecki ogłosił, że podaje rząd do dymisji.
Z punktu widzenia dalszej politycznej drogi Jacka Kuronia istotne wydają zwłaszcza dwie konsekwencje szoku 25 listopada 1990: Pierwszą było powstanie Unii Demokratycznej, drugą zaś wniosek, że reformy trzeba realizować konsekwentnie, lecz z ludźmi, a nie wbrew nim.
Unia Demokratyczna, która powstała oficjalnie w maju 1991, z połączenia trzech istniejących wcześniej podmiotów (w tym Ruchu Obywatelskiego-Akcji Demokratycznej, z którym związany był Kuroń), skupiła bardzo szerokie grono polityków – od osób bliskich poglądami partiom konserwatywnym do zdeklarowanych socjalliberałów i socjaldemokratów, a także sporą grupę ludzi, którzy nigdy nie potrafili jednoznacznie zakwalifikować się do konkretnego politycznego obozu. Łączyły ich głównie trzy rzeczy: związki przyjacielskie wypróbowane w najtrudniejszych latach walki z systemem PRL, głęboka niechęć do populizmu i politycznego awanturnictwa, oraz przekonanie, że ogólny kierunek reform zapoczątkowanych przez rząd Tadeusza Mazowieckiego musi być kontynuowany. Bronisław Geremek, jeden z liderów Unii (iluż ta partia miała liderów!) stwierdził kiedyś wręcz, że Unia Demokratyczna powinna pełnić rolę „strażnika nieodwracalności procesu transformacji”.
Jacek Kuroń był w swojej partii niesamowicie popularny, a jednocześnie również i tam pełnił często rolę dysydenta. Warto nie mitologizować późniejszych podziałów w Unii Wolności (na część rzekomo bardziej lewicową, wywodzącą się z UD oraz „twardych liberałów” z Kongresu Liberalno-Demokratycznego) i przypomnieć, że najważniejsza wówczas koncepcja polityczna Jacka Kuronia, czyli Pakt o Przedsiębiorstwie Państwowym, napotykała na silny opór również wśród unitów. Waldemar Kuczyński wspomina w swoich wydanych w ubiegłym roku dziennikach, jak przekonywał Mazowieckiego latem 1992 roku, że pomysły Kuronia „to droga wzmacniania siły związków zawodowych i udostępniania im pól, które w normalnej gospodarce do nich nie należą.” Z kolei Władysław Frasyniuk mówił w podobnym okresie na jednym z posiedzeń Rady Unii Demokratycznej: „Kuroń stanął na czele zespołu pracującego nad paktem o przedsiębiorstwie i tu też widzę wielkie niebezpieczeństwo, bo nie jest on człowiekiem, który czuje przedsiębiorstwo państwowe i w ogóle gospodarkę. Jacek czuje problemy społeczne załóg. W trudnej sprawie przekształceń w gospodarce, na czele zespołu powinien stać ktoś, kto twardą ręką wprowadza kapitalizm i potrafi podejmować decyzje; Jacek zaś powinien walczyć, by w trakcie tych przekształceń nie zapomnieć o naszej unijnej wrażliwości społecznej.”
W tym miejscu wypada krótko scharakteryzować, co stanowiło ideę owego Paktu o Przedsiębiorstwie Państwowym: w gruncie rzeczy była to reanimacja „Paktu dla Polski”, opracowanego na przełomie 1990 i 1991 roku, który miał być odpowiedzią powstającej wtedy Unii Demokratycznej na sukces wyborczy Stana Tymińskiego. Chodziło więc o to, aby w drodze wychodzenia z kryzysu poszczególne ciężary i sposób ich rozłożenia uzgadniać ze związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców, tak aby reformy miały przyzwolenie społeczne. „Paktowanie” musiało oznaczać częściowe usztywnienie mechanizmów rynkowych, jednak Kuroń i inni twórcy tego planu uważali, że jest to niezbędna cena za to, aby reformy mogły być przeprowadzane w demokratycznych warunkach. Innymi słowy, należało wyciągnąć lekcję z doświadczenia lat 1989-1990, kiedy to wielkie zmiany, od rozmów Okrągłego Stołu poczynając, odbywały się ponad głowami społeczeństwa, realizowane heroicznym wysiłkiem stosunkowo niewielkiej elity.
Swoją koncepcję transformacji wyłożył Jacek Kuroń dokładnie na ostatnim kongresie Unii Demokratycznej, jaki miał miejsce wiosną 1994 roku. Przytaczam obszerny fragment tego wystąpienia, gdyż zdradza ono wiele z myślenia Kuronia o państwie i polityce:
„To jest największe zagrożenie – nie gospodarka, która się rozwija i rozwijać będzie, ale rozkład więzi społecznych. Gdyby zrobić taką analogię, że Polska jest okrętem płynącym po morzu, który to okręt w trakcie buduje się i doskonali, to my płyniemy coraz doskonalszym okrętem. Zarazem, z powodu postępującej utraty zaufania do polityków, do władzy, okręt traci sterowność. W naszych sporach o racje możemy mieć 100 procent słuszności, ale jak ten okręt straci sterowność i wpadnie na skały, to już nie będą miały one żadnego znaczenia.
Pierwszym, podstawowym problemem, jest konflikt między oczekiwaniami, postawami różnych grup społecznych a wymogami racjonalności gospodarczej. Ta ostra sprzeczność jest główną, zasadniczą przyczyną upadku autorytetów i rozkładu różnych więzi społecznych. (.)
Wszyscy mówimy, że chcemy być ugrupowaniem centrum. Pragnę takiego ugrupowania, jest ono dla Polski najlepsze. Lecz trzeba powiedzieć – centrum – wobec czego? Wobec lewicy, prawicy? To dziś w Polsce dokładnie nic nie znaczy. Ja chciałbym być w centrum wobec konfliktu: racjonalność gospodarcza-oczekiwania społeczne.
Czy można być w centrum wobec tego konfliktu? Właściwie trzeba być po stronie racjonalności gospodarczej, lecz najbardziej racjonalne programy, zgodne z wiedzą, fachowością, są nierealne, jeśli nie stoją za nimi odpowiednio wielkie siły społeczne. Programy, które odwołują się do oczekiwań społecznych są destruktywne, lecz programy, które odwołują się wyłącznie do racjonalności gospodarowania, też są destruktywne, bo są nierealistyczne.
Unia powstała jako ugrupowanie ludzi popierających rząd Tadeusza Mazowieckiego i jego reformy. Mamy skłonność do bycia zwolennikami jednej ze stron tego konfliktu – racjonalności gospodarowania. Ale powtarzam, to jest śmierć, racjonalność gospodarowania bez uruchomienia sił społecznych to katastrofa.”
Wkrótce potem Unia Demokratyczna połączyła się z KLD i powstała Unia Wolności, na której czele stanął Leszek Balcerowicz. Jacek Kuroń zdecydował się nie kandydować w 1995 roku do władz UW, co stanowiło wyraźny sygnał, że partia ta nie spełnia do końca jego oczekiwań. Nie chodziło wyłącznie o poglądy na politykę gospodarczą. Różne inne wystąpienia Kuronia świadczą o tym, że pragnął on realizować cele, które wykraczały w istocie poza kompetencje typowej partii politycznej. Wielokrotnie wspominał, że chciałby stworzyć ruch społeczny złożony głównie z młodych ludzi, swoisty „korpus pokoju”, który pomagałby realizować różne oddolne inicjatywy samopomocy w środowiskach zagrożonych społecznym wykluczeniem i w ten sposób „podciągać” wykluczonych w górę.
W 1995 roku Kuroń zgodził się kandydować na prezydenta (z poparciem Unii Wolności i Unii Pracy), kierując się zapewne również tym, że jako prezydent miałby większe możliwości na realizowanie swoich społecznikowskich idei. Jak wiadomo, zajął jednak dopiero trzecie miejsce.
W kolejnych latach nękany chorobami odsuwał się od czynnej polityki, ale wciąż bacznie ją obserwował i kiedy tylko mógł próbował inicjować różne działania mające na celu „uczynienie świata bardziej znośnym”. Jak podsumował to kiedyś Jacek Żakowski, dawny przywódca KOR „był już, ale też, by uznać, że widocznie.”
Na samym początku transformacji Kuroń wielokrotnie powtarzał, że najlepiej czułby się jako reprezentant umiarkowanej lewicy w przyzwoitym kapitalizmie, ale ponieważ w Polsce nie ma przyzwoitego kapitalizmu on sam musi wpierw ten kapitalizm zbudować. Można mieć nadzieję, że w Polsce powstanie kiedyś umiarkowana, przyzwoita partia lewicowa, która weźmie na swego patrona Jacka Kuronia i zechce uczyć się od niego, jak być „przyjacielem ludu” nie będąc jednocześnie populistą. Wszyscy inni uczestnicy życia politycznego bez względu na swe przekonania mogliby natomiast naśladować jego otwartość, determinację dialogu, samokrytycyzm i lojalność wobec przyjaciół.
A tak w ogóle: spierajmy się o Jacka Kuronia, niech żyje ciągle w tych dyskusjach.
Katarzyna Chimiak
Katarzyna Chimiak – ur. w 1985 roku, studiowała historię i stosunki międzynarodowe. Od 2008 roku doktorantka w Instytucie Historii Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizuje się w najnowszej historii Polski, Niemiec, Rosji i Ukrainy. W 2010 opublikowała książkę o początkach polskiej transformacji p.t. „ROAD: Polityka czasu przełomu”.