Warto się nad tekstem Marcinem Wojciechowskiego pochylić, bo ujawnia on wszystkie słabości myślenia przeciwników warszawskiego referendum. Wskazuje też na coraz bardziej radykalizujący się język zwolenników Hanny Gronkiewicz – Waltz, który niebezpiecznie zbliża się do poziomu reprezentowanego przez najbardziej zagorzałych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości.
Przyjrzyjmy się najpierw samej warstwie językowej artykułu. Według Marcina Wojciechowskiego warszawska polityczna opozycja w „cwaniacki sposób” “wcisnęła się do rad dzielnic”, a bezkrytyczni zwolennicy referendum pełnią rolę “pożytecznych idiotów”. Warszawiakom, którzy podpisali się pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum autor odmawia podmiotowość: „stają się pionkami w grze polityków”. Słowa bliżej niezidentyfikowanego posła PiS Artura Hofmana, który rzekomo „oświadczył, że na czas referendum dopisuje się do spisu wyborców w Warszawie”, są „bezczelne” i są „przykładem choroby demokracji”. Na koniec autor oferuje nam aksjologiczny nokaut stwierdzając, że posłowie PIS „są już tak zepsuci, że stracili umiejętność odróżniania co wypada a czego nie wypada mówić, a może i w ogóle odróżniania dobra od zła.”
Boję się o drogowskaz moralny autora, który wymyślił najpierw postać Artura Hofmana (rozumiem, że chodziło o Adama) a później włożył w jego usta słowa, których nie potwierdzają żadne źródła. Nawet gdyby taka sytuacja miała miejsce to przypomnijmy bardzo podobną kampanię PO przed wyborami w 2006 roku. Akcja “Głosuj bez meldunku, głosuj dla Warszawy” była prowadzona bezpośrednio przez członków i za pieniądze Platformy Obywatelskiej, ale firmował ją bliżej niesprecyzowany Ruch Obywatelski. Przejdźmy jednak dalej.
Dostaje się też dziennikarzom, którzy popierają uczestniczenie w referendum. Autor odkrywa swoje głębokie pokłady empatii: „zdają sobie sprawę, że to działanie niegodne i nieetyczne, ale przecież wszyscy tak robią, na tym polega polityka” i konkluduje, że ci dziennikarze “w ten sposób przykładają rękę do psucia obyczaju politycznego, a w konsekwencji do psucia demokracji. To jawna abdykacja z roli społecznej do jakiej media zostały powołane”.
Na koniec Wojciechowski podsumowuje, że: „warszawskie referendum nie ma nic wspólnego z oddolną, lokalną demokracją ani z oceną dokonań Prezydent Miasta”.
Zastosowany przez autora język jest zaskakująco ostry, brutalny, by nie powiedzieć radykalny, szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę jak wąski materiał dowodowy został czytelnikom zaprezentowany. Spróbujmy zrekonstruować sposób myślenia autora. Referendum jest organizowane przez partie polityczne więc z definicji nie ma nic wspólnego z demokracją bezpośrednią. To oszustwo, bo referenda lokalne powinny być organizowane tylko przez „niepolitycznych” obywateli. Ludzie, którzy je wspierają są tego w pełni świadomi i albo są „użytecznymi idiotami”, albo cynicznymi graczami oślepionymi nienawiścią.
Tekst jest dość zaskakującym zakwestionowaniem podstawowych zdolności analitycznych 200 tysięcy warszawiaków, którzy pod wnioskiem o przeprowadzeni referendum się podpisali. Zarówno oni jak i 60% warszawiaków badanych w Barometrze Warszawskim, uważają, że pani prezydent jest złym gospodarzem stolicy. Na ich opinię składają się tysiące powodów. Jednym zdaniem nie da się tych zarzutów zdezawuować. Na pewno nie są to ofiary „partyjnych cwaniaków”. Marcin Wojciechowski tworzy również dość niezrozumiałą dla mnie dychotomię między polityką a obywatelskimi działaniami oddolnymi. Referendum z założenia jest działaniem politycznym. Obywatele biorąc w nim udział chcą zmienić politykę miasta. Ustawodawca tak stworzył prawo, że jedynym podmiotem zdolnym przeprowadzić zbiórkę podpisów na taką skalę są partie polityczne. By zebrać 160 tysięcy podpisów w trzy miesiące trzeba mieć za sobą wielkie zaplecze techniczne. Proponowałbym więc zarzutu raczej stawiać ustawodawcy, aniżeli organizatorom referendum. Sam fakt organizowania tej zbiórki przez partie polityczne też nie odbiera im statusu obywatelskości. Muszę tu zmartwić autora: wyborcy PiSu też są obywatelami.
Referendum lokalne w sprawie wyboru prezydentów jest jednym z ostatnich narzędzi demokracji bezpośredniej, które nam się ostało. Miliony podpisów zebranych pod kolejnymi inicjatywami obywatelskimi regularnie trafiają do sejmowego kosza. Tym samym obywatele nie mają żadnej możliwości, by wpływać na politykę ogólnokrajową poza wyborami powszechnymi. Dzisiaj demokracja w Polsce ogranicza się do głosowania raz na cztery lata. Rządzą nami partie, które są wybierane głosami mniej niż jednej czwartej społeczeństwa. Dzisiaj prezydent Bronisław Komorowski chce nam odbierać wpływ na politykę samorządową. To jest prawdziwa choroba demokracji. Nie pozwólmy, by ludzie ubrani w szaty obrońców obywatelskości, stali się jej grabarzami.