Integracja z Ukrainą i Turcją to papierek lakmusowy – wskazujący, czy Stary Kontynent będzie witalnym i liczącym się graczem w XXI w. To, czy Unia Europejska rozumie swoje interesy i priorytety, będą również wskazywać losy negocjowanej właśnie umowy o utworzeniu Transatlantyckiej Strefy Wolnego Handlu z USA i Kanadą.
Fenomen wieloletniego i postępującego sukcesu Wspólnot Europejskich, przekształconych w 1992 r. traktatem z Maastricht w Unię Europejską, spowodowany był między innymi niwelowaniem konfliktów wewnątrz Wspólnoty, poprzez umiejętności budowania sytuacji win–win dla państw unijnych, w połączeniu z otwartością na kraje spoza niej. Wspólna Europa była przez lata marzeniem o wolności i dostatku, o dobrych relacjach sąsiedzkich i szanowaniu podmiotowości wszystkich uczestników. Marzeniem ziszczalnym, dla wielu krajów wychodzących z autorytaryzmów, wewnętrznych zapaści czy uzależnienia od innych imperiów. Ta otwartość, która musiała się wiązać z poszanowaniem przez aplikujących podstawowych zasad liberalnej demokracji, rządów prawa i gospodarki wolnorynkowej, sprzyjała przekształceniu całego regionu Europy Środkowo – Wschodniej w przestrzeń wolności i względnego bogactwa. Otwarcie rynków, o czym się dziś często zapomina, dało wymierne korzyści gospodarcze krajom „starej Unii”. Idea otwartości oddziaływała zarówno na zewnątrz Wspólnoty, jak i na samoświadomość obywateli unijnych. Jeśli Unia Europejska stanie się tworem zamkniętym, a jednocześnie, co bardzo prawdopodobne, nadal nieistotnym militarnie, w połączeniu z tendencjami demograficznymi będzie w XXI w. na arenie międzynarodowej regionem trzeciorzędnym. Wspólnota, która przestaje być marzeniem innych, nie jest też atrakcyjna dla ludności mieszkającej w jej obrębie.
To otwartość Unii, a nie harmonizacja szczegółowych przepisów w poszczególnych krajach może przynieść Wspólnocie odnowienie jej sił witalnych i znaczenia międzynarodowego. Wydaje się, że w obliczu kryzysu zbyt obsesyjne podejście do harmonizacji wewnętrznej Unii może doprowadzić do jej erozji, czego najlepszym przykładem jest perspektywa opuszczenia UE przez Wielką Brytanię. Etatystyczne plany ratunkowe dla kolejnych krajów południa Europy nie rozwiązują trwale żadnych problemów. Unia tymczasem powinna aktywnie oddziaływać na cały region, otwierając dla siebie kolejne rynki i porządkując sytuację geopolityczną. Dlatego prawdziwa integracja z Ukrainą i Turcją to papierek lakmusowy – wskazujący, czy Stary Kontynent będzie witalnym i liczącym się graczem w XXI w. To, czy Unia Europejska rozumie swoje interesy i priorytety, będą również wskazywać losy negocjowanej właśnie umowy o utworzeniu Transatlantyckiej Strefy Wolnego Handlu z USA i Kanadą.
Kluczowy moment
Druga połowa roku 2013 będzie kluczowym momentem dla przyszłości relacji Ukrainy z Unią Europejską, o niezwykłych konsekwencjach geopolitycznych i gospodarczych dla całej Europy. Podpisanie umowy stowarzyszeniowej pomiędzy oboma podmiotami, co planowane jest na listopad 2013 r. na szczycie unijnym w Wilnie, może być kamieniem milowym procesu integracji Kijowa z Brukselą. Wydaje się, że powagę sytuacji dostrzega Władimir Putin, którego działania wobec Ukrainy nabrały szczególnej dynamiki. Świetnym przejawem tej ofensywy były obchody 1025. rocznicy chrztu Rusi Kijowskiej. Rosjanie starają się budować nową wspólnotową narrację, w której dwa prawosławne państwa, z historycznych i ideologicznych względów, powinny tworzyć wspólnotę. Putin odwołuje się też do ewentualnych wspólnych interesów ekonomicznych, w których zintegrowanej Rosji i Ukrainie miałoby być o wiele łatwiej rywalizować na globalnych rynkach. Oczywiście, jak zawsze w wypadku Rosji, zaraz po gestach przyjaźni i wspólnoty, udowadniane jest Ukrainie jej uzależnienie od dostaw rosyjskiego gazu i „hard power” Moskwy, co dobitnie pokazuje ostatnie bezprecedensowe całkowite embargo na eksport ukraińskich produktów. „The Economist” przytacza opinie ekspertów z brytyjskiego think tanku Chatham House, którzy twierdzą, że podpisanie umowy stowarzyszeniowej będzie końcem marzeń Rosji o odbudowie swojej pozycji na Ukrainie. Nie jestem przekonany, czy ta opinia nie jest zbyt optymistyczna, jednak pokazuje wagę procesu, którego Rosja wydaje się świadoma, dlatego stara się robić wszystko, aby podpisanie umowy utrudnić. Rosjanie lepiej niż zachodnie ośrodki badawcze zdają sobie sprawę z wciąż obecnego – szczególnie we wschodniej Ukrainie – sentymentu do Rosji i ZSRR, rosyjskiej dominacji językowej i kulturowej na Ukrainie. Wbrew pozorom takie symbole jak wspólne świętowanie rocznicy chrztu może mieć większe znaczenie, niż przypisują mu zachodni komentatorzy.
Zachód jest za mało obecny na Ukrainie również pod względem kulturowym i komercyjnym. Kiedy wyjedzie się z Kijowa, w wielu miastach ukraińskich można zobaczyć, jak niewspółmierna jest obecność zachodnich korporacji, marek czy butików w porównaniu z metropoliami Unii Europejskiej. Bliskość językowa Rosji i Ukrainy daje też wschodniemu sąsiadowi wielką przewagę na polu kulturowym i w szerzeniu trendów. Zdecydowanie zbyt mało osób zna na Ukrainie język angielski – a skala tego zjawiska pogłębia się wraz z podróżą na wschód tego kraju. W efekcie w ukraińskich pubach czy restauracjach częściej słyszymy muzykę ukraińską i rosyjską niż zachodnią. Zainteresowanie zachodnią pop-
kulturą również nie jest tak wielkie. Wydaje się, że w wypadku Ukrainy za deklaracjami woli politycznej ze strony Zachodu, szczególnie w okresie pomarańczowej rewolucji, nie poszły w wystarczającym zakresie często niedoceniane działania związane z obecnością kulturową i komercyjną. A te są absolutnie niezbędne, szczególnie we wschodniej części Ukrainy czy na Krymie. Dziwi również stosunkowo niewielka obecność polskich marek i produktów komercyjnych na Ukrainie. Warto wskazać na pozytywne przykłady, takie jak butik firmy Atlantic na prospekcie głównym we Lwowie, ale skala ta jest zdecydowanie zbyt mała. Wbrew pozorom to, jaką markę piwa piją mieszkańcy, również ma znaczenie kulturowe i w efekcie polityczne. Polskie gatunki piw są tam bardzo trudno dostępne. Rosja natomiast, jak się wydaje, nie ma problemów z penetrowaniem takich rynków na Ukrainie.
Jednocześnie bardzo starannie prowadzona jest gra obliczona na ochłodzenie kontaktów polsko-ukraińskich i temperatury polskich uczuć wobec Ukrainy. A przecież Polska przez lata była głównym motorem napędzającym motywację Unii do zbliżenia z Kijowem. Nie jest przypadkiem, że w roku kluczowym dla podpisania umowy „ożywiona” zostaje w Polsce sprawa Wołynia. Nie ma prostszego zabiegu niż gra tragiczną historią po to, by zakłócić obecne relacje i strategiczne dla interesu Polski stosunki z Ukrainą. To była jasna próba budowania dwóch narracji, ukierunkowana na Ukraińców: „Polacy uważają was za «ludobójców», na tym polu rośnie coraz większy konflikt, podczas gdy Rosjanie, z którymi łączą was tysiącletnie więzi, wspólne korzenie i prawosławie – chcą budować z wami wspólnotę”. Zadziwiające, jak część polskiej elity daje się rozgrywać wbrew dzisiejszej polskiej racji stanu. Kiedy wreszcie nasze elity zrozumieją, że ważniejsza od historii jest przyszłość i realne interesy Polski?
Na podobny efekt grała Rosja, kompromitując polskich urzędników podpisaniem memorandum w sprawie budowy gazociągu Jamał II. Donald Tusk zareagował zdecydowanie i szczęśliwe zdymisjonował ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego, a dalsze prace nad sprawą zostały zawieszone – jednak Rosjanie uzyskali efekt, jaki był im potrzebny – pokazali Ukraińcom, że Polacy są wobec nich nielojalni i dogadują się z Rosją za ich plecami, na dodatek w kluczowym roku, w którym będą ważyć się losy umowy stowarzyszeniowej. Kolejny klin wbity w i tak trudne relacje. Zastanawia tylko klucz doboru na strategiczne funkcje urzędników, którzy nie rozumieją prostej gry interesów.
Cały proces utrudnia jednocześnie sytuacja w Europe. Niestety, dla wielu europejskich, zachodnich decydentów umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą nie jest dziś priorytetem, a o pełnej integracji nie chcą nawet słyszeć. Eurokraci zajęli się kryzysem finansowym, tworzeniem unii bankowej i nieefektywnych mechanizmów pomocowych dla kolejnych poważnie zadłużonych państw. Zajęci są, niestety, sami sobą, jakby nie rozumieli, że większe otwarcie rynku ukraińskiego może być skuteczniejszym bodźcem do wzrostu gospodarczego w Unii niż kolejne coraz to kosztowniejsze zabiegi ratunkowe dla państw pogrążających się w zadłużeniu i recesji. Daje o sobie znać również efekt zmęczenia Zachodu po rozszerzeniu Unii o kraje Europy Środkowej. Oczywiście, świetnym alibi dla polityków zachodnich – ale też polskich – jest również tragiczna sprawa Julii Tymoszenko. Uwięzienie byłej premier przez ekipę Wiktora Janukowycza wyraźnie wskazuje, że Ukraina nie jest jeszcze europejskim państwem prawa. Unia, rzecz jasna, powinna używać dostępnych narzędzi do wywierania presji na uwolnienie Tymoszenko, ale nie powinna stać się zakładnikiem tej sprawy kosztem własnych interesów. Jeśli dojdzie do podpisania umowy stowarzyszeniowej, Ukraina powoli zacznie zmierzać w kierunku standardów zachodnich. Dlatego pozwolę sobie na kontrowersyjne stwierdzenie – umowa powinna zostać podpisana niezależnie od sprawy Tymoszenko. Najlepszym wyjściem z sytuacji byłoby odesłanie byłej premier przez Janukowycza na leczenie do Niemiec, co pozwoliłoby obu stronom wyjść z konfliktu z twarzą i zgodnie z wzajemnymi interesami. Jednocześnie odrzucenie umowy przez Wspólnotę wepchnie Kijów wprost w ręce Moskwy, co w połączeniu z kryzysem finansowym Zachodu może w efekcie doprowadzić do geopolitycznego przesilenia w całej Europie.
Ukraina to mniej więcej 45 mln ludności, potencjalnie ogromny rynek wewnętrzny. To państwo, któremu obce są problemy z fundamentalizmem islamskim. Ukraina wewnątrz struktur zachodnioeuropejskich to również zacementowanie trwałego układu geopolitycznego w Europie, który może zapewnić nam trwały pokój pozbawiony większych napięć w regionie. Legendarną już koncepcję sformułowaną przez Jerzego Giedroycia – mówiąca o tym, że suwerenność Ukrainy, Litwy i Białorusi jest czynnikiem sine qua non niepodległości Warszawy i Europy Środkowo –Wschodniej – należy uznać za fakt. Jednocześnie, według redaktora paryskiej „Kultury” zdominowanie tych krajów przez Rosję otwiera drogę do zniewolenia Polski. Imperialne zachowania Rosji w historii były możliwe dopiero właśnie po podporządkowaniu sobie potencjału Ukrainy.
Europa witalna
Europa w kryzysie zachowuje się tak, jakby świat zewnętrzny nagle przestał istnieć. To niezwykle niemądre, nawet jeśli w obliczu problemów gospodarczych trzeba większą wagę przywiązywać do spraw wewnętrznych. Świat zewnętrzny nadal istnieje i prędzej czy później da o sobie znać. A zaniedbania i opóźnienia w działaniach Unii mogą mieć nieodwracalne skutki. Wydaje się, że dostrzegają to eksperci za Atlantykiem, gdzie Zbigniew Brzeziński w książce „Strategiczna wizja…” niezwykle trafnie oceniał interesy Unii i wskazywał właśnie na dwa państwa: Ukrainę i Turcję.
Przywódcy europejscy podskórnie czują, że zmiany modelu Europy są potrzebne, pisze o tym chociażby premier Włoch Enrico Letta w „New Model Europe” na łamach „Project Syndicate”. Jasne jest jednak, że nie istnieje wspólnie wyznaczony nowy kierunek zmian. A zaklinanie rzeczywistości, takie jak w nadmienionym artykule, w którym premier mówi o przyśpieszaniu innowacji i ekonomii cyfrowej w Europie, co w domyśle mieliby czynić urzędnicy europejscy, jest wciąż poruszaniem się w świecie nierzeczywistym i błędną wiarą w etatystyczne działania i możliwości biurokracji państwowej. „Fiskalna konsolidacja”, „unia bankowa”, kolejne hasła programowe dzisiejszej Europy – nie twierdzę, że są to działania zupełnie niepotrzebne, ale nie mogą wyczerpywać tego, przez co rozumiemy Unię Europejską.
Niezwykle istotne jest bowiem również to, z czym Unię Europejską utożsamiają sami Europejczycy. Dziś, co powinno niepokoić, mieszkańcy tzw. krajów Północy widzą w UE mechanizm zmuszających ich do łożenia podatków na nieodpowiedzialnych mieszkańców Południa. Grecy albo Cypryjczycy widzą w Unii beznamiętną twarz kanclerz Angeli Merkel, która narzuca im drastyczne cięcia budżetowe i likwiduje ich państwo dobrobytu. Inni z kolei widzą w Unii instytucję, która z gorliwością decyduje o tym, jak powinien wyglądać sprowadzany do Europy banan. Przejaskrawiam? Oby. Zagubiliśmy narrację europejską. Czy nie lepiej byśmy się wszyscy czuli, mając świadomość, że Unia Europejska to organizm, który zapewnił Ukrainie niezależność od Rosji i dał szansą na rozwój milionom naszych sąsiadów? Czy nie chętniej wiązalibyśmy naszą przyszłość z instytucją, która – przyjmując z sukcesem do swojego grona pierwszy muzułmański kraj: Turcję – pokazuje drogę całemu niestabilnemu regionowi Bliskiego Wschodu i daje dowód tego, że zderzenie cywilizacji nie jest dziejową koniecznością, przyczyniając się do zmian w samej Ankarze i Stambule, tak aby budowa tam państwa opartego na prawie religijnym, przeciwko czemu protestowały niedawno tysiące młodych Turków, nie była możliwa? Unia, która daje nadzieję – a nie Unia utożsamiana z wielkim regulatorem czy złym policjantem. Może dla niektórych państw południa Europy lepszy byłby powrót do walut narodowych i dewaluacja niż trwanie w strefie euro – o czym jakiś czas temu pisali na łamach „Liberté!” Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk? Tego nie wiem. Ale jeśli pewne mechanizmy ratunkowe nie działają, trzeba zacząć zadawać pytania o drogę alternatywną.
Unia otwarta jest możliwa, Wspólnota może wrócić na tę drogę, ale aby tak się stało, musimy zrozumieć, że nie jest ani realne, ani potrzebne harmonizowanie zbyt wielu obszarów życia poszczególnych krajów unijnych. Różnice pomiędzy państwami już dziś są zbyt wielkie. A zachowanie otwartości Wspólnoty wymaga, aby stanowiła ona organizm tzw. „wielu prędkości”. Polska obsesja na punkcie „wielu prędkości” wynika ze strachu z efektów pozostania na zewnątrz „prawdziwej” Unii, co wedle jej zwolenników mogłoby owocować złymi konsekwencjami geopolitycznymi i ekonomicznymi. Tyle że Europa jednej prędkości, rozumiana jak twór harmonizujący wszystko, co jest możliwe – nawet jakimś cudem z Polską w środku – nie będzie już Europą zjednoczoną. Będzie jedynie grupą państw bogatej Północy. Nie mówiąc już o perspektywach Ukrainy. Europa jednej prędkości oznacza w dłuższej perspektywie, że Polska granica wschodnia będzie faktycznie graniczyła z imperium Putina i jego w pełni zależnymi satelitami: Ukrainą i Białorusią.
Jedność Europy powinna zaś wyrażać się na poziomie poszerzania kompetencji wybieranych w bezpośrednich wyborach, demokratycznych organów unijnych. To o wiele ważniejsze niż to, czy wszędzie w Europie będziemy mieli wspólną walutę.
Dobry cel, zła droga
Niepokojący trend, wskazujący na rosnącą dominację organów międzypaństwowych nad demokratycznymi / wspólnotowymi w Europie rozpoczął się jeszcze przed nadejściem kryzysu ekonomicznego. To już Traktat lizboński, teoretycznie pogłębiający integrację, odwrócił jej dotychczasowy kierunek, starając się przenieść jej ciężar z Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej na Radę Europejską, czyli przedstawicieli rządów poszczególnych krajów członkowskich. Kryzys finansowy przyśpieszył ten proces, w którym Europa w kluczowych sprawach dla swojej przyszłości decyzje opiera na przywódcach państw, głównie, rzecz jasna, tych najsilniejszych. Z jednej więc strony mamy do czynienia z coraz dalej postępującą harmonizacją przepisów, prawa unijnego czy bankowego – często regulującego absurdalne sfery życia obywateli, czego najlepszym przykładem jest ostatnia próba zakazu sprzedaży papierosów cienkich i mentolowych na terenie Unii. Pod względem regulacyjnym Unia zmierza w kierunku rozrośniętego superpaństwa, podczas gdy w obszarach, w których naprawdę potrzebne byłyby kroki federacyjne, nic się nie dzieje. Wystarczy spojrzeć na wspólną politykę obronną czy zagraniczną, której najlepszym komentarzem jest sama osoba pani baronessy Catherine Ashton. Jednocześnie strategiczne decyzje, coraz ważniejsze ze względu na stopień integracji, istnienie strefy euro, podejmowane są w drodze negocjacji międzyrządowych, które sprowadzają Unię jedynie do roli organizacji międzynarodowej, w której negocjowane są porozumienia pomiędzy poszczególnymi stolicami, czyli tworu coraz mniej odpornego na waśnie pomiędzy narodami. Ta „międzyrządowa” Unia w obliczu kryzysu staje się przyczyną bezprecedensowych napięć w historii Wspólnot. Zastanówmy się, co wydarzyłoby się w Polsce, gdybyśmy to my byli na miejscu Grecji i to nas Angela Merkel, przywódczyni państwa niemieckiego, zmusiłaby do drastycznych cięć w wysokości wypłacanych emerytur naszych dziadków, wymusiłaby masowe zwolnienia w administracji publicznej i sektorze państwowym, itd. Wolę nie wyobrażać sobie masowego, uwarunkowanego historycznie krzyku: „Niemcy nas biją!” i wszelkich konsekwencji politycznych. Oczywiście, Berlin w swoich działaniach wobec Grecji miał rację pod względem ekonomicznym, działał też fair, łożąc ogromne środki własne na ratowanie nieodpowiedzialnego państwa. Reforma modelu państwa welfare state jest dziejową koniecznością. Gdzieś jednak trzeba zadać sobie pytanie o demokratyczny mandat do takich działań, a przede wszystkim skutki jego społecznego obioru. Takie działania powinien wprowadzać europejski rząd (przyszła Komisja Europejska) wybierany w przejrzysty sposób przez Parlament Europejski, który z kolej miałby mandat z demokratycznych wyborów. Nie można nie doceniać zagrożenia nacjonalizmami europejskimi. O wiele łatwiej jest zaakceptować trudne reformy wprowadzane przez wielonarodowy, np. chadecki, rząd europejski niż przyjmować wytyczne od innego silniejszego państwa, które zresztą samo wpędziło się w tę pułapkę bez wyjścia. Jeśli kryzys ekonomiczny się utrzyma, model międzyrządowego zarządzania Unią przy tym stopniu integracji i wzajemnych powiązań może rozbić się o skałę rosnącego nacjonalizmu. Być może, aby zachować Unię, należy się z niektórych regulacji po prostu czasowo lub stale wycofać, a wysiłek skierować ku demokratyzacji Unii. Potrzebujemy zmian w kierunku dalszej integracji, ale nie „federacji” międzyrządowej z regulującą wszystkie aspekty naszego życia technokratyczną brukselską biurokracją, tylko prawdziwej federacji, w której rząd pochodzi z demokratycznie wyłonionej legislatywy. Do tego długa droga, takiego modelu nie da się wprowadzić w krótkiej perspektywie. Jednocześnie Europa, która nie rodzi już tylko sytuacji win–win, zbyt długiego oczekiwania może po prostu nie wytrzymać. Unia, kierując się zasadą pomocniczości oraz chcąc zachować swój otwarty charakter dla innych państw, (ale również biorąc pod uwagę różnice wśród członków Wspólnoty), musi pogodzić się z tym, że będzie tworem wewnętrznie zróżnicowanym, a dążenie do ujednolicania wszelkich aspektów życia na poziomie Brukseli nie ma racjonalnego uzasadnienia.
Strategicznymi celami działania Unii Europejskiej powinny być: dbałość i rozszerzanie strefy wolnego handlu oraz swobodnego przepływu osób pomiędzy zrzeszonymi krajami, co najsilniej przekłada się na rozwój gospodarczy i tworzenie bogactwa, oraz dbałość o zachowanie pokoju w Europie i rozszerzanie strefy stabilizacji na kolejne państwa regionu. Ukraina to klucz do stabilności geopolitycznej na wschodnich rubieżach Europy. Ukraina to potencjalnie wielki rynek dla zachodnich firm i korporacji. Ukraina w Unii Europejskiej to bezpieczeństwo dla Europy i koniec imperialnych możliwości Rosji, a w konsekwencji – jak pisze Zbigniew Brzeziński – również szansa na zbliżenie Europy z Moskwą jako „normalnym” państwem zmierzającym do demokracji. Priorytet wydaje się jasny. ●
Tekst ukazał się w XV numerze Liberté! 1 września 2013 roku.