Zarysy tego tekstu powstały znacznie wcześniej, niż objawy kryzysu finansowo-ekonomicznego. Kryzysu, który narasta w takim tempie, że w chwili obecnej stał się nie tylko tematem dnia Ameryki i Europy, ale stanowi w coraz większym stopniu problem w codziennym życiu milionów ludzi. W tej sytuacji powrót do sprawy konfliktu wewnątrz-europejskiego, wywołanego kilka miesięcy temu przez negatywny dla Traktatu Lizbońskiego wynik irlandzkiego referendum – może się wydać tematem nieaktualnym. Ale irlandzkie referendum, które w praktyce pogrążyło projekt nowego porozumienia, tworzącego zasady i procedury działania poszerzonej Unii Europejskiej, nabrało, być może, nowego znaczenia obecnie – gdy możemy obserwować działania rządów państw tworzących UE, organizacji międzynarodowych i zachowania społeczeństw. Z całą pewnością widoczny fakt pozornej jedności Europy, który postawiła wówczas wszystkim przed oczy Irlandia, okazuje się teraz sprawą nawet bardziej wyraźną. Ale zanim do tego przejdę, chciałbym się zastanowić nad pierwotnym sensem konfliktu, a może nawet konfliktów, jakie – moim zdaniem – ujawniło referendum irlandzkie.
Europejskie elity, europejscy obywatele
Krytyczne głosy polityków, dziennikarzy i intelektualistów europejskich, jakie odezwały się pod adresem Irlandczyków, że oto minimalna cząstka obywateli zjednoczonej Europy przeciwstawia się przytłaczającej większości, odtwarzały jeden z podstawowych dylematów demokracji i zagrożenie „rządami większości”. Stwierdzenia, że oto miliony Europejczyków muszą zmierzyć się z „populizmem”, jaki zwyciężył w Irlandii, przypominają argumenty jakże ostatnio częste w wewnętrznych rozgrywkach politycznych krajów europejskich. Ale cała sytuacja pokazuje bardzo ciekawy stan demokratycznego rozwoju Europy. Model demokratycznego społeczeństwa stał się powszechny na całym kontynencie i Irlandczycy zachowali się wedle wszelkich przyjętych i uznanych wzorców demokratycznych.
Zarzut „zwycięstwa populizmu” wydaje się całkiem nieadekwatny, bo jeszcze bardziej populistyczna jest w większości krajów europejskich – tak naprawdę – akceptacja lizbońskiego dokumentu. Łatwo byłoby sprawdzić, że przytłaczająca większość Europejczyków, także tych wykształconych, ma nader blade albo żadne pojęcie o treści Traktatu Lizbońskiego. Może niektóre grupy specjalistów dobrze się orientują w różnych fragmentarycznych uzgodnieniach; podejrzewam jednak, że nawet bardzo pro-traktatowo zorientowani politycy europejscy bardzo słabo znają szczegółową treść podpisanych uzgodnień. Sieć wzajemnych powiązań, lojalności i zaufania wśród europejskich elit decydują o nastawieniu pozytywnym do Traktatu i – rzecz jasna – biorą pod uwagę same główne jego punkty, znane ze streszczeń i omówień – także relacji wpływowych dziennikarzy.
Stan ten według mnie pokazuje, że w zjednoczonej Europie mamy do czynienia z wyraźnym podziałem na obywatelskie społeczeństwa i elity społeczno-polityczne. Europejskie instytucje rozrastały się i rozwijają nadal w długotrwałym procesie, w trakcie którego we wszystkich jednoczących się państwach wielokrotnie zmieniały się rządy i ich orientacje. Można powiedzieć, że od dawna ukształtowała się rozległa, międzynarodowa elita polityczna i intelektualna, pracująca na rzecz unijnych instytucji, obsługująca na różnych poziomach działanie Unii Europejskiej i europejskiej polityki w całej jej wielowymiarowości. Elita ta wypracowała własny język, dyskutując o świecie i Europie posługuje się specyficznym dyskursem, wypracowała zespół spontanicznych wyobrażeń o sobie i o Europie i na pewno uformowała pewien model tożsamości „europejskiej”.
Bardzo wyraźnie dało to o sobie znać w momencie ostatecznych decyzji o akcesji grupy państw wschodnioeuropejskich. Cała grupa intelektualistów, zwłaszcza francuskich dawnych fellow-travellersów komunistów była bardzo krytyczna i aktywna w protestach przeciw przyjęciu do Unii Polski i niektórych innych postkomunistycznych państw. Kiedy stanowisko Polski w sprawie poprzedniego dokumentu zwanego „Konstytucją Europejską” odbiegało od oczekiwań wpływowej części europejskiej elity, zostaliśmy – jak wszyscy pamiętamy – surowo pouczeni nie tylko przez pyszałkowatego prezydenta Francji, ale także przez wybitnych intelektualistów europejskich. To ich niesprawiedliwie poniżające i na pewno nie-demokratyczne (sic!) głosy formowały intelektualną bazę idei „Europy dwóch prędkości”. Najwyraźniej Polska i jej kategorie intelektualnego opisu politycznego świata oraz język polityczny odstawał od dyskursu elitarnej Europy.
Jeszcze bardziej okazało się to widoczne wraz z dojściem do władzy polityków PiS-u, których kategorie myślowe były niekiedy czymś całkowicie egzotycznym dla języka polityki, a także naukowego, socjologiczno-politologicznego dyskursu Europy. I nic też dziwnego, że w tym języku znacznie lepiej poruszali się politycy i intelektualiści wywodzący się z dawnego PZPR. Wszak oni kursowali już po Europie wcześniej, podczas gdy ogromna część „solidarnościowego” pokolenia polskich intelektualistów i uczonych miała słabe szanse na wyjazdy i zawarcie znajomości, tak ważnych w kształtowaniu się owego wspólnego dyskursu i języka europejskich elit intelektualno-politycznych.
Dwoistość interesów
Jednakże obecny narastający kryzys finansowy pokazuje jeszcze jedno zjawisko, interesujące i trochę niepokojące. Otóż ta europejska elita polityczna, a przynajmniej jakaś jej część, najwyraźniej działa w dwóch układach odniesienia: raz jest częścią tego międzynarodowego świata, zjednoczonego wokół instytucji europejskich, reprezentującego tę złożoną całość, jaką jest Europa i jej interesy, ale zarazem jest przecież reprezentacją swoich państw narodowych, które – bez względu na to, jak są poddane różnym wspólnym, ujednolicającym zasadom, mają wyraźne, własne i doraźne interesy. Interesy narodowe, narodowych państw i społeczeństw wcale nie znikły w zjednoczonej Europie, jakby chcieli jej przeciwnicy. Wręcz odwrotnie: w sytuacji kryzysu dochodzą one niespodzianie mocno do głosu, sprawiając wrażenie, jakby ten wspólny język i wspólne myślenie „europejskie” nagle gdzieś wyparowało, a w każdym razie – znacznie osłabło. Politycy i eksperci mówić zaczynają innym językiem i działać w doraźnym interesie narodowym, aż za bardzo nie oglądając się na innych.
Znowu tutaj pojawiła się Irlandia, która – bez żadnych uzgodnień – postanowiła ubezpieczyć wkłady w bankach, wywołując natychmiast negatywne zjawiska nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w innych krajach. Podobnie z Islandią, której krytyka gwałtownie narasta i która przyjmuje drastyczne rozwiązania – najwyraźniej bez żadnego porozumienia z UE. Zresztą „twarde jądro”, czy też „Europa większej prędkości”, najwyraźniej nie jest w stanie wypracować – przynajmniej na razie – żadnej jednolitej strategii działania i przeciwdziałania kryzysowi finansowemu. Tutaj też narodowe interesy biorą górę nad poczuciem interesów wspólnych. A dzieje się to w sytuacji, w której kryzys przypływa ze Stanów Zjednoczonych, a więc – dla pewnej części europejskiej elit – właśnie gospodarczego konkurenta UE. Mimo to odwołują się one do narodowych interesów i, zapewne, do narodowych tradycji radzenia sobie z tego typu sytuacjami.
Ta dwoistość – teraz, w warunkach kryzysu dająca o sobie szczególnie mocno znać – nie była i nie jest czymś przypadkowym. Pokazuje ona bowiem, że choćby najgłębiej uzgodnione i uzasadnione wspólne interesy państw i społeczeństw unijnych wcale nie eliminują narodowych, partykularnych rzec można interesów – a nie likwidują między innymi dlatego, że już referendum irlandzkie pokazało rozdźwięk między
myśleniem europejskich elit a opinią przeciętnych Europejczyków. Nawet, jeśli należą oni do bardzo ruchliwych i rozjeżdżających się po całym kontynencie społeczeństw, to nie zatracili poczucia związku z własnym krajem, z własnym państwem i narodem.
Referendum irlandzkie było wyzwaniem intelektualnym również dlatego, że łatwo było można krytykować „zacofanych Polaków”, albo Rumunów, czy Słowaków, którzy – jako społeczeństwa – „nie rozumieli” realiów złożonych instytucji unijnych. Przegrane dla Unii referendum w Irlandii pokazało, że nawet i w sercu Europy – i to w kraju, któremu unijne instytucje pozwoliły na najbardziej spektakularny rozwój – mamy do czynienia z wyraźnym i nie dającym się dłużej ukrywać rozdźwiękiem między myśleniem europejskich elit politycznych a myśleniem europejskich obywateli.
Poza demokratyczną kontrolą?
Wydaje mi się, że intelektualna i polityczna „Europa międzynarodowa” nie potrafiła jak dotąd zdefiniować należycie tej sytuacji. Wizyta, jaką prezydent Sarkozy złożył w Irlandii po referendum i jego niedwuznaczna chęć, aby irlandzkie „nie” zmienić na drodze polityczno-medialnych manipulacji w jakieś „tak” – bardzo wyraźnie dowodzi, że ani on, ani cała europejska elita nie chciała zobaczyć tego wyraźnego rozdźwięku. Ani nie chciała poddać refleksji faktu, że kategorie myślowe i wartości, tak praktyczne, jak i moralne, które zaangażowano w konstrukcję Traktatu Lizbońskiego, najwyraźniej nie są kategoriami, którymi chcieliby się posługiwać europejscy obywatele. Bo przecież w tym wypadku wcale nie chodzi o jakiś ruch anty-europejski, z jakim choćby mieliśmy do czynienia w Polsce (ale przedtem były takie ruchy w wielu krajach, ot, choćby w Szwecji). Irlandczycy postanowili dać wyraz swoim przekonaniom, że im – jako europejskim obywatelom – Traktat się nie podoba. Dzięki temu, że bodaj tylko w Irlandii o przyjęciu Traktatu decydowali obywatele, a nie polityczne elity, dali tym samym wyraz zapewne nie tylko irlandzkim głosom krytycznym wobec tego niemal nie dającego się (z powodu jego wielkości) umysłowo objąć dokumentu.
Socjologowie oraz niektórzy europejscy politycy i działacze zwracali uwagę na fakt, że rozrastające się instytucje europejskie pozostają coraz bardziej poza demokratyczną kontrolą. Komentuje się wciąż fakt, iż w wyborach do Parlamentu Europejskiego udział bierze znikoma część obywateli – także w krajach, gdzie uczestnictwo polityczne na ogół jest wysokie. Zwracano już od dawna uwagę na fakt, że europejska elita słabo kontaktuje się z europejskim obywatelem. Chociaż generalnie rzecz biorąc Europejczycy w chwili obecnej bardzo intensywnie kontaktują się ze sobą poza wszelkimi międzynarodowymi instytucjami, to codzienne „europejskie interakcje” i kształtujący się spontaniczny dyskurs europejski nie przekłada się na język i kategorie uwzględniane przez polityków i intelektualną elitę Unii Europejskiej. W tym żywiole ogólnoeuropejskich spontanicznych więzi i interakcji kształtują się nowe stereotypy i mieszają ze starymi, pojawiają się nowe językowe kategorie dla opisu doświadczeń kontaktujących się ludzi i grup narodowych. Ale właśnie cała ta złożona, a bardzo słabo zbadana rzeczywistość kontaktu europejskich społeczeństw bardzo, ale to bardzo słabo (jeśli w ogóle!) została wzięta pod uwagę przy konstruowaniu Unijnego Traktatu, tak jak kiepsko – ale zapewne trochę lepiej – jest uwzględniana przy konstruowaniu różnych europejskich praw. Mimo wielkiej sieci kontaktów, na pewno jednoczącej „oddolnie” Europę i Europejczyków, każdy kraj i każdy naród ma swój własny język, własną opinię na różne tematy (także europejskie) i formułuje je „po swojemu” – i z tym głosem własnej opinii publicznej muszą się przecież liczyć europejscy politycy, bo są nimi z nadania własnych społeczeństw. Nic więc dziwnego, że obecnie, w niepokojących i nie dających się jasno zdefiniować warunkach kryzysu, głos – a właściwie głosy partykularne, narodowe opinii publicznej nabierają dla polityków zdecydowanie pierwszoplanowego znaczenia.
Rozdźwięk a poczucie wspólnoty
W tej sytuacji można mówić o „zawieszeniu” uzgadniania, czy może nawet konstruowania wspólnego – rzecz jasna, względnie wspólnego – punktu widzenia. Znalezienie dostatecznie jasnego wspólnego języka między dyskursem europejskiej elity a dyskursem szerokich kręgów europejskich obywateli nie będzie chyba łatwe.
Wręcz odwrotnie. Bo chociaż w Europie na co dzień żyjemy w coraz bardziej wspólnym i ujednoliconym świecie, to zarazem polityczna elita pokazuje, że z trudem przychodzi jej uświadomić sobie ów rozdźwięk między wypracowanymi przez nią kategoriami i obrazami świata, a sposobem, w jaki myślą i definiują świat poruszający się po wspólnej Europie obywatele Unii. Obywatele, którzy nie tylko z okazji wakacji podróżują od Skandynawii po Sycylię, ale którzy zawierają w całej Europie setki nowych znajomości i często wykorzystują zmyślnie dla własnych interesów instytucjonalne różnice, jakie dzielą narody i państwa europejskie. Po drugie oznacza to jednak, że tak czasami bolesne i trudne zróżnicowanie demokratycznych społeczeństw nabiera w przypadku olbrzymiego społeczeństwa zjednoczonej Europy dodatkowych, niespodziewanych wymiarów. Zróżnicowania interesów grupowych, bynajmniej już nie przede wszystkim narodowych, nie dadzą się zapewne łatwo ująć w jakąś uporządkowaną strukturę. Raczej podziały i więzi trzeba będzie opisywać i analizować pod wieloma względami, zapewne z trudem dającymi się uporządkować. W żadnym jednak wypadku nie można powiedzieć, że narodowe głosy, że narodowe dyskursy i narodowe definiowanie sytuacji oraz własnych i cudzych interesów traci na znaczeniu. Obecny kryzys dodaje coś więcej do wniosków, ku którym skłaniała mnie analiza irlandzkiego referendum.
Ale głos Irlandii można było z całą pewnością zinterpretować jako znak, że głos społeczności obywatelskich chce wpływać na decyzje europejskich elit w bardziej zdecydowany sposób, niż dotychczas. Być może, można to potraktować jako znak, że obywatele – Europejczycy chcą, aby ich głos jako Europejczyków właśnie był brany pod uwagę w debatach i rozgrywkach polityczno-intelektualnej elity. Mogłoby to oznaczać, że Europa zaczyna się przekształcać naprawdę w wielką wspólnotę polityczną, w której ludzie i społeczności będą występować nie tylko za pośrednictwem swych narodowych reprezentacji.
Lecz gdy obecnie przeczytałem te zdania, napisane jakiś czas temu, uświadomiłem sobie, że rozdźwięk między międzynarodową elitą europejską a obywatelskimi społeczeństwami europejskich krajów może przybrać jeszcze inną, zaskakującą postać. Z jednej strony, to właśnie myślenie w kategoriach interesów narodowych i realizacji potrzeb i oczekiwań własnych narodów może zbliżać europejskich polityków do potocznej opinii obywateli. Z drugiej jednak strony – obywatele Polski, Niemiec, Wielkiej Brytanii, czy Islandii mogą także sformułować własną opinię publiczną, mającą na celu wywarcie wpływu na międzynarodową elitę, aby działała bardziej jednolicie i bardziej uwzględniła wspólne interesy i wspólną strategię reakcji na kryzys, niż wypróbowane strategie narodowe. Codzienna opinia publiczna europejskich narodów zaczyna się także poruszać w dwóch układach odniesienia. Tym bardziej ciekawy jest to moment do obserwacji i do refleksji. Z całą jednak pewnością zamysł, by z refleksji nad polityką i gospodarką europejską wyeliminować narodowy punkt widzenia – wydaje się problematyczny. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej dla Europy i dla nas, ale to właśnie wydaje mi się faktem.
PS
Powyższy tekst wraz ze wstępnymi uwagami, powstał 10
października, po pierwszych i całkiem nieudanych spotkaniach przywódców europejskich w sprawie reakcji na kryzys finansowy. Jak się jednak okazuje, zwyciężyło poczucie odpowiedzialności i – wspólnoty. Być może, przypadek ten jest jeszcze ciekawszy poznawczo, bo można go zinterpretować jako obraz jakby ze środka ważnego procesu: ustalania się, czy stabilizowania postawy wspólnej odpowiedzialności przywódców państw europejskich za swój kraj, ale zarazem – za los całej wspólnoty. Jeśli tak na to spojrzeć, to także widać, że proces demokratyczny, proces dyskutowania i uzgadniania niezwykle sprzyja poczuciu wspólnej odpowiedzialności.
Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: robdeman ., zdjęcie jest na licencji CC