Jeśli projekt europejski ma mieć sens, to trzeba przybliżyć zasady funkcjonowania jego instytucji do modelu państwa narodowego, ale w taki sposób, aby nie przekreślać istnienia rzeczywistych państw narodowych, gdyż na to, chyba słusznienie, ma zgody opinii publicznej i politycznych elit. Co przez to rozumiem? Trzymając się aktualnego stanu rzeczy jeśli chodzi o zakres kompetencji delegowanych przez kraje narodowe do instytucji Unii i nie poszerzając go dalej, zmienić logikę i system relacji pomiędzy instytucjami europejskimi na typowo krajową modłę. Oznaczałoby to Parlament Europejski wybierany w wyborach bezpośrednich na bazie paneuropejskiej ordynacji wyborczej. Poszczególne kraje członkowskie powinny stanowić każdorazowo jeden okręg wyborczy i wybierać taką ilość europosłów, jaka im przysługuje według aktualnych regulacji. Jednak do wystawienia list konieczne byłoby zebranie określonej liczby podpisów np. w 2/3 okręgów/państw, co zmuszałoby do ponadgranicznej współpracy oraz wzmacniało paneuropejskie partie, takie jak ALDE, EPP, PSE, ECR, etc. PE miałby uprawnienia analogiczne do parlamentów krajowych, czyli wyłączne prawo ustawodawcze w zakresie kompetencji delegowanych traktatami i uzgodnieniami na forum Rady Europejskiej, czyli szefów państw i rządów krajów członkowskich.
Komisja Europejska pełniłaby rolę egzekutywy z inicjatywą ustawodawczą i byłaby uzależniona od poparcia większości PE, który by ją kontrolował. W każdej chwili można by zgłosić wniosek o wyłącznie konstruktywne wotum nieufności. Skład polityczny komisji winien odzwierciedlać polityczny skład popierającej ją większości frakcji w PE, bez umieszczania z automatu przedstawicieli wszystkich frakcji prounijnych. Dzięki temu powstałoby pojęcie większości komisyjnej i opozycji w PE, a wybory europejskie zyskałyby realne przełożenie na kierunek działań władz Unii. Skończono by z marazmem i zgniłymi kompromisami chadecko-socjalistycznymi, które mogą prowadzić tylko do stagnacji, jak każda „Wielka Koalicja”. Szefem KE powinien zostać autentyczny lider, najlepiej szef jednej z paneuropejskich partii, które tworzą większość. Zasada reprezentacji każdego kraju w komisji nie musiałaby być zachowana, ale szef komisji mający potrzebę utrzymania poparcia większości złożonej z kilku frakcji, siłą rzeczy (co wymusiłaby ordynacja do PE) składających się z przedstawicieli wszystkich krajów, musiałby się liczyć z koniecznością zadowolenia swoich popleczników także w sensie podziałów narodowych, nie tylko frakcyjnych. Skończyłoby się sztuczne mnożenie tek w komisji i dostosowywanie ich liczby do ilości krajów. W drodze wyjątku, aby zupełnie małe kraje jak Luksemburg, Malta czy Cypr nie były stale pomijane, można rozważyć wprowadzenie zasady obecności przedstawiciela każdego kraju w co najmniej co drugiej KE.
Rada Europejska i Rada UE, czyli szczyty przedstawicieli państw członkowskich na różnych szczeblach, mogłyby nadal funkcjonować, ale nie podejmowałyby już decyzji szczegółowych w sensie „ustaw” unijnych. To mógłby robić tylko PE, dlatego poszczególne rządy zaczęłyby wysyłać tam swoich najpoważniejszych polityków. Rada miałaby tylko inicjatywę ustawodawczą oraz władzę podejmowania decyzji ogólnych, określających ramy dla Unii, szczególnie zakres kompetencji delegowanych. Mogłaby dodatkowo blokować decyzje PE kwalifikowaną liczbą głosów, podobnie jak to jest dziś w odniesieniu do decyzji samej Rady. Zachować można by również prawo weta dla państw w przypadku kilku najbardziej drażliwych przedziałów, ale oba te ostatnie uprawnienia byłyby obwarowane zastrzeżeniem ich wygaśnięcia za np. 20 lat, która to decyzja byłaby nieodwołalna.
Pracami Rady powinien kierować Prezydent UE wybierany w powszechnych wyborach paneuropejskich. Można wyobrazić sobie zwykłe wybory bezpośrednie, w których Unia byłaby jednym okręgiem wyborczym, z dwoma turami w przypadku gdyby w pierwszej żaden kandydat nie uzyskał więcej niż 50% głosów. Ze względu na protesty małych państw, można jednak także wyobrazić sobie skopiowanie amerykańskiego modelu wyboru prezydenta, czyli wybory pośrednie z kolegium elektorskim, w którym każdy kraj, jak stan USA, miałby określoną liczbę elektorów proporcjonalną do liczebności mieszkańców. Wiele krajów małych mogłoby wtedy okazać się absolutnie kluczowymi dla wyniku, niczym New Hampshire. Partie paneuropejskie mogłyby także przeprowadzać w poszczególnych krajach prawybory, aby wysondować, który chadek, który socjalista i który liberał ma potencjalnie najlepsze perspektywy sukcesu w różnych rzeczywistościach politycznych krajów członkowskich.
Funkcja prezydenta, oprócz przewodniczenia obradom Rady, polegałaby na reprezentowaniu Unii. Pomiędzy nim a szefem KE, czyli „premierem”, powstawałaby kohabitacja na zasadzie takiej, że szef KE zajmuje się sprawami bardziej przyziemnymi i szczegółowymi, zaś prezydent bardziej ogólnymi, takimi jak kontakty z innymi mocarstwami światowymi. Do pewnego stopnia ich relacje byłyby podobne do modelu francuskiego, z tym że „premier” byłby tu nieco mocniejszy niż we Francji, gdyż prezydent nie miałby możliwości zmusić KE do dymisji (tylko PE mógłby to zrobić w trakcie kadencji) oraz nie nominowałby jej (chyba że tylko na zasadzie formalnej ceremonii po decyzji PE o wotum zaufania dla KE).
W taki sposób można zmienić oblicze UE w strukturę ściśle demokratyczną, gdzie wpływ obywateli na decyzje jest za sprawą: a) wyboru mocnego PE,
b) wyłonienia składu KE na bazie większości w PE, c) wyborów prezydenta UE oraz d) wyborów demokratycznych poszczególnych rządów, których przedstawiciele tworzą Radę (to mamy już dziś) byłby znaczący. Dodatkowo można by ułatwić podejmowanie obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej poprzez zmniejszenie liczby wymaganych podpisów np. do 250 000. Taka UE miałaby szanse przyciągnąć zainteresowanie, wzbudzić emocje i zaangażowanie zwykłych ludzi. A tego najbardziej brakuje i ten brak ciągle jest największym zagrożeniem dla przetrwania Unii Europejskiej.
Oczywiście nie łudzę się, że wprowadzenie takich zmian ma szanse. Jeśli weźmie się pod uwagę, przez jakie męki trzeba było przejść, aby w efekcie Herman van Rompuy mógł objąć realnie mało znaczące stanowisko, można być tylko pesymistą. Jeśli jednak tego typu reforma się nie uda w ciągu następnych 20-25 lat, to uważam, że Unia okaże się rozwiązaniem przejściowym, tylko okresem w dziejach Europy, który przeminie.